piątek, 26 kwietnia 2013

Próba generalna

Czasami podczas próby można pomyśleć, że to premiera. Można się już ucieszyć, wczuć i w ogóle. A potem zmęczenie, rozczarowanie i złość – to właśnie czułem wczoraj wieczorem.

Zaczęło się o piątej nad ranem. To miał być zwykły dzień pracy, więc moje wszystkie zmysły z całą stanowczością oczekiwały budzika o godzinie szóstej i ani minuty wcześniej. To samo mogła pomyśleć A. o godzinie drugiej. Wtedy zaczęły się skurcze. Przychodziły równo co 4 minuty, a więc… to dziś! Tak, ojej, ja cię kręcę, ale na pewno? No przecież! Wiadomo, że skurcze przepowiadające nie mogą być takie wyraźne i regularne. Próbowałem jeszcze przekonywać, żeby się tak nie spieszyć, że może jeszcze poczekać. – Kochana, pamiętasz? – Zagajam, bełkocąc nierozbudzonymi wargami. – Chciałaś przecież wylądować w szpitalu dopiero w ostatnim momencie, tak? – No tak – A. reaguje szybko – ale jeśli by się coś stało? Chcę teraz.

No więc jem tę głupią jajecznicę z czterech jaj, żeby starczyło na jakiś czas, tzn. do następnego posiłku w szpitalu. Cztery to niedużo. Mam nawet swoją skalę: jajecznica z 1 jajka – to na jedno mlaśnięcie, 2 – skromna przekąska, 3 – małe śniadanie, 4 – przyzwoita porcja, 5 – duża porcja, 6 – obfity posiłek, 7 – wyżerka. Kiedyś zjadłem jajecznicę z 8, ale czułem się przesycony jednorodnością jedzenia.

W szpitalu jesteśmy po siódmej, czyli jeszcze zdążyliśmy przed korkami na Puławskiej. Na razie dzwonię tylko do szefa i myślę, że to zabawne: jako pierwszy dowiedział się mój szef. Siedzimy i czekamy, a A. strasznie bolą te skurcze. I trzeba czekać. I bolą. I czekać… Znów na badanie KTG. I znów na lekarza. Siedzimy i wokół już tylu ludzi, głównie kobiet. I jedna wchodzi na to KTG, a za nią mąż i jeszcze córka, choć trochę się tego obawia, bo nie wie, co zobaczy.
- No chodź! – Mówi tata. – Mama będzie miała takie badanie – zapis KTG.
- Aha. – Bojaźliwym tonem podejmuje dziewczynka, na oko sześcioletnia. – A co to jest, to K-T-G?
Tata chyba coś odpowiedział, ale ja, z braku lepszego zajęcia, zacząłem wymyślać, co bym tej dziewczynce mógł odpowiedzieć, gdyby pytanie zadała mi, mi osobiście. Powiedziałbym: - To taki skrót, wiesz. Pełna nazwa tego zabiegu to:
Krojenie Tasakiem Gastronomicznym
Klepanie Twardego Glutka
Kostne Trzepanie Golizny
Kontrolne Torsje Gardłowe
Kroczem Tamowanie Galarety
Krytyczny Tryb Galwanizacji

Hm, myślę, że przy galwanizacji dziewczynka mogłaby znów nie wiedzieć, co to jest. Z kolei Korpulentny Tyłek Gospodyni wymyka się konwencji. Z dalszych rozmyślań w tym temacie wyrwało mnie nazwisko: - pani Ziółkowska! – Ha! Jak miło. Ziółkowska, znaczy moja żona. Nie wiem, czemu, ale wciąż mi to sprawia przyjemność, to nazywanie mojej A. moim nazwiskiem. Piszę „nie wiem, czemu”, bo wydaje mi się to subtelnie infantylne.

Czekam na to, aż lekarz skończy badanie, wywiad itd. i wystukuję nogami i rękami trudny rytm, który właśnie gdzieś podsłuchałem. Mam nadzieję, że nie wkurza to tych dziewczyn z brzuchami, które siedzą obok, naprzeciwko… Proszę zrozumieć, ja się nie stresuję, ja tylko ćwiczę. Jestem perkusistą-samoukiem. Wszystko jest w normie.

