Wrócić do pracy i pozostać wolnym
jak na wakacjach? Powrót do rzeczywistości (i do blogowania) z takim celem może
być trudny. Bo wakacje to czas zupełnie odmienny. A obowiązki czekają…
Na wakacjach nie ma: pracy, domu.
Jest: las, jezioro, góry, nowi ludzie lub starzy znajomi, wędrówki, śpiewanie,
granie, pływanie, jest zabawa i trud, by komuś pomóc, zorganizować wyjazd,
wziąć na siebie ciężar i przyjemność umilania innym życia. Ale jedno pozostaje
i trwa: nadal jestem mężem, nadal jestem tatą. Moje dwa tygodnie urlopu były od
siebie bardzo różne. Pierwszy upłynął mi na obozie
Wiatrołap, gdzie miałem wiele obowiązków
związanych z obsługą techniczną, nagłośnieniem spotkań dla ok. 200 ludzi
każdego dnia oraz grą na perkusji w czasie, w którym wszyscy śpiewali Bogu,
chwalili Go i cieszyli się Jego odczuwalną obecnością. Drugi tydzień spędziłem w
Wiśle Malince, w towarzystwie wyłącznie A. i Fi., co było miłą i potrzebną
odmianą. A. wreszcie mogła w pełni odetchnąć na wakacyjnym luzie, bo wcześniej
byłem tak zabiegany, że czuła się równie zajętą mamą, co w zwykły dzień mojej
pracy.
Ja z kolei starałem się, żeby A.
nadal mogła czuć się tą „mniej zajętą mamą”, a poza tym żeby każdy dzień był
ciekawy i żeby trochę się w nim pomęczyć chodzeniem po górach, a trochę
odpocząć, jakoś to ładnie zbilansować, żeby wszyscy, łącznie z Fi., czuli się
zadowoleni. To był pierwszy taki wyjazd dla mnie i szczerze mówiąc, jakoś nie
potrafiłem się wyluzować. Zamiast cieszyć się beztroską w ukochanych górach,
które są przecież nieporównanie lepsze od miasta, pojezierza lub morza, to ja
stresowałem się, czy wszystko jest w porządku. A może lepsze słowo: zaodpowiedzialniłem
się zanadto. Oczywiście, miałem dużo radochy z włażenia pod górkę, ze
schodzenia, z gapienia się na stoki i szczyty, lasy i hale, ale… w tym
wszystkim zawsze towarzyszyło mi uczucie, że może za wysoko, za daleko, za
ciężko, za trudno, za długo dla A. i dla Fi. To takie nie bardzo złe uczucie, jak
sądzę, trzeba się tylko do niego przyzwyczaić i nie przejmować więcej, niż
trzeba.
A jak się chodzi z trzymiesięcznym
dzieckiem po górach? Najprzyjemniejsze były trasy pod Baranią Górę – jednego dnia
podeszliśmy doliną Białej Wisełki do Kaskad Rodła, a innego dnia doliną Czarnej
Wisełki aż na sam szczyt. Najprzyjemniejsze, bo tam było najwięcej gapiów,
którzy mijali nas, uśmiechając się, zaczepiając, komentując: o jaki
dzieciaczek, jaki malutki, jaki fajny bąbel, a to już taki mały turysta, oho,
wyrośnie na wędrowca, to już w takim wieku po górach, pogratulować, my też ze
swoimi synami kiedyś…! Itd., itp., itd. A najlepsze było, kiedy jakiś
ośmiolatek zobaczył nóżki wystające z nosidełka i szepnął teatralnie do ojca
(kiedy już myślał, że nie słyszymy): - Tato! Widziałeś!!?? Dzidzia! – Nasz Fi. przez
większość drogi śpi, a to w wózku, a to właśnie w nosidełku, więc można się już
tylko cieszyć towarzystwem żony i iść, iść, iść. To iście mi się tak spodobało
od pierwszego dnia, że zupełnie się zapomniałem. Po pierwszej nocy spędzonej w
Wiśle, Fi. obudził się jakoś zwyczajnie, ok. szóstej z tym samym co zwykle
wyrazem twarzy pt. „no, teraz czas na zabawę!” No więc ja, mając na myśli
zrobić żonie wakacje, mrucząc coś pod nosem, wskoczyłem ponuro w spodnie, bluzę
i buty, owinąłem małego (wciąż w śpiworku) jeszcze w kocyk i ruszyłem na
spacer. Szło mi się tak dobrze, że zaraz zapomniałem, że jest za wcześnie i że
wolałbym leżeć w łóżku. Dźwigałem siedmiokilowy ciężarek na ramieniu i piąłem
się pod górę z dawno nie zaznaną przyjemnością… podchodzenia. Chodzenie po
górach nie jest bowiem takim sobie po prostu chodzeniem, jest w tym pewna
filozofia, której nie trzeba i nie należy opisywać w książkach. Trzeba ją
poczuć. Poczuć, jak w tym chodzeniu odbija się całe życie, ze swoimi stromymi i
łagodnymi stokami, jasnymi halami i ciemnymi jarami, podejściami i zejściami,
ścieżynkami, drogami, pułapkami…
A po powrocie jakoś nie potrafię
się odnaleźć, bo jeszcze zanim powitałem moją Warszawę, było znośnie.
Potrafiłem się zamyślić nad korzeniem, ucieszyć z nowego kapelusza, zatopić wzrok
w górzystym horyzoncie albo w głębokiej wodzie jeziora Maróz, bawić się z
synkiem tak, że sam się bawiłem… A teraz od kilku dni próbuję coś napisać,
biorę się za to po 20.30, kiedy Fi. już śpi, bo wcześniej nie mogę. I zasypiam,
i nic się nie udaje, i myślę: czy to tak ma wyglądać, kiedy się ma dziecko?
Przecież nie zostawię A. samej z Fi., kiedy wracam po pracy, tym bardziej, że
A. ma jeszcze niebawem egzamin, do którego – jasna sprawa – musi się
przygotować.
I nagle spostrzegam, że przestałem
być wolny. Nie wtedy, gdy się ożeniłem, nie wtedy, kiedy urodził się Fi., ale
wtedy, kiedy na chwilę przestałem brać sprawy w swoje ręce, a zacząłem widzieć
siebie jako tego, który musi zaradzić temu, zaradzić tamtemu… Wszystkiemu
trzeba jakoś zaradzić, a więc zająć się okolicznościami, które zmuszają,
zobowiązują, obligują. Przypomniałem sobie moje własne słowa: wolność to może
być stan, w którym skala obciążeń jest ta sama, co w niewoli. Różnica jest
tylko taka, czy ja te obciążenia biorę na siebie, czy też czuję, że one same
spadły na mnie. Różnica jest w głowie, w sercu, bo przecież czym na pierwszy
rzut oka różni się wolny i niewolnik, wykonujący tę samą pracę? Można by ten
temat rozwijać długo, ale napiszę jeszcze jedno. Dziś moja wolność zależy w
dużym stopniu od tego, jakimi treściami się napełniam i jakie ze mnie płyną: zamiast
czytać, co mi wpadnie w ręce albo co wyskoczy na facebooku, powinienem czytać
to, co sobie wybiorę, co warto. Zamiast gdakać i komentować to, co się akurat
pod bokiem wydarzyło i wyskoczyło na facebooku, powinienem mówić to, co uznaję
za ważne i dobre. To tyle przemyśleń taty, który przez chwilę poczuł się
zakładnikiem swojego ojcostwa.