sobota, 28 grudnia 2013

Bla, bla, bla…i po świętach

Życie poddaje nowe tematy, ale z opóźnieniem. A kiedy już temat się pojawi, to tak intensywnie, że nie ma czasu na pisanie. Takim tematem są święta.

Słyszałem fragment rozmowy dwóch kobiet w autobusie:
­– Ty wiesz, jak ja tych świąt nienawidzę!
– Aż tak? Dlaczego?
– Bo jak pomyślę, jak ci faceci zasiendo za stołem i tylko czekają, jak im się wszystko poda, to mi się wszystkiego odechciewa. A wcześniej posprzątać, zakupy zrobić, załatwić…

Więcej moje gumowe ucho nie wyłapało. Nawet mogłoby, ale się zamyśliłem. Padło słowo „faceci”, którego notabene nie lubię, podobnie jak słowa „laski” – zamiast dziewczyny.

piątek, 6 grudnia 2013

Cy tata cyta cytaty Tacyta?

Cy tata w ogóle cyta? – Tata stara się czytać, synku. Jak najwięcej. A ty też powinieneś. Gdzie twoja książeczka? – Być może to mi się dzisiaj przyśni, bo dużo o tym myślałem.

W radiu, to jest w Dwójce oczywiście, usłyszałem w przeglądzie prasy, że Polak kupuje przeciętnie niecałe 1,5 książki na rok, a Czech dla porównania – 14. Nieźle, co? Jesteśmy dziesięć razy gorsi od Czechów. Jedzie po ambicji, czy nie bardzo? Po mojej trochę jedzie, tak czuję, chociaż zaraz zacząłem się usprawiedliwiać: a po co kupować, jak można wypożyczyć? Albo po co kupować aż tyle, skoro i tak już się nie mieszczą na regale w domu?

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Posłuchać starego

Warto zadać sobie pytanie: czy mam cierpliwość, żeby poświęcić czas starszej osobie, posłuchać, skorzystać? A ile stracę, jeśli nie będzie mi się chciało pogadać z tym wiekowym, doświadczonym dziadkiem, babcią?


Lubię rozmawiać ze starszymi ludźmi. Z sąsiadką, z nauczycielką, z szefem… To znaczy z takimi, co są przynajmniej po sześćdziesiątce, a najlepiej już dawno na emeryturze. Oni co prawda dużo mówią, ale właśnie – oni umieją mówić. A młodzi ludzie nie umieją. Ja też jeszcze nie umiem tak, jak bym chciał. Starsi ludzie, może nie wszyscy, ale ci, których mam na myśli, mają niezwykłą lekkość wysławiania się w każdej sprawie – czy chodzi o załatwienie drobnej rzeczy, czy o streszczenie własnego życiorysu.

piątek, 22 listopada 2013

Muszę kochać, kocham musieć

Jestem mężem, bo muszę. A tatą jestem, bo… też muszę. Brzmi strasznie? A ja mówię: tak się rodzi i odradza miłość.

Jadę na rowerze, siedzę na ramie, na której posadził mnie tata i kazał trzymać się kierownicy. On sam wsiadł na siodełko i zaczął pedałować. On kieruje, a ja bujam się – to w lewo, to w prawo – zgodnie z zakrętami. Dłonie marzną mi w chłodnym powietrzu jesiennego poranka i na aluminiowej rurce, której nie mogę puścić, żeby nie spaść. Mam pięć lat, mój tata wiezie mnie do przedszkola.

Taki obraz tkwi w mojej głowie. Nie wiem, dlaczego.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Mężczyzna czy chłopiec?

Zamiast pisać o byciu mężem i tatą, ja po prostu staram się być i tym, i tym. Tak już bywa, że nie daję rady pisać. A że przeleciały mi już dwa terminy, to może w oczekiwaniu na najbliższy piątek wrzucę moją myśl (nie)dzisiejszą, tzn. że dopiero dzisiaj jasno zadźwięczała w mojej głowie, a wcześniej tylko snuła się i nieśmiało zaczepiała - to z tej, to z tamtej strony. Była, ale w częściach, jakby rozbity dzbanek. 

Nie wiem, jak wy się czujecie ze swoimi latami w kalendarzu i jak o sobie myślicie: jestem dorosły, dojrzały, a może jeszcze nie? Ile mi brakuje? Czy ja w ogóle chcę być dojrzały i co to właściwie znaczy? Przyznam, że ja jeszcze ciągle widzę w sobie bardziej chłopca niż mężczyznę, no dobra: chłopaka. Chociaż wiem, że to tylko moje subiektywne odczucie, że ludzie patrzą na mnie inaczej, niż ja sam siebie widzę. Myślą, że jestem już całkiem dorosły. Że jestem mężem, mężczyzną itd. I właśnie w związku z tym ta refleksja:

Co odróżnia mężczyznę od chłopca? Wiek? Niezupełnie. Doświadczenia z kobietami? Nie, o ironio. Pieniądze i niezależność? Też nie. Ale to, że żyje, robi, walczy, poświęca się dla innych (z miłością).

O tym, według mnie, mówi końcówka Hymnu o miłości - por. 1 Kor. 13:11-12
Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz: Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany. (BT)
Kiedyś zajdzie w każdym z nas podobna zmiana, jaka zachodzi w chłopcu, kiedy staje się mężczyzną. Kiedyś to znaczy kiedy? Apostoł Paweł pisze tak, że trzeba się domyślić: Gdy przyjdzie to, co jest doskonałe i zniknie to, co jest tylko częściowe. (1 Kor 13:10, BT) Na ogół sądzi się, że to ma być po śmierci, kiedy stanę przed Bogiem i zyskam doskonałe poznanie, do którego teraz mogę się co najwyżej zbliżyć. A może chodzi o co innego, że to, co jest doskonałe, przyjdzie wcześniej, np. jeśli oddam życie za przyjaciół, czyli, jak mówił Jezus, wykażę się największą możliwą miłością i wtedy poznam, jak zostałem poznany.