W końcu trafiamy na blok porodowy. Tutaj czekanie, znowu papiery. Położna wydaje się zagubiona, bo nie może znaleźć specjalnego formularza, który wręcza się rodzicom, którzy odpowiedzieli „nie” na pytanie, czy wyrażają zgodę na szczepienie dziecka. Na tym bloku jest całkiem przyjemnie, gdyby nie to, że tyle dziewczyn czeka na poród, rodzi, przechodzi z dziećmi. No cóż, taki czas: przełom kwietnia i maja, to oznacza falę poczęć w najgorętszej porze roku: lipiec, sierpień… Nie chcę mówić, że to „wakacyjne przygody”, bo oboje z A. urodziliśmy się w połowie kwietnia, aczkolwiek… coś w tym jest, bo przecież po ślubie rozpoczęliśmy nową przygodę (piszę to z niekłamanym uśmiechem).

Potem jeszcze każą zrobić A. dopisek, że zgadza się na pobyt na korytarzu (ech, ten tłok). Ja niby trochę pomagam, ale naprawdę najwięcej gapię się w akwarium, takie wielkie, 200-litrowe, niemal identyczne, jak przy rejestracji. I najbardziej podobają mi się glonojady. W tym pojemniku są jak słonie na sawannie – nikt im nie podskoczy. I tak elegancko czyszczą.

Ja też czyszczę. Bo dostaliśmy w końcu własną salę porodową, a do niej obiad dla A., ale ona go nie dojadła. Z czystym sumieniem, bo wie, że ja jestem czyścicielem. Bardzo dzielnie znosiła skurcze. Skąd to wiem? Podchodzę do tego analitycznie: patrzę na zielone cyferki, które wyświetla ekran drukarki od KTG (pokazujące siłę skurczy) i porównuję to z reakcjami A. Świetnie daje radę.

Po kąpieli wszystko jakoś słabnie, ten cały ból. A. zadowolona i ja też – oboje możemy się trochę zdrzemnąć. Ale z drugiej strony niepokój, no bo jak to, miał się rodzić nasz syn! Mija dużo, dużo czasu, którego nie opisuję, bo byłoby to śmiertelnie nudne. W końcu wypisujemy się ze szpitala na własne życzenie, za aprobatą lekarza, choć w papierach zostanie „wbrew zaleceniom” - taka cwana asekuracja. Minęła siedemnasta. O Boże, tyle czasu! Miesza się we mnie złość, rozczarowanie, zmęczenie. Najpierw zły jestem na tę położną, która zaproponowała kąpiel. Bo po kąpieli skurcze rozeszły się jak mrówki po lesie. Ale z drugiej strony wcale nie kazała. A z trzeciej strony nie ostrzegła… A poza tym zły jestem na wszystkie ciotki i pociotki, które mówią ze świętym przekonaniem, wypływającym z ich własnego doświadczenia: - No i pamiętaj, A., na pewno nie pomylisz TEGO z niczym innym. Po prostu będziesz wiedziała, że TO się zaczęło! – Nie dodały, cholera jasna, ile razy „będzie wiedziała, że TO się zaczęło”. 

Że czuję rozczarowanie i zmęczenie – to jasne i nie wymaga tłumaczenia. Kurde, a tak jakoś przeczuwałem, że to jeszcze nie poród. I czuję jeszcze gwałtowną zazdrość, kiedy patrzę na te wszystkie kobity, co przychodziły do rejestracji tuż przed lub tuż po nas i teraz już rodzą albo urodziły i mają z głowy i na piersi. Mi. – mój przyjaciel – opowiada mi przez telefon, jak rodziła Rachel – ta z „Przyjaciół”, no wiecie: Jennifer Aniston. No i jej przyjaciele siedzą jak na szpilkach pod blokiem porodowym i tylko dopytują przy każdej okazji: - I już??!!! – I pojawiają się kolejne dziewczyny z dziećmi. - Nie, jeszcze nie. – Odpowiada Rachel coraz bardziej wkurzona. 

Dziś A. pojechała po wypis ze szpitala. Napisali: poród fałszywy. Że co, że moja żona jest jakąś fałszerką? Niech ich szlag. Przynajmniej mamy już co nieco przećwiczone, oswojone i wiemy, jakich błędów nie popełniać.

piątek, 19 kwietnia 2013

Marzenie italiano

Jedyne zdanie, jakie pamiętam po włosku, brzmi: non capisco italiano, io sono polacco! Nie przeszkadza mi to pomarzyć o słonecznej Italii…

…a konkretnie o Dolinie Padu, w której poczuję się co najmniej jak Herbert albo Kuncewiczowa, a moje ciało odpręży się tak, jak tylko może się odprężyć, a oko nacieszy widokiem tych legendarnych cyprysów, renesansowych, idealnych starówek i niczym niezmąconą ciszą wiekowych mostów gdzieś na weneckiej prowincji.

