niedziela, 24 lutego 2013

Głupia randka, a tyle daje

Pastor Marek wspomniał dziś w kazaniu o swojej randce z żoną: – Nie przeprowadziliśmy żadnej ważnej narady, nie mówiliśmy o przyszłości naszych dzieci, nie rozwiązaliśmy żadnych problemów, które nas dręczą, po prostu… posiedzieliśmy sobie, potrzymaliśmy się za ręce, popatrzeliśmy sobie w oczy, popstrykaliśmy sobie zdjęcia telefonem nawzajem i zrobiło się… kosmicznie po prostu. Sam wracałem z tej randki i myślałem: to jest ciekawe, to jest dziwne…

A ja, słuchając tego, uśmiechnąłem się pod nosem, bo przypomniałem sobie moją, moją własną, ostatnią sobotę, która zapowiadała się... nędznie. Okazało się bowiem, że muszę uzupełnić w pracy jakąś dokumentację, zmusiła mnie do tego kontrola, w poniedziałek wszystkiego zrobić nie zdążę, klops! Ależ to szabat, tu się nie pracuje! To może niedziela? A. poradziła mi jednak, żebym niedzielę zostawił w spokoju, bo nie będzie mi się chciało, że skoro już jadę do jednej pracy, żeby nagrać audycję o 9:30, to żebym z rozpędu pojechał i do drugiej pracy, do instytutu. Mądra rada. Ale na tym nie koniec dobroci najlepszej żony. A. jeszcze zgodziła się na moją propozycję i przyjechała do instytutu, żeby towarzyszyć mi przez ten czas. Śmieszne to było uczucie. Pracować w instytucie: raz, że niemal pustym, dwa, że z żoną. Zachodzę przed automatyczne drzwi, które zwykle otwierają się przede mną, jakby pociągnięte przez usłużnego lokaja, a teraz… ani drgną. Szukam portiera. Odśnieża. Wołam, czy ktoś tu dzisiaj pracuje. Przecież wiem, że tak, nieraz mój szef przyjeżdża w weekendy. Portier odkrzykuje: „pewnie!”, odkłada łopatę i zmierza do tylnego wyjścia, żeby otworzyć mi frontowe.

W pracy minęły trzy, cztery miłe (sic! - dzięki A.) godziny, potem restauracja, lux ciastka… A. była jakaś taka szczęśliwa (ja zresztą też), że nawet nie zmartwiliśmy się zanadto, że zabrakło dla nas miejsca na sali kinowej i nie mogliśmy pójść na film, któryśmy sobie upatrzyli. A tak przy okazji, polecam ‘Fonte’ na Skierniewickiej 14. Jak podpowiada warszawiakom nazwa ulicy, restauracja otoczona jest trochę przez stare i smutne, szare bloki-kamienice robotnicze, trochę przez nowoczesne biurowce, a sama ma charakter loftu ze swobodnym wystrojem amerykańsko-francuskiej, może trochę włoskiej knajpy. Ja mówię: tak! Zwłaszcza, że jedzenie w słusznych porcjach i pyszne.

Siedzieliśmy tam sami, bo ruch robi się pewnie tylko w dni powszednie, a potem wracaliśmy do domu cali uśmiechnięci. Czy naprawdę tak niewiele potrzeba? Nie jestem nauczony i nie przywiązuję wagi do wspólnego, dobrego jedzenia, a to… działa! (A. akurat to wie.) Zawsze pogardliwie zżymałem się, że jak to! - mam kupować wartościowe rzeczy, jak szczęście z żoną, za bezwartościowe pieniądze? A to… działa, w pewnym sensie, pod pewnymi warunkami.

Zauważyliśmy z A. coś, co może wydać się banalne, ale też strasznie ważne; że bardzo potrzebujemy czasu, który poświęcalibyśmy tylko sobie. Takiego, jaki mieliśmy w narzeczeństwie. Wtedy narzekaliśmy, że mało godzin możemy być razem, ale! Kiedy już byliśmy razem, to była tylko ona i ja. Ja i ona, ona i… ach! Tak. A teraz możemy dzielić domowe biurko i łóżko. To pierwsze jest fajne, a drugie – fantastyczne! Ale gdzie te wpatrywania się, gdzie długie rozmowy tylko o nas i tym, co nas otacza (tj. również o Bogu). Gdzie? Zadbamy o to.

Mnie, jako idealistę, smuci każde odstępstwo od pięknej, żarliwej, autentycznej, szczerej, mocnej, osadzonej w Bogu miłości. Nie zgadzam się.