Wtedy zakapuję, co to jest - ta miłość, o której tak pięknie napisał Paweł, że teraz się to czyta na większości ślubów, a tylko niewiele z tych osób, które słuchają, rozumie, o czym jest ten tekst. Wtedy poznam miłość, która uprzednio poznała mnie. Poznam Boga, który uprzednio pokochał mnie. Kiedy przejdę tę długą drogę do dojrzałości, że zapomnę o życiu dla siebie, wtedy dopiero będę w stanie zrozumieć, co Bóg dla mnie zrobił i co do mnie czuje.

Jest takie złośliwe powiedzenie, że kobiety mają wybiórczą pamięć absolutną. To znaczy, że zapamiętują jakoś głównie te złe rzeczy, a nie chcą pamiętać tych dobrych. A przynajmniej są bardziej skłonne przypominać złe, a nie dobre. Myślę, że to powiedzonko ukuli sfrustrowani mężczyźni. Ja rozumiem, to się może zdarzyć. Wtedy przychodzą do głowy takie myśli: zacznę zapisywać. Normalnie będę zapisywał wszystko, co dałem z siebie dobrego, a potem tę karteczkę wyciągnę jako dowód. Ona chce się licytować, to będzie miała licytację! Złość. Złość przechodzi i powraca spokój wodza. Wódz jest wodzem, dopóki pozostaje dawcą. 

Kobieta - SIUP! Nagle jest niezadowolona. Nic nowego: la donna mobile. Cudownie! To oznacza, że... SIUP! Zaraz może być znów zadowolona. Może. Natura kobiet, oczywiście nieodgadniona i tajemnicza, jest jednak od czasu do czasu strasznie śmieszna. Wiem, że teraz narażam się. Wiem, bo parę lat temu napisałem coś podobnego (o relacjach z dziewczynami): "myślałem, że jestem dość dobry w te klocki". Oj, ale dostałem po głowie, już nie wspomnę, od kogo i jak. Dziś wydaje mi się to śmieszne: kobiety są takie, że nie lubią, kiedy się mówi, jakie są kobiety.

W każdym razie wracam do upragnionej puenty: zawaliłem jakąś sprawę? Spokojnie, zaczynam od początku. I kiedy po raz setny zacznę od początku, może w końcu poznam, jak zostałem poznany. Może się stanę naprawdę dojrzałym mężczyzną.

piątek, 1 listopada 2013

Za to, jaki jestem

Powroty z pracy mogą być męczące, ale też inspirujące. Nigdy nie wiesz, kiedy i jak dotrze do ciebie nowe Słowo. A dzięki niemu mogę zmieniać na lepsze nastrój – swój i wszystkich wokół.

Wczoraj wracałem z pracy prosto do domu. Oczy błądziły mi po autobusie i ulicach tak, jak każdemu, kto już się opatrzył reklam do pełna, do obrzydzenia. Reklamy małe i duże, błyszczące i matowe, rozlepione i wyświetlone, bezczelnie proste i inne – pomysłowe do przesady albo jedno i drugie – takie są najgorsze. I tak, uciekając od tego nadmiaru reklam, przypomniałem sobie o pewnej M., która występuje w samozwańczej roli papieża uśmiechu i nawołuje do uśmiechania się. A przypomniałem sobie właśnie z tego względu, że facjatę miałem na bakier i wcale do uśmiechu nieskorą. I wówczas, w rozmowie z M., przyznałem bezwstydnie, że owszem, ta jej misja zarażania uśmiechem jest bardzo szlachetna, ale ja w autobusie nie uśmiecham się. I wcale nie uważam, że wokół jest „tyle ciekawych rzeczy”, raczej „tyle reklam”. Nie uśmiecham się: a to z powodu tłoku, a to ze zmęczenia, a twarz mi się rozjaśnia co najwyżej wtedy, gdy czytam miłego smsa albo dobrą książkę, albo słucham muzyki i, jak śpiewał Młynarski, „czuła struna drgnie”. Ale z tym czytaniem jest ciężko. Jeśli nie siedzisz rozparty wygodnie na krzesełku, a chcesz mimo wszystko czytać w autobusie, to na pewno wyglądasz jak niezmordowany mól książkowy – bo tylko tacy walczą o każde przeczytane zdanie wśród szarpnięć, kołysań, szturchania i ścisku. Jest to walka o tyle piękna, co męcząca. Zwłaszcza jeśli książka jest z gatunku tych, które wcale nie wsysają czytelnika w swój barwny, pachnący świat pełen emocji. Raczej wodzą go przez meandry intelektu, innymi słowy: nudzą. Ja niestety należę właśnie do tych nudnych czytelników i nudnych pisarzy. I z taką niemiłą świadomością, że ludzie pragną BOHATERA i PRZYGODY, wciąż sobie szukam miejsca w świecie pisaniny albo, jak kto woli, literatury.

Tymczasem nadszedł moment przesiadki z autobusu do metra. Szedłem peronem i myślałem o tym, co tydzień temu tu napisałem: o miłości z obowiązku i o miłości z pragnienia. Która z nich jest prawdziwa? Jak osiągnąć równowagę między nimi. Olśniło mnie, to proste: przecież można kochać kogoś POMIMO – to jest miłość oparta na decyzji, motywowana obowiązkiem, bardzo potrzebny rodzaj miłości. Można też kochać ZA – to jest miłość oparta na pragnieniu, żarliwa i namiętna, szczera i tak bezwarunkowa, że temu, kto jest kochany, wręcz trudno w nią uwierzyć. Obie miłości razem wzięte tworzą tę miłość, o którą chodzi, o której Salomon napisał, że jest mocna jak śmierć.