Teraz, kiedy z coraz większą niecierpliwością oczekujemy Fi. i kiedy nasze plany wakacyjne A.D. 2013 ograniczają się do Mazur i Beskidów, moje marzenie italiano wydaje się nierealne. Co więcej, wydaje się idealistyczne, zabawne i kiczowate, zupełnie jak italo disco, do którego  mam jakiś dziwny sentyment, ja! – miłośnik tzw. muzyki poważnej (zwłaszcza klasycyzmu i baroku), jazzu, muzyki świata, fado, poezji śpiewanej i bluesa, a przede wszystkim miłośnik dobrych tekstów piosenek. Italo disco jest jak opera. Słuchasz tego i dziękujesz Opatrzności, że nigdy nie uczyłeś się włoskiego i głupawe libretto może być ci zupełnie obojętne. Muzyka wpada przez ucho do serca, nie budząc zastrzeżeń rozumu co do idei i sensu tekstu.

W przypadku włoskiej opery nie dziwię się tym, którzy dają się porwać. Ale dziwię się niezmiernie wszystkim tym, którzy lubią tandetne przeboje włoskiej estrady, dziwię się sam sobie. No bo co mi wpada przez ucho do serca? Może chodzi o taką tęsknotę za jakąś prostotą, by nie rzec „tęsknotą za parobkiem”. Po prostu przeżyć romans z własną żoną – w tak prosty sposób, w jaki tylko można sobie wyobrazić, taki do bólu prosty – osiągając taki szczyt prostoty, na jaki wejść mogą tylko osoby wewnętrznie skomplikowane i mające już dość tej złożoności, bez względu na to, czy jest to złożoność bibliotekarska, czy augiaszowa.

Zgoda, prostota. Ale dlaczego w niewybrednym, włoskim wydaniu? (Choć z rozkoszą zagłębię się też w „wybredne” wydanie włoskiej kultury.) Dlaczego podróż do Italii? Może po to, by mieć okazję wypowiedzieć to słynne w mojej rodzinie zdanie, którym popisał się mój starszy brat - wówczas dwunastoletni chłopiec, kiedy jakaś Włoszka tym krzykliwym tonem pytała go przez okno samochodu (chyba) o drogę, a to pytanie było w istocie półminutowym, widocznie męczącym monologiem (w tej temperaturze - nic dziwnego). Jakże bezcennym było ujrzeć na jej twarzy to rozczarowanie zmieszane z frustracją, bezradnością i pewną dozą politowania, kiedy usłyszała spokojne „non capisco italiano, io sono polacco”. Zazdroszczę mojemu bratu.

Ale oczywiście to nie jedyny powód i korzeń mojego marzenia italiano. Dlaczego jeszcze Włochy? Bo zima, nasza polska zima, która trwała dłużej niż szwedzka, zmusiła mnie do uciekania myślami do naprawdę ciepłych miejsc. Uciekałem nawet w pracy. Nie minęły dwa tygodnie, jak pisałem do A.:
- …i będziemy jeździć rowerami i wynajętym jeepem kabrio bocznymi drogami, a ja w notatniku będę pisał jakiegoś swojego „Barbarzyńcę w ogrodzie” i znów będę miał wenę, mimo że nie czuję śladu cierpienia, żadnego ciernia, czy ościenia, który by mnie doświadczał jak Apostoła Pawła , abym mógł się „chlubić słabościami i by zamieszkała we mnie moc Chrystusowa” (2 Kor. 12:9). I będziemy robić mnóstwo pięknych, słonecznych zdjęć, jeść olbrzymie porcje aglio e olio e peperoncino, i penetrować uliczki Wenecji, Padwy, Vicenzy, Werony, Brescii, Cremony, Piacenzy, Parmy, Modeny, Bolonii, Ferrary, Rawenny… i będziesz dostawać kwiaty, i będziemy się kochać w małych, uroczych hotelach bez klimatyzacji…
- A co wtedy będzie robił Fi.? – Wtrąciła A., która do tej pory tylko z uśmiechem i błyskiem w oku potakiwała.
- Jak to? – Uderzyłem w swój ulubiony ton absurdu. – Nasz Fi. w następne lato będzie czytał Cycerona!
- Chyba cyca…
Przegrałem. Przegrałem z kretesem. Już tylko śmiech mi pozostał - A. zagięła mnie, ale… marzyć można zawsze. Po to, żeby zrobić coś lepszego niż codzienność. Warto marzyć nawet teraz, kiedy Italia leży w dalekiej perspektywie czternastu miesięcy, kiedy czekamy kolejny raz w tym samym szpitalu na wynik badań, tyle że jeszcze dłużej. W ogóle dziewiąty miesiąc ciąży trwa najdłużej. Mam wrażenie, że dziecko już nic nie robi. Ba, A. nawet to czuje, bo zdarzają się dni, kiedy ruchy w brzuchu ustają. I wtedy chodzi zmartwiona i od czasu do czasu marszczy te swoje piękne brwi. A ja próbuję rozładować złe myśli z jej głowy, wygładzić czoło, może nawet rozbawić. No bo co ma niby robić dziecko? Już wszystko ma – mózg jak trza! Teraz nabiera krzepy i wagi.

