czwartek, 28 marca 2013

Mężczyzna jest mężczyzną

To wspaniały przykład prostej, męskiej refleksji: jestem mężczyzną, więc będę mężczyzną. Możecie się śmiać lub nie, ale ostatnio taka właśnie myśl bywa dla mnie źródłem zachęty. Zaraz wytłumaczę, dlaczego...

Chciałem na wstępie opisać scenę z życia, ale przypomniałem sobie, że przecież mi się to śniło. Tym bardziej, że chodzi o moją rozmowę z A. na przejściu dla pieszych przy Dw. Zachodnim, a my tam nigdy nie spacerujemy. Tylko ja jeżdżę tamtędy do pracy, od 25 marca na rowerze, jakby zaklinając opieszały śnieg i zimę, żeby już sobie poszły, zdechły, wydęły się w agonii, przygniecione przez... kotki na wierzbach.

W każdym razie w moim śnie szedłem tamtędy z A. i ona mówiła (nie pamiętam, skąd się wziął ten temat):
- ...wiesz, ale to miejsce nie jest takie znowu bezpieczne.
- Ale że co, że ktoś mnie może napaść?
- No?
- E, tam - mówi chojrak, czyli ja - najpierw ja bym pobił jego.
- Nie, no wiesz, Jasiu, wierzę w ciebie, ale też nie zawsze to jest takie proste - pobić kogoś. Poza tym ty możesz jeszcze mieć nadzieję, że się obronisz, ale jak mnie tutaj ktoś zaczepi?
- Jak idziesz ze mną, to nikt cię nie zaczepi.
- Skąd wiesz?
- Ano widzisz, kobieta to już na wstępie ma wątpliwości, czy wygra z jakimś złodziejem czy bandytą, i bardzo dobrze, bo ona nie jest od tego, żeby walczyć i sama siebie bronić, raczej od tego, żeby przemyśleć wprzódy, czy jej rodzina jest bezpieczna. Ale mężczyzna nawet jak ma przegrać z napastnikiem, to i tak zawsze myśli, że wygra.
- Tak? Dlaczego?
- Bo ma takie dzikie serce.

Oboje się zaśmialiśmy i rozmowa potoczyła się gdzieś dalej. Kurczę, do tej pory nie jestem pewien, czy to nie wydarzyło się naprawdę. No ale puenta rozmowy bardzo mi się podoba, bez względu na to, jak bardzo świadomym tworem mojego umysłu były te słowa. I o to właśnie mi chodzi, że być mężczyzną, ojcem znaczy być silnym, chronić innych, być źródłem zaopatrzenia, pocieszenia, zachęty, dobrej rady i fundamentem zasad. Być twardym, kiedy ona oczekuje czegoś, na co nie masz ochoty albo odwrotnie - ty oczekujesz czegoś, na co ona nie ma ochoty. Być twardym, kiedy ona, zwykle niechcący i niewinnie, nadszarpnie twoją dumę. Twardym to znaczy być stale zdolnym do dawania i kochania bez względu na chwilową niewygodę, może nawet złość - a to się opłaca tysiąc razy bardziej niż wypominanie. Zresztą wypominanie dużo lepiej brzmi w ustach osoby, która ogólnie wiele z siebie daje i poświęca się z miłością.

O to mi chodzi, kiedy wracam do domu zmęczony i trzeba zrobić zakupy, pozmywać, posprzątać... Albo kiedy wstaję jakimś wczesnym rankiem, żeby sennie zacząć dzień pracy i zdążyć zmontować audycję do Radia Chrześcijanin. Albo kiedy w wyniku jakiegoś nieporozumienia z A. czuję się głupio, w sensie zły i muszę szybko zdecydować, czego absolutnie nie powinienem jej powiedzieć. Wtedy właśnie myślę: jestem mężczyzną, więc będę mężczyzną. Jestem silny, mogę wszystko zbudować, potem zepsuć i znowu naprawić. Żaden problem, do dzieła, będę walczył, będę dawał, a swoją dumę i "dobre imię" wystawię na próbę. Bo człowiek, który kocha i swojego imienia nie broni za wszelką cenę, zachowa je, choćby nie wiem jak było szargane. Tak sobie myślę.

Twardy jest ten, kto mówi: będę miękki choćby nie wiem, co! I w ogóle: będę. Brzmi to śmiesznie prosto, ale to jest właśnie urok męskiego świata: wszystko jest proste. Kobietom pozostawiam udowodnienie, że ich świat też jest prosty.