Już miałem tę myśl ująć w stu czterdziestu znakach i wysłać na Twittera, ale niestety lub na szczęście mój telefon czasem jest bardzo powolny. A tymczasem nadjechał nowiutki Siemens, pociąg przegubowy, który można przejść od końca do końca bez wysiadania, co stanowi nie lada udogodnienie dla spieszących się wiecznie warszawiaków. W dodatku nowe Siemensy płyną po podziemnych torach warszawskiego metra tak cicho, że można normalnie słuchać muzyki i normalnie rozmawiać, to zupełnie nowa jakość! Świeże wagony przypominają mi moje dwa semestry w Wiedniu, kiedy byłem na stypendium Erasmusa. Z takim wiedeńskim sentymentem wsiadłem więc do lśniącego Siemensa i zaraz pochłonął mnie ciemny tunel. Przyciśnięty do drzwi, ale bądź co bądź zadowolony, że jadę NOWYM składem, patrzyłem na swoje odbicie w szybie, za którą migały ciemne kontury tunelu. Patrzę i patrzę: ot, taki ze mnie facet. Trochę za moimi plecami stoi inny. Mógłbym być nim, a on mną. Ale każdy z nas jest sobą – takim sobie – sobą. Spojrzałem znów na siebie i nie wiem kto to powiedział: ja do swego odbicia, czy może moje odbicie do mnie, a może Bóg do mnie… Grunt, że usłyszałem: kocham cię za to, jaki jesteś, za to co robisz, za to kim jesteś.

Nie mogłem się od tych słów oderwać przez długie minuty. Poczułem miłość w taki sposób, który zawstydza intelekt. Nieważne, że WIEM. Teraz POCZUŁEM. Nieważne, że kolejny raz. Teraz na nowo, na świeżo. Poczułem się tak, jak kiedyś, gdy jako mały chłopiec maszerowałem po górach. Lubiłem chodzić z kijem. Zwykle los kija był taki, że najpierw wybierałem najlepszy z całego lasu, potem strugałem go, ozdabiałem, pieściłem, aż po długiej wędrówce lądował w krzakach. Byłem nim zmęczony. Odrzucając kij czułem się bardziej swobodny. Już nie męczyłem rąk. A teraz jakbym szedł z kijem poprawnej teologii, religii i odrzuciłem to. Kij, który niby pomaga, a jednak męczy. Zdałem sobie sprawę, że częściej myślę o Bogu, że kocha mnie POMIMO i nie śmiem wziąć sobie do serca tego, że On kocha mnie ZA. A On kocha mnie i tak, i tak.

Bardzo mnie to wszystko ucieszyło i w takim nastroju wpisałem kod domofonu. Wchodzę po schodach i słyszę, że A. już otwiera mi zasuwę, naciska klamkę. Przyspieszam kroku, wbiegam. Uśmiecham się i zdejmuję kurtkę, a potem dotykam twarzy mojej żony, patrzę w jej oczy i rozumiem słowa, które wypowiadam:
- Jesteś wyjątkowa.
- Ja?
- Tak, jesteś niezwykła, wspaniała. Kocham cię za to.

sobota, 26 października 2013

Ile obowiązku, a ile pragnienia?

W łóżku, z gorączką, z bólem brzucha myśli się trochę wolniej, ale jednak główka pracuje. I ja też zdołałem przy tym wypocić z siebie (dosłownie) kolejny wpis. O miłości oczywiście.

No i znowu mi się zachorowało. Nie mam innego wytłumaczenia, jak tylko moje łakomstwo. No, obeżreć się, nie obżarłem, po prostu najadłem różnych różności z cateringu, które takie podłe to znowu nie były, przeciwnie: na gorąco gęsta, warzywna zupka z dostatkiem kurczaka, pachnąca subtelnie curry, ale tak delikatnie, żeby nie zabić aromatu całej reszty, ale posmyrać podniebienie, że nawet zastanawiasz się: czy to na pewno curry? Do tego kanapeczki z salami, wędlinką, serkiem – każda z pachnącym i strojnym bukiecikiem zielonych warzywek. A najlepsze koreczki: i takie zwyczajne, ale niezastąpione kuleczki mozzarelli z pomidorkami koktajlowymi i listkiem bazylii, i takie bardziej pracochłonne i wymyślne, jak fragmencik naleśnika nadzianego koperkowym twarożkiem i wędzonym łososiem, a to zwieńczone gałązeczką koperku i wiotkim plasterkiem cytryny. Na koniec serniczek z brzoskwiniami i galaretką o smaku tegoż owocu, a obok jabłecznik – nie tam jakiś nędzny, jak to zwykle niedomowe szarlotki, ale wyborny, wzbogacony warstwami jajecznej pianki i śliwkowej konfitury – i na to dopiero kruszonka. No i co? Ślinka do pasa? To było w środę, a w czwartek od rana czułem się coraz gorzej, tak że cały piątek i weekend mam zepsuty. Mój żołądek rozstroił się zupełnie, a nie widzę innego powodu, jak właśnie ten nieszczęsny poczęstunek.

A co ja winien tego, że się najadłem do pełna? Że teraz muszę leżeć i leżeć i leżeć i pić? To nie tylko nuda, że sen nie nadchodzi i nie tylko ból, falująca gorączka, brak sił i żołądek jakbym połknął kamień. Najgorsze jest patrzeć, jak ja nic nie robię, do niczego się nie przydaję i nie dość, że nie pomogę A. w opiece nad synkiem, w sprzątaniu, gotowaniu itp., ale jeszcze sam wymagam pomocy i opieki. Zastanawiam się, co myśli o tym wszystkim Fi., który przecież nie rozumie, że jestem chory i nie mam siły się z nim pobawić. W ogóle nieraz się zastanawiam, co on sobie myśli. Ile rozumie emocjami, a ile swoim niemałym rozumkiem. Czy już czegoś ode mnie oczekuje? Pewnie tego samego, co do tej pory albo jak do tej pory go traktowałem. A może czegoś więcej?

Zastanowiło mnie, czy potrzeba akceptacji, uznania, aprobaty rodzica, potrzeba doświadczenia jego miłości jest u dzieci instynktowna, czy wyuczona? Bo wiem, że różnie z tym bywa. Niektórzy w ogóle czegoś takiego nie odczuwają względem rodziców. Nie oczekują uznania, bo łączy ich trochę inna, nietypowa relacja, muszą szybciej uczyć się dorosłości. A niektórzy odczuwają, ale jakby z dystansem, który gdzieś po drodze złapali przez zranienie. Np. pewnego dnia mały człowiek myśli sobie, w potoku łez: – Ach, toś ty taki? Dobrze, jeśli ty mnie tak potraktowałeś, to już ciebie nie wpuszczę do serca tak całkiem, będę sobie osobny i niezależny, przynajmniej w pewnym stopniu. Przynajmniej jeden skrawek serca będzie dla ciebie zamknięty. Nie zaufam bezgranicznie i będę pamiętał o tym skrawku. Nie zachwycę się w stu procentach, kiedy zrobisz coś fajnego, ani też nie zasmucę się całkowicie, kiedy mnie zawiedziesz, bo już nie dam się zaskoczyć. Raz zawiodłeś tak bardzo, że mogłem się spodziewać następnego razu i nie można tego cofnąć.