Całe szczęście, moja żona jest mądra i dlatego m.in. nie czyta forów internetowych, kiedy szuka w internecie odpowiedzi na swoje ciążowe wątpliwości, których nie rozwiewają autorzy „wszystkowiedzących” książek.
- To bez sensu – mówi. – Wypisują tam takie głupoty, a i tak nic konkretnego z tych komentarzy nie wynika. Różne doświadczenia, domysły. Trzeba od razu szukać wypowiedzi specjalistów…
Mój brat twierdził wręcz, że żonie w ciąży należy zakazać używania internetu. Chyba faktycznie więcej tam jest patologii niż fizjologii. A przecież niedobrze jest się stresować. Ha, ale niewiedza też stresuje! Dlatego wydaje się, że gdy masz do wyboru błogą nieświadomość i zasępioną świadomość, zawsze wygrywa ta druga.

Tylko że z ciążą nie jest tak łatwo, jak, dajmy na to, z samochodem, w którym jego dumny właściciel zaczął słyszeć niepokojące dźwięki. Ciąży nie da się „nareperować” – tak, jak bohater filmu „Głupi i głupszy” „nareperował Paputka” – martwą papużkę, i sprzedał niewidomemu chłopcu (to jedna z moich ulubionych scen). Tzw. kochający mąż musi się więc pogodzić z myślą, że kobieta w stanie błogosławionym to… kobieta zmartwiona – jakoś tak częściej niż „zwykle”.

A niech te zmartwienia pójdą w diabły – do ostatniego kręgu piekła Dantego, gdzie gniją i smażą się zdrajcy. A propos, ponoć nie ma czegoś takiego jak piekło. Piekło dopiero będzie, a zginą w nim nie tylko potępieni ludzie, ale i sam diabeł, który tymczasem chodzi sobie, przemierza ziemię wzdłuż i wszerz, szukając „jeleni”, kusząc, kradnąc, zabijając.

Jak tylko Bóg pozwoli, zapomnimy i o tym, i pojedziemy tam, do Włoch, by spędzić ciepłe, beztroskie wakacje. Taaaaaak!

piątek, 12 kwietnia 2013

Czekając na Fi.

Przeszedłem małą, nieśmiałą próbę emocji i szybkiego powrotu do domu - na wypadek, gdyby A. już rodziła. Po jej telefonie zdawało mi się, że to coś poważnego, że może JUŻ (??), więc zamiast pedałować do domu, wcisnąłem się z rowerem do metra...

Wstałem od stolika w restauracji. Wypiłem tu kawę, która nie była warta swojej ceny. Do. wyszła stąd przed chwilą, zabierając ze sobą swoje niedokończone piosenki i świetny głos. Rozmawialiśmy o śpiewaniu, pisaniu, twórczości i czasach, których nie pamiętamy, a które są dla nas inspiracją. Lata 60., 70. – w PRL-u, w USA. Bikiniarze, pin-up girls, swing, twist, rock’n’roll i „nasz” bigbit. Wielki wór skojarzeń: Starsi Panowie, Szczepanik, Młynarski, Kofta, Komeda, w ogóle polscy jazzmani. Tzw. muzyka lekka, łatwa i przyjemna, ale nie tylko, przecież i protest-songi, mgiełka buntu w konserwatoriach muzycznych i ożywczej chałtury ich zdolnych wychowanków.