Ale ogólnie być takim twardym, bo miękkim mężczyzną, ojcem to szalenie ważna sprawa. Zaszła we mnie pewna zmiana: do tej pory myślałem, że przekazanie dziedzictwa swoim dzieciom jest jakąś formą pocieszenia, że znikamy z tego świata na zawsze. Teraz uważam, że to więcej niż pocieszenie, to jest bardzo konkretny i skuteczny sposób na to, by ten świat zmienić na lepsze. Wystarczy tylko być mężczyzną :-)

Nie chcę zanadto wydłużać tego wpisu, więc tylko wstawię dwa odnośniki do treści, które były dla mnie ogromną inspiracją w ostatnim czasie w temacie ojcostwa:
1. Wideoblog Bogdana Olechnowicza, w tym cztery odcinki o ojcostwie.
2. Kazanie Zbyszka Tarkowskiego o odpowiedzialności za następne pokolenie - mp3 do ściągnięcia tutaj, pod tytułem "Zapal się" cz. III z 03.03.2013.

środa, 20 marca 2013

Przygotowany na piątkę

Już kilka osób zadało mi to pytanie: - A czujesz się już przygotowany do bycia tatą? - I słyszę w ich głosie raz nutę szczerej troski, raz ironiczną podpuchę.

W ostatnią niedzielę, zanim jeszcze wyszliśmy z kościoła, umówiliśmy się na pizzę. Moja siostra z mężem i małym Ju., mój brat z żoną i córeczką - So., no i oczywiście ja z A. – która  naszego syna Fi. nosi jeszcze w brzuchu, jak w jakiejś tajemnicy. A przecież umówiliśmy się, że między nami żadnych tajemnic! Ale co poradzić, natura. A w ogóle to przecież może być jeszcze nie syn – Fi. tylko córka – Zo. (imiona już od dwóch miesięcy na bank zaklepane). Przecież nieraz lekarze się mylą, jeżdżąc tym swoim fiflaczkiem po wyżelowanym brzuchu i pokazując na ekranie małego peniska. Ja myślę:  – To przecież gwiazda betlejemska, w negatywie. – E, tam. Lepiej się tak na 100% nie nastawiać. Moja A. powiedziała, że jak na tym USG przeflancowali nam córkę na syna, to poczuła, jakby jej w brzuchu dziecko podmienili.

Ja, A., siostra, szwagier, ich Ju. no i brat i bratowa z So. – wszyscy razem wytaczamy się po nabo (czyt. nabożeństwie) na świeże powietrze i zaczynamy pakować do samochodu. Iza – żona pastora śmieje się i mówi, że klan Ziółkowskich się powiększa. No tak, niedługo nasze dzieci już ledwie na palcach jednej ręki policzysz. Pizzę zamówiliśmy do domu, bo dzieci tutaj i bajkę obejrzą i rozwrzeszczeć się mogą, jak uciekają przed strasznym potworem – to jest moim bratem albo mną, na zmianę. Przy tych dziecinnych zabawach biedna jest tylko stara Pola – nasza piętnastoletnia kotka – musiała umykać przed „kochającym” Ju., który ganiał ją po całym mieszkaniu przez kwadrans, aż wlazł za nią pod łóżko. Skończyło się na kocim syczeniu – złowrogim, ale opanowanym, niemal dystyngowanym – stary kot potrafi wyrazić się precyzyjnie i bez zbędnych emocji.

No to siedzimy, przechodzimy z jednego pokoju do drugiego, pokazuję ciekawostki, gadamy, bawimy się. Pizza przenika z żołądka do obszarów reprezentacyjnych ciała. No i wtedy siostra mnie pyta: - I co, Jasiu, czujesz się już przygotowany do bycia tatą? Ha! Nie ma dobrej odpowiedzi; powiem, że tak – no to co ja mogę wiedzieć o byciu tatą? Powiem, że nie – to skłamię :-)

Bo pytanie jest o to, czy się czuję przygotowany, a nie, czy faktycznie jestem. To wielka różnica. Czuję się oczywiście jak pewniak, na pewno sobie poradzę. A jeśli się racjonalnie zastanowię, jakie mam braki jako ojciec, to oczywiście… nic mi do głowy nie przyjdzie – oto najlepszy dowód, że mam braki: nieświadomość ich istnienia. Mogę natomiast zasadzić się sam na siebie i wykorzystać stary fortel: jeśli mam braki jako ojciec, to najpewniej są to te same, które ma mój ojciec! Fantastycznie proste, co?