To, co tu napisałem, nie musi dotyczyć tylko relacji dziecka z rodzicem. Normalne jest, że brak przebaczenia rodzi dystans w każdej miłości, upośledzając ją. Ale miłość dziecka i rodzica jest szczególna, bo bardzo nierówna. Dlaczego „nierówna”? Przecież ojciec i dziecko startują w tym samym punkcie: poznają się przy narodzinach i wtedy zaczynają wzajemnie przywiązywać do siebie i pojawia się uczucie. Ale kochają się nierówno, bo ojciec już umie sobie radzić z zawodem, odrzuceniem, a dziecko – nie. Dziecko jest tak naiwne, gdy kocha, że aż mnie to przeraża, bo pokazuje, jak mi daleko do tego rodzaju miłości.

Oczywiście, całe szczęście, że ojciec radzi sobie z odrzuceniem, bo inaczej jak mógłby pozostać kochającym ojcem? Niedługo trzeba by czekać, żeby porzucił całą rodzinę. Z drugiej strony, co ojciec robi wobec odrzucenia: dystansuje się, czy wybacza? Jeśli wybacza, to dobrze, ale co się dzieje, gdy wybacza po raz dwudziesty, setny… Czy miłość nie zaczyna mu się kojarzyć bardziej z obowiązkiem niż pragnieniem? A ile w miłości powinno być obowiązku, a ile pragnienia? Takiego pragnienia, jak w pierwszej miłości…
 

wtorek, 22 października 2013

Poranek taty

Nie udało się napisać w ostatni piątek, ale udało się napisać dziś - wiersz. A oto i on.


Nie mogę bez ciebie żyć


Szary świt potrząsa podwórkiem
zanim jeszcze słońce rozgrzeje
stalowo-żółte liście
zanim jeszcze herbata połechce
żołądek zwinięty w kłębek jak kot
kot podnosi łeb i powstaje
by się połasić z głodu
nawet nieskory do zabawy tak
jak moje dłonie nieskore jakoś
ani do jedzenia
ani do ubrania
ani do pracy
dopóki jednej rzeczy nie spełnią
jedynej do której teraz są chętne
do tego by ciebie
ująć w nawias dla siebie
wyjąć z tekstu rzeczywistości
zająć miejsce syna wtulonego i nie
odjąć mu od ust lecz
przejąć od niego i nazwać jak należy
objąć cię śpiącą jeszcze tak byś
wyjaśniła mi swym
milczeniem oddechem byciem
to że
szary świt potrząsnął podwórkiem
a ja coś muszę
22 października 2013

czwartek, 10 października 2013

Już tatuś dobrze wie



Że wszyscy mamy potrzeby, nie tylko dzieci – to oczywiste. Mówimy: – Tyle że dziecko głośniej o nich zawiadamia, bo też nie potrafi samo ich zaspokoić, a dorośli – to co innego. – Czy rzeczywiście?

Niedawno pisałem o tym, że z własnej relacji z dzieckiem można się wiele nauczyć o tym, jak Bóg patrzy na nas, co może myśleć, czuć, planować, dawać… – z tym oczywistym zastrzeżeniem, że Ojciec w niebie jest wzorem – wielo, wielokrotnie lepszym i większym niż każdy ojciec ziemski. „Jeśli tedy wy, będąc złymi, potraficie dawać dobre dary dzieciom swoim, o ileż więcej Ojciec wasz, który jest w niebie, da dobre rzeczy tym, którzy go proszą.” (Mat. 7:11, BW)

Ale to nie jest zadanie arytmetyczne, porównanie Ojca i ojca. Ani filozoficzne. To raczej zadanie, jakie jest przede mną, właściwie na każdy dzień. Poza tym, ten duży Ojciec nie opiekuje się tylko dziećmi i młodzieżą. Każdy, bez względu na wiek, może stać się i poczuć Jego dzieckiem. A co z tego wynika?
Właśnie wczoraj byłem mocno sfrustrowany, bo komputer, na którym montuję audycję, pracuję, zawiesił się. Zawieszał się po każdym resecie, tak że system niby to wstawał, ale tak, jakby nie chciał, jakby sobie umyślił, że dziś ma leniwą sobotę i wprawdzie obudzi się, ale pracować nie zamierza. I to już nie pierwszy raz się zdarza! Zrobiłem już wszystko, co potrafiłem, żeby tak okropnie nie zamulał, jak mówią informatycy. Otworzyłem drugi komputer, gdzie montować nie mogę, bo nie mam odpowiedniego programu i na nim już zacząłem wyszukiwać, ile to kosztowałby mnie nowy. Nowy, ach, nowy! Nie laptop, tylko stacjonarny, no i z dużym ekranem. A może pecet jak iJabłko – komputer i monitor w jednym? Aj, aj, lubię nowe rzeczy. Ale zanim kupuję, zawsze myślę: czy to jest mi naprawdę potrzebne, czy może obędę się z tym, co mam i jak sobie radzę z tym, co mam. Ile zaoszczędzę czasu i pieniędzy z nową rzeczą przez wydanie czasu i pieniędzy na kupno nowej rzeczy?