Tak sobie gadaliśmy z Do., ale ona już poszła w swoją stronę, a ja… dostaję telefon, że A. dostała właśnie pilne skierowanie na KTG. To takie badanie, które pokazuje zestawienie pracy serca dziecka i skurczy macicy.
- Ale to już?? Masz skurcze? Dobrze się czujesz? – Pytam A. do słuchawki.
- Dobrze, skurczy nie mam. – Ale słyszę, że głos ma przejęty.

Spokojna głowa, mimo wszystko. Przecież jeszcze tyle dni nam zostało. Zostało bardziej A., niż mi. No właśnie, na co ja czekam? Na co czekam ja? Najpierw trzeba zapytać: na kogo? Na małego chłopca, który przybywa z innego świata, i który jest zupełnie nieobyty i nie wie, jak się zachować, poza tym, że świetnie wie, co robić: ssać, ssać, płakać, zapełniać pieluchy, spać, ssać, przytulać się i gramolić coraz to sprawniej, sprytniej... A potem małpować mamusię i tatusia. Taka będzie jego filozofia - nie taka znowu głupia, muszę przyznać.

Czekam na to, żeby to wszystko, co naznosiłem do domu, nareszcie się przydało. Tyle nam się udało pożyczyć, tyle też dostaliśmy, że serce roście. Resztę kupiliśmy... no więc mamy: łóżeczko, wózek, ubranka (o, jakie malutkie - roztkliwiają się niektóre), np. pajacyki, skarpetki, koszulki, bluzki, sweterki, body (które chętnie zwałbym po polsku - korpusikami - z nutką czarnego humoru), buciki, ręczniczki, tetrowe pieluchy, jednorazowe pieluchy, misie, dyndadełka, nawet już i gryzaki (niejako awansem), specjalny proszek do prania, mydełka, maści, wanienkę, śpiworek, kocyk, prześcieradła, ceratki, przewijak, nosidełko i... różne takie. Mógłbym też napisać, że więcej nie pamiętam, ale moglibyście wtedy pomyśleć, że jestem nieogarnięty, czy coś...

Pojechaliśmy z A. na to KTG. Strasznie nam się czas dłuży, bo trzeba czekać - to na rejestrację, to na badanie, to na wyniki i lekarza, to na swoją kolej... A to szpital im. św. Rodziny - ten, w którym najpewniej będziemy rodzić. To, co mi się w tym szpitalu podoba najbardziej, jest w sumie mało znaczące: logo. Takie proste trzy krzyże - mały, średni, duży - nałożone na siebie, a na drugi rzut oka to zmyślny piktogram, bo krzyżyki są z głowami: tata, mama (bo w spódnicy) i mały. Mały na mamie, mama na tacie. Tata rozkłada w krzyż ramiona. W geście bezradności? Poświęcenia? Może troski. Ojciec dwuwymiarowy, jakby leżał plackiem, jakby fundament i terytorium rodziny.

No, i taki czeka mnie los. Odpowiedzialność za zaopatrzenie i zaspokojenie prozaicznych potrzeb - to poziom pierwszy. Potem odpowiedzialność za czas, za zasady i za nauczenie: co dobre, a co złe. Za miłość, za rodzinne tradycje, za bezpieczeństwo, za marzenia i horyzonty, za ambicje oraz, last but not least, za wiarę i więź z Bogiem, od którego wszelkie ojcostwo na niebie i na ziemi bierze swoje imię (Efez. 3:15), czyli wzór i początek.
- Teraz na zakupy będziesz jeździł sam - rzecze szwagier i spluwa ukradkiem, acz znacząco na trawnik. - No, czekają cię nowe wyzwania. Fajnie. - W jego ustach jakoś nie zabrzmiało to jak banał. Zwłaszcza to "fajnie". Szwagier będzie kupował działkę i budował dom. Też ma swoje wyzwania.