To, że małżeństwo potrzebuje randki, jest oczywiste. - To nie musi być wyjście do restauracji, to może być wspólne szukanie zgubionej owcy w lesie – jak mówił G. z Olesina :-) Ale nie zaszkodzi wydać trochę pieniędzy, nie zaszkodzi, jeśli tylko są. Taka „randkowa zasada” – to jedna z wielu, których warto się trzymać i nauczyć, zanim jest trudniej, mam na myśli: zanim urodzi się dziecko.

Ta zasada jest też jedną z dziesięciu (?), o której czytałem w świetnej, prostej i krótkiej książce „O rodzinie w 60 minut” Roba Parsonsa – autora, który nie narzuca się ze swoją mądrością, ale proponuje, jak można pięknie tworzyć życie rodzinne. Nie łudzi czytelnika, że to tylko dziesięć kroków. Ale raczej dziesięć nawyków. Od ciebie zależy, czy podejmiesz wysiłek i nauczysz się…

wtorek, 19 lutego 2013

Pójdą razem na terapię


Dziś odwiedziliśmy przyjaciół, którzy urodzili niecałe cztery tygodnie temu. Mamy zaszczyt być pierwsi po rodzinie. Widzę A. na Krakowskim Przedmieściu. Oboje wsiadamy do autobusu trochę pochyleni, zmęczeni dniem, ale przynajmniej cieszymy się, że już jesteśmy razem.
– Dzisiaj pierwszy raz ktoś mi ustąpił miejsca w autobusie! – Mówi A.
– Pierwszy? Przecież już ci się to zdarzyło.
– Ale teraz pierwszy raz, jak jestem w płaszczu!
– Ach, więc kto to był?
– Taka pani w średnim-starszym wieku. Nawet przez chwilę protestowałam, bo tylko dwa przystanki, ale ona mówi „Nie, proszę pani, tak nie wolno, pani się jeszcze przewróci, proszę siadać…”
Nie ma tragedii z tym ustępowaniem miejsca.

Sforsowaliśmy domofon i teraz wspinamy się po schodach.
– To niesamowite, że teraz będzie ich już troje, że nie odwiedzamy tylko Fr i Ad, ale jeszcze tego małego ludzika.
– Mhm – przyznaje A., skupiona na wchodzeniu.
Ad wita nas i mówi, że stworek chwilowo śpi, co wzbudza moją sympatię, bo to słowo „stworek” – to takie pomieszanie czułości i dystansu.

Maleńka oczywiście ta ich córeczka. No, taka, jaka powinna być. Nawet większa, ale to nie sprawiło problemu, bo przyszła na świat przez… skalpel, cięcie, krew prawie bez znieczulenia, bip-bip… uf! - Słuchamy nieomal z zapartym tchem. – Fr z wprawą okręcił się specjalną chustą, do której wsunął małą Fe i przytrzymując jej główkę z przejęciem kontynuuje historię porodu, rozpoczętą przez żonę. Zajadamy pyszną zapiekankę.

Fr jest też od niedawna specjalistą od pieluch wielokrotnego użytku. Nowoczesne, ekologiczne, wygodne, oszczędne, ale trzeba się dobrze rozeznać, jaki typ jest świetny, a jaki – do kitu. W ogóle Fr sprawia wrażenie, jakby wszystko miał obcykane do najmniejszego szczegółu i potrafił ogarnąć ten majdan od początku do końca bez oporów, bez tajemnic, i choć jest młodym tatą, zajmuje się dzieckiem jak stary.

I tak sobie słuchamy Ad i Fr, zerkając co i rusz na Fe, która facjatką zdradza kilka emocji na sekundę. Być może dlatego twarz dziecka tak przykuwa uwagę i budzi uśmiech, bo próbuje się odgadnąć te jego wszystkie namysły, odkrycia, małe ekscytacje i nieszczęścia. Siedzimy, słuchamy, no i zasiedzieliśmy się! Ojej, a co u nas? Co u nas, hm… - A., kochana, co u nas? – zwracam się do A. Trzeba coś na odchodnym powiedzieć, żeby gospodarze nie mieli poczucia, że nas zagadali, wszakże bardzo nam odpowiadała rola słuchaczy. Takie to było zajmujące opowiadanie! Niedługo nas też to czeka, choć trochę inaczej, wiadomo. Te narodziny, odwiedziny, telefony…