Tak sobie rozmyślałem, wertując listy najpopularniejszych pecetów i sumując koszty. Do tego chciałbym mieć nowy Adobe Audition, Office 2010… Och, razem to będzie ponad tyle i tyle! Nie, nie mogę tyle wydać. To znaczy mogę, ale czy mogę?? I zacząłem się szczypać, zanim jeszcze wybrałem, co bym tak naprawdę chciał. I wtedy… przypomniałem sobie pewne dobre pytanie, które już nieraz pomogło mi podjąć decyzję w podobnej sytuacji. Pytanie, które nie rozwiązuje niestety dylematów wszystkich ludzi, ale tylko tych, którzy są dziećmi Boga i żyją dla Niego: - Czy Tata chce, żebym sobie ten komputer kupił? Czy on również chce, żebyś w ten sposób wydał pieniądze i ułatwił sobie życie, a może ma inny, lepszy plan, o którym na razie nie wiesz. W skrócie: czy to jest Jego wolą? Bo jeśli jest, to mogę spokojnie wyrzucić setki, nawet tysiące złotych, pewny, że nie robię nic głupiego, a jeśli mi zabraknie na zaspokojenie innych potrzeb, to już Tata się o to zatroszczy. Nie, nie żartuję. Bóg jest żywy i potrafi robić takie rzeczy, nawet więcej: On to robi. Zaspokaja nawet więcej potrzeb, niż te podstawowe.

Z drugiej strony, przy tym całym zaufaniu do Taty, warto się czasem skupić właśnie na tych podstawowych potrzebach. Bo jeśli zbyt wiele pragnień staje się moimi „potrzebami”, to ja sam staję się nieszczęśliwy, bez względu na to, czy potrzeba będzie zaspokojona. A jakie to są te „podstawowe potrzeby”? Zauważyłem ostatnio zaskakującą zgodność tego, co się pisze w poradnikach opieki nad niemowlętami, z tym, co powiedział Jezus, a więc i Ojciec. Zobaczcie sami:
Dziecko płacze, bo

  1. jest spragnione/głodne,
  2. jest mu zimno/gorąco,
  3. chce się przytulić.

I rzekł do uczniów swoich: – Dlatego powiadam wam, nie troszczcie się o życie swoje,

  1. co będziecie jedli,
  2. ani o ciało swoje, czym się przyodziewać będziecie.

Życie bowiem jest czymś więcej niż pokarm, a ciało niż odzienie. Więc i wy nie pytajcie o to, co będziecie jeść i co będziecie pić, i nie martwcie się przedwcześnie. Tego wszystkiego bowiem ludy tego świata szukają; wie zaś Ojciec wasz, że tego potrzebujecie; lecz szukajcie Królestwa jego, a tamto będzie wam dodane. (por. Mat. 6, Łuk. 12)
Skądinąd wiadomo, że Bóg także jest naszym


      3. schronieniem


i do niego można uciekać, by poczuć się pewnie na każdym życiowym zakręcie i w każdym niebezpieczeństwie.

Jeszcze jedno: czy napisałem, żeby skupić się na tych podstawowych potrzebach, by nie stać się nieszczęśliwym? Poprawka: owszem, dobrze jest zapewnić sobie jedzenie, picie, ubiór i schronienie, ale warto też prócz tego zapragnąć czegoś więcej. Ale nie więcej w sensie: więcej jedzenia, picia, droższe ciuchy i dom, ale więcej ponadto. Jezus nazywa to Królestwem.

czwartek, 3 października 2013

Ja też mam uczucia

Okazuje się, że po kilku miesiącach bycia tatą…. czuję przyjemność w posiadaniu syna. Czy to dla mnie odkrycie? Na pewno w większym stopniu niż fakt, że mam nowe obowiązki – bo to czuję od początku.

Nie jest łatwo przyzwyczaić się do bycia tatą. Podobno jest to prostsze, kiedy jest się młodym, kiedy poranny, popołudniowy, nocny świat nie jest jeszcze tak poukładany, kiedy życie jeszcze nieobwarowane jest szeregiem niezbywalnych nawyków, kiedy jest się po prostu bardziej elastycznym. To nie znaczy, że nawyki i rutyna szkodzą, że ułożenie dnia po dniu według regularnych cyklów jest złe. Chodzi jedynie o to, że warto te nawyki i rytuały wprowadzać już z myślą o dziecku, które zresztą, gdy już się pojawi, wymaga i potrzebuje przewidywalnych rodziców.

Jestem młody, więc cieszę się, że podobno jest mi łatwiej. Ale stary jeszcze nie byłem, więc nie mam porównania. Wszystko przeżywam po raz pierwszy i wszystko, co mnie spotyka, subiektywnie oceniam. Przyzwyczajam się do bycia tatą powoli, bo powoli odkrywam małe i duże radości płynące z faktu, że dziecko, którym zajmuję się co ranek i co wieczór, to moje dziecko. Powoli pozwalam tym radościom przebić się przez uczucia typu "znowu moja kolej" albo "no trudno, trzeba". Gdzieś z tyłu głowy dźwięczy dobra rada, by cieszyć się każdym etapem rozwoju swego dziecka. Ale chyba każdy dobrze wie, że nie to się liczy, co z tyłu głowy – wiedzieć o czymś, ale liczy się to, co w sercu, co się czuje. No więc ja powoli zaczynam czuć i staram się to pielęgnować: że kiedy zostaję z Fi. i mam się nim zająć, to poczucie obowiązku stopniowo ustępuje poczuciu radości, satysfakcji… Mam nadzieję, że w tym odczuwaniu jestem na początku swojej drogi i będzie coraz lepiej.

sobota, 21 września 2013

Raz jestem tatą, raz synkiem

Może to żadna świeża myśl, ale warto ją przypominać: dzieci potrafią nauczyć dorosłych wielu rzeczy, na przykład wyjątkowo dobrze ilustrują to, jak nasz dorosły świat wygląda w oczach Ojca w niebie.

Przez całą sobotę była taka piękna pogoda i w ogóle piękny dzień, ale nie tylko z powodu słońca. Sobota jest dobra, żeby sobie pospać, żeby zjeść… i to właśnie robiłem od rana do wieczora. Coś tam sprzątnąłem, trochę zabawiłem synka, ale nic wielkiego poza tym. Jak to się mówiło w moim domu rodzinnym: niczego specjalnego nie zrobiłem dla ludzkości. Czyli nic pożytecznego oprócz tego: odpocząłem. A odpoczywając, marzyłem, żeby wyjść na spacer. Przebąkiwałem o tym od czasu do czasu, ale A. wtedy zamartwiała się jeszcze bardziej, czy aby dla Fi. to będzie dobre, skoro katar, a nawet kaszel… Ja jestem z tych, którym świeże, chłodne powietrze przynosi ulgę w każdej chorobie, nawet w takiej, gdzie się człowiek okrywa, czym się da i z trwogą zerka na termometr. Na bolące gardło natomiast doskonałe są… lody. A w ogóle nie ma się czym przejmować, trzeba małego ubrać porządnie i ruszać w drogę!