No dobrze, żeby nie popadać w melancholię obciążeń rodzinnych, odwrócę trochę kota ogonem. Ale bez obaw, to nie będzie Pola. Kiedy mnie ktoś pyta, czy czuję się przygotowany do bycia tatą, to powinienem pomyśleć raczej o tym, co dobrego odziedziczyłem i mogę to pomnożyć. A nie o tym, co złego… Przecież Bóg mówi o sobie:
zachowujący swą łaskę w tysiączne pokolenia, przebaczający niegodziwość, niewierność, grzech, lecz nie pozostawiający go bez ukarania, ale zsyłający kary za niegodziwość ojców na synów i wnuków aż do trzeciego i czwartego pokolenia.

Tyle o wzniosłych ideach. A co z kupą? Pierwsze i jak dotąd jedyne przewijanie mam za sobą. Podpatrzyłem, jak to robi siostra i kiedy Ju. miał niespełna roczek… tak, zrobiłem to! Bułka z masłem. A raczej pupa z hasłem. Takich prozaicznych rzeczy można się po prostu nauczyć. Może nie na półtoragodzinnej lekcji o pielęgnacji niemowląt w szkole rodzenia, ale przez sto powtórzeń – owszem. A czy można wyćwiczyć w sobie chęć pomagania, obsługiwania mniejszego, słabszego? To dopiero jest miara przygotowania do bycia tatą: czy jestem gotowy, by będąc dużym, służyć małemu? I robić to nawet wtedy, gdy instynkty opiekuńcze pójdą spać?

Przepraszam, znów odfrunę od przyziemnej acz pasjonującej kupy do podniebnego świata idei, ale muszę to napisać. Ostatnio miałem taką myśl: – Kogo warto słuchać? Kto jest prawdziwym autorytetem? Kogo Bóg obdarza autorytetem? Taką dziwną mocą, że jak powiem, to mam posłuch. Czy chodzi o ludzi sukcesu? Niekoniecznie. A może o tych, co siedzą na wysokich stołkach? Też raczej nie. Dumam, dumam i… eureka! Autorytet mają ci, którzy są duzi, a służą małym. Którzy potrafią się uniżyć. Ach, to dlatego dzieci słuchają rodziców! I dlatego osoby publiczne, wykazujące się pokorą, mają dziwną zdolność zjednywania sobie serc na zasadzie: – O, ten ma coś do powiedzenia, muszę to zastosować!

Myślę, że jeśli chodzi o miarę pokory (i skromności), to do bycia tatą jestem przygotowany na piątkę! A na poważnie: to się zobaczy.

piątek, 8 marca 2013

Nie przegap

Mam nadzieję, że nikt z czytelników nie będzie zawiedziony, jeśli wypowiem się w formie dla mnie wygodnej i bliskiej skórze - wierszem.


Nie przegap

Jestem teraz zbyt szczęśliwy
by pisać wiersz. Przez dom
przewijają się goście i kotlety,
muzyka Corellego i Niny Simone.
Książki czekają na półki,
półki – na regał, regał – na mnie,
na mnie – żona. Ja na nią.
Patrzę i słucham jej, by myśleć,
w ogóle uświęcić część głowy,
oddzielić na stałe i
napawać się smutnymi piosenkami,
że to nie o mnie – te rozstania,
że tęsknić – to tylko piruet wskazówek,
a nie rozdzierające, rozlane mleko
i głupie przysłowie na dokładkę.

Wszyscy przegrani świata
wołają do mnie kompozycjami
atramentu, strun i pigmentów,
na tym poziomie genialnego łaknienia,
którego dziś osiągnąć nie zdołam.

Modlę się więc o horyzont, by
dostrzec złą minę do złej gry.
Słyszę: nie przegap
kubka namiętności do połowy pustego,
miski po zupie pustej zupełnie,
tamy z porysowanym życiorysem...

Tak, być może nigdy
nie będzie ci dane urzec człowieka
usługą, uklęknięciem, babraniem się.
Tym bardziej nie przegap chwili.
Może jednak zdarzy się szansa,
by się stać największym-najmniejszym,
może, a jeśli już,
wówczas zapomnisz, że czekałeś.

sobota, 2 marca 2013

Mama rodzi, a tata?