–  Dziadek Ad dzwoni i już tylko ja odbieram. Mówi do mnie „Ooo, Fr, dobrze, że odebrałeś, to pogadamy. Tylko zastanówcie się jeszcze raz nad imieniem! Przed wojną połowa woźniców na Targówku wołała na swoje konie Fe!"
– No – mówię – my mamy podobny problem. Połowa mojej i połowa rodziny A. namawia nas, żebyśmy jednak nie nazywali syna Fi. A właśnie nam się podoba!
– Oj, spokojnie – rzecze Fr – najwyżej jak będą dorosłe, to pójdą razem na terapię osób o dziwnych imionach. „Nazywam się Fe. – Nazywam się Fi. – Jesteśmy z jednego rocznika…”

sobota, 16 lutego 2013

Pierwsza szkoła rodzenia

A. - najlepsza żona - sama wybrała szkołę rodzenia. Spodobało mi się, że dopilnowała terminów, zapytała mnie o dogodny dzień i zdecydowała. Zuch-dziewczyna.
A teraz idziemy. Pierwsze spotkanie ma się zacząć trochę wcześniej, żeby zdążyć z rejestracją itp. Czysto, ładnie, w szatni szafeczki na kluczyk. Pani Kasia - fizjoterapeutka - próbuje rozruszać grupę. Jest nas około dziesięć par. - Ojciec niebieski niech się obudzi! - mówi pani Kasia. A. się śmieje. Ja dopiero po chwili załapałem ten (niezamierzony?) żart pani Kasi, która zwróciła się do bardzo ziewającego i jakby półżywego kolegi w niebieskim swetrze.
Dziewczyny porozsiadały się na wielkich pufach, chłopcy u ich stóp jak jacyś paziowie. Pani Kasia przez półtorej godziny opowiada o naturalnych umiejętnościach kobiet, że właściwie nie muszą się niczego uczyć, o oddychaniu, o pozycjach... O, tu zadaje pytanie:
- Czy wiecie, jaka jest najgorsza pozycja do rodzenia?
- Głową w dół - mówię na forum, bo wydaje mi się to równie oczywiste, co absurdalnie zabawne. Zbiłem panią Kasię z pantałyku. Ale rozbawiłem ją i wszystkich innych, i oczywiście A., u boku której siedzę, a to najważniejsze. Poczułem się... fajny.
Następne półtorej godziny spędziliśmy na opowieści psycholożki o budowaniu relacji, rozmowach, różnych strategiach na obecność taty przy porodzie, o odróżnianiu "zdrowego" baby blues od chorobliwej depresji poporodowej i porad, jak tę depresję wyleczyć.
- Prawdopodobnie wszyscy Państwo jesteście już w trzecim trymestrze. To jest czas, kiedy słuch dziecka jest już dobrze rozwinięty i może się przyzwyczajać do głosu mamy, taty. Możecie do niego mówić, bo ono słucha. A reaguje pewnie kiedy chce. - Tu kilka kobiet kiwnęło głowami i szeroko się uśmiechnęło, na potwierdzenie, że to święta prawda. I tym razem poczuciem humoru błysnął jakiś inny tata (ech, nie ja):
- Dziecko reaguje, kiedy chce, i tak już zostaje do końca życia. - Zapanowała ogólna wesołość. Ja dołożyłem jeszcze historyjkę o tym, jak mój brat zapytał położną po urodzeniu łożyska:
- A czy wie Pani, z jakiej tkanki jest ono zbudowane?
- Wstydy przyznać, ale nie wiem! Będę musiała to sprawdzić. - Bratowa chyba nie wiedziała, czy wstydzić się, czy śmiać.
- Zdenerwowanie może się różnie objawiać - mówi psycholożka - także mądrymi pytaniami. Ale o tym, z jakich tkanek co jest zbudowane, dowiecie się na następnych spotkaniach...

Być we dwoje i po co Bóg

Ostatnimi czasy kilku, kilkoro znajomych zaczęło na serio jakieś związki. Są na różnych etapach. Przypatruję się im i myślę: - czy oni mają nadzieję na przyszłość? Na jakim fundamencie budują miłość? Chciałbym śmiało im krzyknąć moją radę: - Szukajcie najpierw bożej miłości, a potem miłości kobiety, mężczyzny...

Ale tak wprost? Może kiedy indziej zacznę w ten sposób wtrącać się w ich życie. Tymczasem mogę napisać, do czego ja potrzebuję Boga. A to jest bardzo proste i szczerze mówiąc, gdybym nie miał Taty w niebie, to czułbym, że moje małżeństwo jest zagrożone. Bo jak można nasycić się miłością kobiety? Jak można wymagać od drugiego człowieka, by był dla mnie całym światem? Mogę to czuć, kiedy jestem bardzo zakochany, ale skąd tę miłość brać? Przychodzą znajomi panowie: Przyzwyczaj, Wyczerpaniec oraz Głód Metafizyk i są prawdziwą konkurencją dla towarzystwa wspaniałej, olśniewającej, błyskotliwej, inteligentnej i przepięknej żony.