No i ostatecznie ruszyliśmy oboje, we troje. Ja, A., Fi. Do lekarza. Pani doktor nie wysłyszała w piersi Fi. żadnych niepokojących szumów, chrobotań, charkań, brzęków, wyć, świstów i gongów, nie dojrzała w gardełku żadnego przyczajonego smoka, oślizłego potwora ani małego głodu, więc tym bardziej spacer należało uznać za udany. Po drodze jeszcze natrafiliśmy na ciekawe wydarzenie: na placu przed „Malborkiem”, tzn. parafią Wniebowstąpienia Pańskiego odbywał się jakiś koncert. Brzmiało to jak zespół „Love Story” z ich bodaj najbardziej znaną piosenką Talitha kum. A w programie była nie tylko ta wokalistka, Magda Frączek, ale i inne zespoły: 40 i 30 na 70, Anielsi, 3dzieści3, no i „gwiazda wieczoru” – NewLife’M. Po powrocie do domu dowiedziałem się też, że to jest II Festiwal Muzyki z Mocą, a przy okazji II Ogólnopolski Kongres Nowej Ewangelizacji „Obudzić olbrzyma”. No i właśnie tej ewangelizacji doświadczyliśmy z A. osobiście.

Zostaliśmy napadnięci albo raczej zagadnięci przez grupkę ludzi z identyfikatorami na szyjach i traktatami w rękach. Już chciałem wyparować: 
– Czekajcie, ja was znam! Jesteście tą bandą od Jacka W.! (to taki żart dla tych, co znają chefsibę)
A tak naprawdę mimo sympatii od razu wyjaśniłem:
– Cieszę się, możemy porozmawiać, ale my też nie potrzebujemy ewangelii, jesteśmy nawróceni, żyjemy dla Jezusa.
– Tak? A to pewnie jesteście w jakiejś wspólnocie! Gdzie? – Zaraz dopytał jeden z najruchliwszych głosicieli dobrej nowiny, facet około sześćdziesiątki.
– Jesteśmy w protestanckim kościele, zresztą tu niedaleko się spotykamy. – Wyjaśniła A. z nadzieją, że zaraz pójdziemy sobie dalej.
– A to nic nie szkodzi, możecie przyjść wieczorem tu na spotkanie, wieczorem jest adoracja… – Nie tracił rezonu pan „Ruchliwy”. Zaraz też zaczął w skrócie opowiadać świadectwo swojego życia, że nawrócił się, mając lat 50 i wtedy też urodziła mu się córka, że do tego czasu żył zupełnie hedonistycznie, egoistycznie, przez dwadzieścia lat mieszkał w Niemczech, gdzie zupełnie mu odwaliło… Ale wrócił do Polski i… – Słuchajcie, ile ja się uczę przez to, jakim jestem ojcem. Moja córka mówi na przykład „poszłeś”, no to poprawiam ją: tyle razy już ci powtarzałem, że nie mówi się „poszłeś”, tylko „poszedłeś”. I wtedy boży głos słyszę, jak do mnie mówi: a ile razy ja ci powtarzam, że popełniasz błąd. Czy znasz moją cierpliwość dla ciebie?

Nawet miło było tego słuchać, mimo że czułem się trochę „przyłapany” i do tej rozmowy przymuszony. Poza tym nie była to dla mnie żadna nowa myśl. Jeszcze zanim zostałem tatą, spodziewałem się, że z relacji z moim dzieckiem nauczę się wiele o tym, jak mój Tata w niebie widzi mnie i moje problemy, całe życie w ogóle. Zatem myśl nienowa, a z drugiej strony warta przypominania, powtarzania w coraz to nowych przypadkach, przykładach, przynętach. No, chociażby ja nauczyłem się już tego, że to, co dla mojego synka wydaje się straszne, trudne i zaskakujące, wcale nie jest takie z mojej perspektywy. Skoro tak, to i ja mogę mieć pewność, że mój Bóg ma wszystko pod kontrolą, dla Niego nic nie jest straszne, trudne lub zaskakujące. A jeśli jest moim dobrym i troskliwym Tatą, to nie będzie głupstwem i naiwnością z mojej strony, jeśli przestanę się martwić czymkolwiek i we wszystkim zdam się na Niego.

niedziela, 15 września 2013

Tata na piedestale

„Domator” kojarzy się z nudą. A ja chciałbym zwrócić mu honor, bo przecież dbałość o dom i rodzinę powinna być tym, co decyduje o zaufaniu do człowieka, do mężczyzny. Zanim stanie na piedestale.

Liście lecą z drzew, liście lecą z drzew… – któż, czytając te słowa, nie wspomni piosenki „Elektrycznych gitar” z typową dla tego zespołu, niesamowicie chwytliwą i głupiutką melodią? Dla mnie jednak jest to po prostu znak obumierania i jesieni – pory roku, która mnie uspokaja, a ja spokój cenię tak bardzo, że coraz ciężej jest mi znieść rodzinne Wigilie, na których przybywa dziecięcego krzyku i wesołej zawieruchy. Nie ma to nic wspólnego z wiekiem, bo przecież młody jestem, ale raczej z charakterem, a więc i lekką melancholią. Tak, jestem melancholikiem, chociaż żarty się mnie trzymają i nie puszczają. Zatem taki ja – wesoły melancholik – lubię jesień i obumieranie, bo to mi pozwala zachować psychiczne zdrowie w równym stopniu, co poczucie humoru i dystansik – do siebie, do świata, tylko nie do miłości. Bo właśnie jesień, jak żadna inna pora roku najlepiej przypomina o upływającym czasie. A ten upływ czasu, paradoksalnie, przypomina mi o tym, by się nie spieszyć.