Podczas gdy kobieta od wieków ma do roboty w zasadzie jedno i to samo, to jej mężczyzna ma mnóstwo możliwości, co robić w dzień/noc porodu. A jak ja to widzę?

No cóż, mógłbym zacząć tutaj sypać z głowy różnymi teoriami, pomysłami, wyobrażeniami i planami, ale… może najpierw oddam głos własnej podświadomości? Sny bywają najszczersze. A dzisiaj śniło mi się, że… zaczęło się! Wody odeszły jakoś tak niepostrzeżenie, ale jednak to na pewno były „te” wody, zaczęły się skurcze itd. Zacząłem zbierać klamoty, zręcznie upakowane i w większości dobrze przygotowane na „ten” dzień. Nie wiem, co mną kierowało, gdy prowadziłem samochód (któż zrozumie narratora snów), ale trafiliśmy z A. do jakiegoś miejsca, które chyba było szpitalem. Chyba, bo wyglądało trochę jak zamek, trochę jak klasztor. Stanęliśmy w krótkiej kolejce ciężarnych kobiet, czekając, aż otworzą się ciężkie, drewniane wrota. Kobiety w większości miały wielkie brzuchy, jedną ręką wspierały lędźwie, a wierzchem drugiej przecierały czoła :-) Było też kilku mężczyzn. Nie wiem, czy to czekanie u wrót nie reprezentowało w moim śnie tych ponoć niekończących się, papierowych formalności na zwykłej izbie przyjęć.

W każdym razie zawiasy wreszcie zaskrzypiały, a do środka przybytku zaprosiła nas wszystkich zakonna siostra i poleciła, żeby iść za nią. W środku panował spory ruch i sączył się zapach, jakby w jakiejś fabryce czekolady albo piekarni, albo jakby bigos gotowali albo suszyli pierniki. A te smakowitości zmieszane były z kolei z wonią starego drewna i kamienia, typową dla wiekowych budowli.

Zakonnica wprowadziła nas po schodkach na drewnianą antresolę i kazała usiąść na długiej, drewnianej ławie, co też kobiety uczyniły, sadowiąc się niewygodnie z brzuchami. Postawiłem swoją teczkę przy balustradzie, gdzie zauważyłem teczki innych mężczyzn. To była teczka, którą noszę do pracy. Nie wiem, skąd mi się wzięła w ręce! Czyżbym zmieścił tam cały porodowy niezbędnik? Hm. Spojrzałem poza balustradę, w dół i w ciemną przestrzeń wielkiego pomieszczenia. Rozświetlały go tylko malutkie żaróweczki, a najwięcej światła dawały kinkiety zamocowane nad ławą… nie, to były małe świeczki, dziesiątki świeczuszek. – O rany, no to mamy jakieś średniowiecze – pomyślałem.

Kobiety cały czas czekały, aż ktoś je przyjmie, zbada, coś poleci, wskaże własne miejsce. Ale nic takiego się nie działo. Przyszły natomiast położne, każda z małym pudełeczkiem i każde pudełeczko zostało położone na teczce któregoś z ojców. Pokrywki były opatrzone plastikowym okienkiem, tak że w pudełkach mogłem zobaczyć… dzieci! Małe noworodki spały lub przewracały się w małych kartonach, jak po butach. Zapytałem jedną z położnych, co to ma znaczyć! Odpowiedziała, że kiedy doczekamy się pełnego rozwarcia i nadejdzie czas narodzin, to kobiety będą udawać, że prą, a położne – że przyjmują poród. Urodzi się łożysko, macica skurczy, a dziecko już będzie czekać w pudełku. – Żeby było mniej bólu! – Skwitowała z rozbrajającym uśmiechem.