- Czemu to tak długo trwa? - Żali się A., zerkając na drzwi, z których ma się wyłonić pani dr i zawołać po odbiór wyników KTG, które, jak się później okazało, były dobre i w normie. - No i dlaczego z tego pokoju wszystkie panie wychodzą w strojach... kąpielowych?! - Szeptem oburza się A. Na wszelki wypadek mamy w samochodzie "komplet" rzeczy dla dziecka i dla mamy na okoliczność porodu, elegancko i porządnie zapakowanych przez najlepszą żonę. - Ja nie chcę, nie chcę tu zostawać. Chcę już stąd pójść, a najlepiej już być po.
- Po czym?
- Po wszystkim.
Niesamowite, już niebawem będę trzymał swojego syna na rączkach. To znaczy synka na rękach. Już niebawem.

piątek, 5 kwietnia 2013

Marzenie kochającego męża

Podobno marzeniem kobiet nie jest rycerz na białym rumaku, ale odpowiedzialny i kochający mąż (a do tego najlepiej troskliwy tata – niestety dziś to tylko opcja). A o czym marzy „kochający mąż”?

Kochający mąż, o ile znam mężczyzn, marzy najpewniej o wspaniałym rumaku i zbroi. Tak sobie zażartowałem, komentując czyjąś wstawkę na Facebooku. A co ten rumak i zbroja reprezentują? Chyba to, co spędza poczciwym żonom sen z powiek: nieznane przygody, niepewność, niebezpieczeństwo, niestabilność, narażanie się, walkę, pot, próbę charakteru, a ponadto rozwichrzone włosy i pomięte, lekko śmierdzące ubrania.

Pastor Marek kiedyś napisał (cytat niedokładny): ona zawsze będzie chciała zniszczyć w tobie bohatera, który wiedzie was, całą rodzinę w nieznane, ale jeszcze bardziej będzie nienawidzić u swego boku uległego mężczyznę, który nie ma wizji, donikąd nie prowadzi i na wszystko się zgadza.

Kiedy to przeczytałem, od razu mi się spodobało takie postawienie sprawy, ale od razu też zadałem sobie pytanie: a dokąd ja chcę iść? Gdzie są moje „nieznane”? Przecież mój rumak to nie jest jakiś wymarzony model samochodu (choć takie mi chodzą lub jeżdżą po głowie). To raczej napisanie kilku książek, nowej sztuki teatralnej, piosenek, robienie happeningów, słuchowisk, pojechanie na misje, wolontariat, wspieranie sierot albo (bardziej poważnie) decyzja o kolejnym dziecku, może adopcji…

Jest tyle rzeczy do zrobienia, że naprawdę nie ma na to czasu. Ale myśl o rumaku przecież nie daje spokoju. No i dobrze, bo które dziecko chciałoby, żeby przez nie ojciec rezygnował z pasji? Nie chodzi tu o tzw. „samorealizację”, ale o rzeczy, w które dzieci można zaangażować. To jest twórczość, poznawanie, życie kulturą, rozwiązywanie zagadek i zabawianie się w odkrywcę. Coś, co, wychowując dzieci, robi się jakby mimochodem, co zmienia się, rośnie wraz z nimi, można do tego wracać wielokrotnie. A kiedy dzieci opuszczają twój dom, mówisz sobie tak, jak ojciec mojej dobrej znajomej Zo. – pastor z Hajnówki, kiedy ona wyszła za mąż. Przyznał, że nie ogarnia go żaden smutek, pustka, w ogóle żadne złe emocje, bo przecież na wychowaniu dzieci i doprowadzeniu ich do dojrzałości życie się nie kończy. Człowiek ma jeszcze wiele ról do spełnienia, zadań do wykonania, wyzwań, jakie może podjąć.

To tyle w kwestii marzeń „kochającego męża (i taty)”. Na koniec wspomnę oczywistą oczywistość albo, jak mawiała jedna polonistka, to jest propedeutyka propedeutyki, mianowicie że jednym z marzeń podstawowych „kochającego męża” - spełnionym, dlatego o nim nie wspomniałem - jest życie ze swoją najwspanialszą na świecie żoną i sprawianie, by nadal taką pozostała :-)

PS. W następnym poście napiszę coś więcej o sprawach praktycznych, bo przecież poród zbliża się wielkimi krokami, a tu żadnych komentarzy z mojej strony... Jak to? A co z tą całą bieganiną za wózkami, łóżeczkami, ubrankami? Czy to nie jest przerażające, męczące, nie do ogarnięcia? Może... Na pewno jest z tego przynajmniej taki pożytek, że wciąga bardziej niż rozważania o marzeniach.