A mi bardzo pośpiech doskwiera. I nie tylko mi. Proszę tylko, broń Boże, nie mylić pośpiechu z życiem intensywnym, spełnionym. Niedawno czytałem (po trochu) biografię Józefa Prowera (a kto to?), który zmarł nagle w wieku 59 lat, czyli młodo. A zostawił po sobie tak wiele rzeczy ponadczasowych, że dopiero po jego śmierci można było zrozumieć, jak cenny był ten jego „pośpiech”. Właśnie nie „pośpiech” tylko raczej świadomość, że każdy dzień się liczy, każdy jest ważny.

Pośpiech to co innego, rzecz iście diabelska. Pośpiechu doświadcza większość z nas, żyjących w wielkim mieście: plany, grafiki, obowiązki, zegarki, komunikacja miejska, korki, projekty, pieniądze, oferty, zakupy, praca, szkoła, Internet, facebook, dźwięki, plakaty… i bieg przez płotki – nie taki, jak na igrzyskach, ale taki bez mety. Tymczasem… drzewa się nie spieszą, nie stresują, że liście opadają. Mają swój czas i wiedzą o tym. A czy ja wiem, że mam swój (ograniczony) czas?

Ostatnio po raz kolejny odkryłem rozkosz wychodzenia na czas. Tak, rozkosz – na zasadzie kontrastu, bo zbyt długo już się spieszę, robię to od dawna i z rzadka tylko udaje mi się o właściwym czasie ruszyć tam, gdzie mam dotrzeć – spokojnie i jakby bez zegarka. Pewnego dnia biegnę do pracy spóźniony, już idę korytarzem i po drodze zaglądam do szefa. Facet po sześćdziesiątce, bardzo sympatyczny, lubię go. Mówi: - I gdzie Pan się tak spieszy? Ja ostatnio jakoś przestałem się spieszyć. Wstaję rano i cieszę się dniem. Przecież mogłem już nie wstać, prawda? Ja nie wiem, co się dzieje, nigdy tak nie miałem. Może ja niedługo umrę i stąd na koniec taka radość życia? – Dorzuca z czarnym humorem. Nie musisz się śmiać, ale dobrze byłoby, gdybyś przyznał mu rację.

Dzieci się nie spieszą i myślę, że pośpiech to jedna z wielu toksycznych rzeczy, które dorośli dzieciom polecają i podają. Tutaj mała dygresja: ostatnio zrobiłem wywiad z Tomaszem Łojko i Dobromirem Makowskim, promujący „VI Festiwal Praski – RAP-Ewangelizację”. Oto, co powiedział MAK – raper i pedagog ulicy, co zapadło mi w pamięć:
Pan Bóg wcale nie jest nudny, to my staliśmy się próżni i Pan Bóg stał się dla nas niewygodny w naszej niemoralności, w naszej głupocie. (…) To my produkujemy młodzież z problemami, to my – świat dorosłych, nasz perfekcyjnie zepsuty świat, który za wszelką cenę chce udowodnić sobie, że jesteśmy dorośli, podaje tym młodym ludziom alkohol, narkotyki, nikotynę – produkowane przez dorosłych ludzi. I wiele, wiele innych czynników, które podajemy im, tak naprawdę wypływa z niedojrzałego świata dorosłych ludzi.
Zadaniem dla dorosłego, zwłaszcza taty, jest rezygnacja z pośpiechu, tj. radykalne ustawienie priorytetów. Najlepiej zrobić to wtedy, gdy jeszcze nie ma presji. Na przykład gdyby nie było we mnie od dawna tego silnego przekonania, że relacja jest ważniejsza niż racja, to pewnie już bym się kilka razy porządnie pokłócił z moją żoną, z którą zresztą ciężko się kłócić, bo zamiast eskalować konflikt, ona zachowuje się jak żółwik – cudowna to cecha.

W każdym razie lepiej jest jasno sobie powiedzieć „najważniejsi są moi bliscy” – zanim przyjdzie próba, może w postaci pułapki. W miesięczniku „Pani” wyczytałem dziś takie wyznanie córki (o ojcu, rzecz jasna):
Dużo wyjeżdżał, a kiedy był na miejscu, też często brakowało mu czasu. Jest znanym aktorem, rozpieszczanym przez publiczność. Chyba ciężko mu było zejść z piedestału i wejść w rolę zwykłego ojca. A jednocześnie to on był najbardziej atrakcyjną, barwną osobą w moim otoczeniu.
Nie tylko znani aktorzy stoją na piedestale. Często takie uczucie towarzyszy nawet niczym wyróżniającym się mężczyznom, bo przecież wszyscy z natury jesteśmy zdobywcami i mamy ego nie od parady. Zatem stoi przed nami wyzwanie: dostrzec prawdziwe wartości, przestać się spieszyć, zacząć żyć intensywnie i spełniać się w tym byciu „zwykłym tatą”. To wygląda na najbardziej niezwykły sposób na życie – oryginalny jak każdy z nas.

sobota, 7 września 2013

Wolność po wakacjach


Wrócić do pracy i pozostać wolnym jak na wakacjach? Powrót do rzeczywistości (i do blogowania) z takim celem może być trudny. Bo wakacje to czas zupełnie odmienny. A obowiązki czekają…

Na wakacjach nie ma: pracy, domu. Jest: las, jezioro, góry, nowi ludzie lub starzy znajomi, wędrówki, śpiewanie, granie, pływanie, jest zabawa i trud, by komuś pomóc, zorganizować wyjazd, wziąć na siebie ciężar i przyjemność umilania innym życia. Ale jedno pozostaje i trwa: nadal jestem mężem, nadal jestem tatą. Moje dwa tygodnie urlopu były od siebie bardzo różne. Pierwszy upłynął mi na obozie Wiatrołap, gdzie miałem wiele obowiązków związanych z obsługą techniczną, nagłośnieniem spotkań dla ok. 200 ludzi każdego dnia oraz grą na perkusji w czasie, w którym wszyscy śpiewali Bogu, chwalili Go i cieszyli się Jego odczuwalną obecnością. Drugi tydzień spędziłem w Wiśle Malince, w towarzystwie wyłącznie A. i Fi., co było miłą i potrzebną odmianą. A. wreszcie mogła w pełni odetchnąć na wakacyjnym luzie, bo wcześniej byłem tak zabiegany, że czuła się równie zajętą mamą, co w zwykły dzień mojej pracy.