A teraz mniej abstrakcyjnie: kiedy jadę autobusem do pracy i jest mi smutno, a żona jest gdzie indziej i też ma swoje zmartwienia, to czym mam się cieszyć, jeśli nie tym, że Bóg mnie kocha? Skąd zaczerpnąć zachęty, której ona potrzebuje - chyba pewnie raczej podejrzewam, że właściwie to - ode mnie? Skąd, jeśli nie z bożego Słowa?

Ja wam pokażę


Z niecierpliwością oczekuję tych przełomowych chwil, które pozwolą mi powiedzieć: - Tak, stało się, doświadczyłem tego, przetrwałem, kocham sobie nadal i wcale nie popełniłem tych wszystkich błędów, o których żeście wszyscy opowiadali. -
To, co się mówi wokoło, dostarcza wielu takich przestróg, na przykład:
- aaa, jak miną dwa lata twojego związku, to emocje opadną i zacznie się ta... prawdziwa, powszednia miłość,
- aaa, jak się ożenisz, to dopiero się zacznie "docieranie",
- aaa, jak jeszcze się nie pokłóciliście, to nie możecie być pewni że tworzycie silny związek,
- aaa, jak ci się urodzi dziecko, to już nie będziesz miał swojego życia.
I tym podobne, i tak dalej... - E, tam - myślę - nie warto się przejmować. Trzeba żyć cichym życiem, robić powolutku swoje, dziękować Bogu, ufać Mu, że wszystko będzie dobrze i dziękować za to, co już jest dobrze. Na razie nie zauważyłem, żeby emocje miały opaść, zamiast docierania jest piękne dopasowanie, a kłótni - takich z krzyczeniem albo milczeniem albo fukaniem na serio - jak nie było, tak nie ma. Chwała Bogu za to. I chwała Bogu za A., która jest wzorem łagodności.
Ja wam pokażę - napisałem w tytule. Tak, mam nadzieję, że pokażę, ale czy to będzie moja zasługa, że wszystko dzieje się dobrze, że nie ma we mnie złości, nienawiści, że umiem się zatrzymać i przeprosić, zanim będzie za późno, że mam chęć, by czynić dobrze, by kochać? To zasługa Boga i... o tym w następnym wpisie.

Ulotność chwil


Jest 16 lutego i niewiele miesięcy minęło od ślubu, jeszcze mniej pozostało do narodzin F. - mojego syna. Brzmi to niesamowicie, wręcz nie do wiary.
A. - moja żona - wygląda pięknie. Często poprawiam się w myślach dla poprawności myśli, dlatego, żeby nie wyszło z ust coś bezsensownego, poprawiam się tak: - A. jest spełnieniem moich marzeń. Czy tak? Nie! Ona jest tą, z którą chcę spełniać wszystkie marzenia.
- Prawdopodobnie przeczytałem to w jakiejś mądrej książce.
A co jest moim marzeniem? Być blisko Boga. Widzieć boże królestwo na ziemi. Czyli co? Czyli to, jak smutek zamienia się w radość, łzy - w śmiech, ból - w taniec, krzywda - w przebaczenie, obojętność i nienawiść - w miłość, grzech - w świętość, zniewolenie - w wolność.
Co robię, żeby to marzenie się spełniło? Nie będę przeceniał swojej twórczości, na którą nie mam ostatnio czasu, więc powiem po prostu: robię to, że kocham A.
Przy okazji zdarza mi się kochać i innych, ale o tym może kiedy indziej. Niedawno po ślubie pomyślałem, poczułem raczej, że jest we mnie tyle miłości, że starczyłoby nie tylko dla mojej żony, ale jeszcze na jednego człowieka, może takiego... małego. Niebawem przyjdzie mi więc przekonać się, jak to jest - kochać własne dziecko.

Początek

Zdecydowałem się na tego bloga,
  • bo ciężko mi pisać dziennik "do szuflady",
  • bo lubię archiwizować przeżycia, ujmować chwile, 
  • bo wolę pismo, niż fotografię, film,
  • bo niewielu facetów dzieli się swoimi przemyśleniami na temat najważniejszych doświadczeń w życiu, jakimi są małżeństwo i rodzicielstwo,
  • bo kiedy piszę Wyssane z Pisma, brakuje mi miejsca na swobodne rozważania i opowieści, wymykające się ustalonej konwencji,
  • bo może to kogoś rozbawi, ze skromności nie powiem "nauczy".
Tyle.