Zrobiłem wielkie oczy, ale uwierzyłem w to wszystko. I wtedy przyszła moja mama i zapytała, czy jedliśmy coś. Powiedziałem do A., że pójdę sobie na chwilę do bufetu, a jej przyniosę coś na wynos. Kiwnęła głową. No więc poszedłem. Tymczasem bufet nie wyglądał zachęcająco, były tam wielkie kolejki, a wnętrze już nie przypominało starego zamku, raczej przychodnię sprzed pięćdziesięciu lat. Albo klatki schodowe w Pałacu Staszica. W każdym razie wycieczka po obiadek przeniosła się na miasto. Gdzieś po drodze spotkałem brata, potem bratową, która też jest w ciąży i też szukała czegoś na obiad, narzekając, że droga taka długa, a brzuch taki ciężki. Ostatecznie wsiedliśmy w samochód i wybraliśmy się do innego szpitala z oddziałem położniczym. Ten dla odmiany wyglądał supernowocześnie. Bryła budynku, w połowie pokryta szkłem, przypominała raczej amerykańską uczelnię niż polski szpital. Nie mogłem znaleźć miejsca parkingowego, więc pchnąłem jedno z ogromnych okien i wjechałem do środka. Wysiedliśmy z samochodu, który jeszcze przez chwilę chwiał się, bo postawiłem go na trzech kołach, na trzech szkolnych ławkach. To było najdziwniejsze parkowanie w moim życiu. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, ale w tym momencie troszczyłem się mniej o stan podwozia, a bardziej o stan żołądka. Tu bufet też był osobliwy, bo połączony z recepcją. Mimo, że wnętrze pachniało dwudziestym pierwszym wiekiem, jadłodajnia przypominała raczej bar spod Stadionu Dziesięciolecia, nie ujmując nic tamtejszym/ówczesnym barom. Tu i tam kręcili się jakieś podejrzane typy, bezdomni… Jeden z nich ściągnął ze ściany folię z cennikiem i zaczął zbierać do niej butelki. Musiałem interweniować, tracąc swoje miejsce w kolejce.

W końcu jednak udało mi się dostać swoje danie, chociaż zaserwowano mi nie to, o co prosiłem. Zadowolony, zabrałem jednorazowy talerz, by zjeść na dziedzińcu, a tu już zrobił się wieczór. Zastanowiłem się: jak ja teraz wyjadę samochodem? Ale pomógł mi brat: wziął w ręce pojazd ważący tonę i przeniósł na parking. Próbowałem pomóc, ale był zbyt szybki…

To wszystko zajmowało mnie bez reszty i dopiero teraz pomyślałem znów o A., że ona tam siedzi albo i nie siedzi, rodzi albo już urodziła… A ja nic nie wiem! W te pędy zapuściłem silnik i pognałem do starego zamczyska. Tam okazało się, że wszystko poszło zgodnie z dziwacznym planem położnej. A nasz synek już spokojnie śpi u boku mamy.

Obudziłem się i pomyślałem: - Ale przecież to nieprawda! Przecież wcale nie unikam myśli, że będę towarzyszył A. przy porodzie. Przeciwnie, właśnie bardzo chętnie tam będę. Już sobie nawet zacząłem to wyobrażać, bo rozmawialiśmy na ten temat. Generalnie A. jest, jak to się mówi, obrzydliwa, i sądzi, że moja wnikliwa obserwacja tego, co się dzieje w dwóch ostatnich etapach porodu, niepomiernie by ją krępowała. Pokazała mi nawet tekst, który ją zaciekawił, o proszę: przeczytaj. Wypowiada się jakiś Michael Odent, czołowy brytyjski ginekolog-położnik, który odebrał ponad 15 tys. porodów i… skłania do myślenia, że bezpośrednia obecność taty przy porodzie to nienajlepsze rozwiązanie.

Jakkolwiek, A. jednak chce, żebym BYŁ przez cały czas. A ja sobie układam w głowie, co będę robił. Rola męża – z tego, co wiem – jest zasadniczo inna przez pierwszą, najdłuższą część porodu, kiedy trzeba ogarnąć rzeczy, dokumenty, pojechać, policzyć skurcze, czas, odpowiedzieć na szereg pytań lekarzy i generalnie towarzyszyć, wspierać, pomagać, zaopatrywać, nieść ulgę, zachęcać – czekając, spacerując, masując, mówiąc… A w drugiej, trzeciej części, gdy rodzi się dziecko, łożysko – właściwie niewiele już można zrobić, a najlepiej tyle, żeby pozostać spokojnym. Gadać coś do rodzącej, dotykać ją – może, ale niekoniecznie. Rozmawiać z położną – można, ale czasem: po co?

Wobec tego ja, z uznaniem całej nieprzewidywalności tych chwil, wymyśliłem najlepszy sposób na uspokojenie siebie samego, a jednocześnie to „bycie”. Sposób sprawdzony niczym wybijanie rytmu reggae na szkolnej ławce tuż przed otrzymaniem pytań na klasówce. Po prostu będę sobie siedział i sporządzał strasznie osobiste notatki, które potem opublikuję. Fantastycznie? Żarcik. A na serio: konsekwentnie będę tworzył mit, że w czasie porodu wena jest najlepsza.