Ja z kolei starałem się, żeby A. nadal mogła czuć się tą „mniej zajętą mamą”, a poza tym żeby każdy dzień był ciekawy i żeby trochę się w nim pomęczyć chodzeniem po górach, a trochę odpocząć, jakoś to ładnie zbilansować, żeby wszyscy, łącznie z Fi., czuli się zadowoleni. To był pierwszy taki wyjazd dla mnie i szczerze mówiąc, jakoś nie potrafiłem się wyluzować. Zamiast cieszyć się beztroską w ukochanych górach, które są przecież nieporównanie lepsze od miasta, pojezierza lub morza, to ja stresowałem się, czy wszystko jest w porządku. A może lepsze słowo: zaodpowiedzialniłem się zanadto. Oczywiście, miałem dużo radochy z włażenia pod górkę, ze schodzenia, z gapienia się na stoki i szczyty, lasy i hale, ale… w tym wszystkim zawsze towarzyszyło mi uczucie, że może za wysoko, za daleko, za ciężko, za trudno, za długo dla A. i dla Fi. To takie nie bardzo złe uczucie, jak sądzę, trzeba się tylko do niego przyzwyczaić i nie przejmować więcej, niż trzeba.

A jak się chodzi z trzymiesięcznym dzieckiem po górach? Najprzyjemniejsze były trasy pod Baranią Górę – jednego dnia podeszliśmy doliną Białej Wisełki do Kaskad Rodła, a innego dnia doliną Czarnej Wisełki aż na sam szczyt. Najprzyjemniejsze, bo tam było najwięcej gapiów, którzy mijali nas, uśmiechając się, zaczepiając, komentując: o jaki dzieciaczek, jaki malutki, jaki fajny bąbel, a to już taki mały turysta, oho, wyrośnie na wędrowca, to już w takim wieku po górach, pogratulować, my też ze swoimi synami kiedyś…! Itd., itp., itd. A najlepsze było, kiedy jakiś ośmiolatek zobaczył nóżki wystające z nosidełka i szepnął teatralnie do ojca (kiedy już myślał, że nie słyszymy): - Tato! Widziałeś!!?? Dzidzia! – Nasz Fi. przez większość drogi śpi, a to w wózku, a to właśnie w nosidełku, więc można się już tylko cieszyć towarzystwem żony i iść, iść, iść. To iście mi się tak spodobało od pierwszego dnia, że zupełnie się zapomniałem. Po pierwszej nocy spędzonej w Wiśle, Fi. obudził się jakoś zwyczajnie, ok. szóstej z tym samym co zwykle wyrazem twarzy pt. „no, teraz czas na zabawę!” No więc ja, mając na myśli zrobić żonie wakacje, mrucząc coś pod nosem, wskoczyłem ponuro w spodnie, bluzę i buty, owinąłem małego (wciąż w śpiworku) jeszcze w kocyk i ruszyłem na spacer. Szło mi się tak dobrze, że zaraz zapomniałem, że jest za wcześnie i że wolałbym leżeć w łóżku. Dźwigałem siedmiokilowy ciężarek na ramieniu i piąłem się pod górę z dawno nie zaznaną przyjemnością… podchodzenia. Chodzenie po górach nie jest bowiem takim sobie po prostu chodzeniem, jest w tym pewna filozofia, której nie trzeba i nie należy opisywać w książkach. Trzeba ją poczuć. Poczuć, jak w tym chodzeniu odbija się całe życie, ze swoimi stromymi i łagodnymi stokami, jasnymi halami i ciemnymi jarami, podejściami i zejściami, ścieżynkami, drogami, pułapkami…

A po powrocie jakoś nie potrafię się odnaleźć, bo jeszcze zanim powitałem moją Warszawę, było znośnie. Potrafiłem się zamyślić nad korzeniem, ucieszyć z nowego kapelusza, zatopić wzrok w górzystym horyzoncie albo w głębokiej wodzie jeziora Maróz, bawić się z synkiem tak, że sam się bawiłem… A teraz od kilku dni próbuję coś napisać, biorę się za to po 20.30, kiedy Fi. już śpi, bo wcześniej nie mogę. I zasypiam, i nic się nie udaje, i myślę: czy to tak ma wyglądać, kiedy się ma dziecko? Przecież nie zostawię A. samej z Fi., kiedy wracam po pracy, tym bardziej, że A. ma jeszcze niebawem egzamin, do którego – jasna sprawa – musi się przygotować.

I nagle spostrzegam, że przestałem być wolny. Nie wtedy, gdy się ożeniłem, nie wtedy, kiedy urodził się Fi., ale wtedy, kiedy na chwilę przestałem brać sprawy w swoje ręce, a zacząłem widzieć siebie jako tego, który musi zaradzić temu, zaradzić tamtemu… Wszystkiemu trzeba jakoś zaradzić, a więc zająć się okolicznościami, które zmuszają, zobowiązują, obligują. Przypomniałem sobie moje własne słowa: wolność to może być stan, w którym skala obciążeń jest ta sama, co w niewoli. Różnica jest tylko taka, czy ja te obciążenia biorę na siebie, czy też czuję, że one same spadły na mnie. Różnica jest w głowie, w sercu, bo przecież czym na pierwszy rzut oka różni się wolny i niewolnik, wykonujący tę samą pracę? Można by ten temat rozwijać długo, ale napiszę jeszcze jedno. Dziś moja wolność zależy w dużym stopniu od tego, jakimi treściami się napełniam i jakie ze mnie płyną: zamiast czytać, co mi wpadnie w ręce albo co wyskoczy na facebooku, powinienem czytać to, co sobie wybiorę, co warto. Zamiast gdakać i komentować to, co się akurat pod bokiem wydarzyło i wyskoczyło na facebooku, powinienem mówić to, co uznaję za ważne i dobre. To tyle przemyśleń taty, który przez chwilę poczuł się zakładnikiem swojego ojcostwa.

A tu link do galerii, gdzie wybrałem 30 zdjęć z Wisły.