Czasami podczas
próby można pomyśleć, że to premiera. Można się już ucieszyć, wczuć i w ogóle. A
potem zmęczenie, rozczarowanie i złość – to właśnie czułem wczoraj wieczorem.
Zaczęło się o piątej nad ranem. To miał być zwykły dzień
pracy, więc moje wszystkie zmysły z całą stanowczością oczekiwały budzika o godzinie
szóstej i ani minuty wcześniej. To samo mogła pomyśleć A. o godzinie drugiej.
Wtedy zaczęły się skurcze. Przychodziły równo co 4 minuty, a więc… to dziś!
Tak, ojej, ja cię kręcę, ale na pewno? No przecież! Wiadomo, że skurcze
przepowiadające nie mogą być takie wyraźne i regularne. Próbowałem jeszcze
przekonywać, żeby się tak nie spieszyć, że może jeszcze poczekać. – Kochana,
pamiętasz? – Zagajam, bełkocąc nierozbudzonymi wargami. – Chciałaś przecież
wylądować w szpitalu dopiero w ostatnim momencie, tak? – No tak – A. reaguje
szybko – ale jeśli by się coś stało? Chcę teraz.
No więc jem tę głupią jajecznicę z czterech jaj, żeby
starczyło na jakiś czas, tzn. do następnego posiłku w szpitalu. Cztery to niedużo.
Mam nawet swoją skalę: jajecznica z 1 jajka – to na jedno mlaśnięcie, 2 –
skromna przekąska, 3 – małe śniadanie, 4 – przyzwoita porcja, 5 – duża porcja,
6 – obfity posiłek, 7 – wyżerka. Kiedyś zjadłem jajecznicę z 8, ale czułem się
przesycony jednorodnością jedzenia.
W szpitalu jesteśmy po siódmej, czyli jeszcze zdążyliśmy
przed korkami na Puławskiej. Na razie dzwonię tylko do szefa i myślę, że to zabawne: jako pierwszy dowiedział się mój szef. Siedzimy i czekamy, a A. strasznie bolą te skurcze. I trzeba czekać. I
bolą. I czekać… Znów na badanie KTG. I znów na lekarza. Siedzimy i wokół już
tylu ludzi, głównie kobiet. I jedna wchodzi na to KTG, a za nią mąż i jeszcze
córka, choć trochę się tego obawia, bo nie wie, co zobaczy.
- No chodź! – Mówi tata. – Mama będzie miała takie
badanie – zapis KTG.
- Aha. – Bojaźliwym tonem podejmuje dziewczynka, na oko
sześcioletnia. – A co to jest, to K-T-G?
Tata chyba coś odpowiedział, ale ja, z braku lepszego
zajęcia, zacząłem wymyślać, co bym tej dziewczynce mógł odpowiedzieć, gdyby
pytanie zadała mi, mi osobiście. Powiedziałbym: - To taki skrót, wiesz. Pełna
nazwa tego zabiegu to:
Krojenie Tasakiem Gastronomicznym
Klepanie Twardego Glutka
Kostne Trzepanie Golizny
Kontrolne Torsje Gardłowe
Kroczem Tamowanie Galarety
Krytyczny Tryb Galwanizacji
Hm, myślę, że przy galwanizacji dziewczynka mogłaby znów
nie wiedzieć, co to jest. Z kolei Korpulentny Tyłek Gospodyni wymyka się
konwencji. Z dalszych rozmyślań w tym temacie wyrwało mnie nazwisko: - pani
Ziółkowska! – Ha! Jak miło. Ziółkowska, znaczy moja żona. Nie wiem, czemu, ale
wciąż mi to sprawia przyjemność, to nazywanie mojej A. moim nazwiskiem. Piszę „nie
wiem, czemu”, bo wydaje mi się to subtelnie infantylne.
Czekam na to, aż lekarz skończy badanie, wywiad itd. i wystukuję
nogami i rękami trudny rytm, który właśnie gdzieś podsłuchałem. Mam nadzieję,
że nie wkurza to tych dziewczyn z brzuchami, które siedzą obok, naprzeciwko…
Proszę zrozumieć, ja się nie stresuję, ja tylko ćwiczę. Jestem
perkusistą-samoukiem. Wszystko jest w normie.
W końcu trafiamy na blok porodowy. Tutaj czekanie, znowu
papiery. Położna wydaje się zagubiona, bo nie może znaleźć specjalnego formularza,
który wręcza się rodzicom, którzy odpowiedzieli „nie” na pytanie, czy wyrażają
zgodę na szczepienie dziecka. Na tym bloku jest całkiem przyjemnie, gdyby nie
to, że tyle dziewczyn czeka na poród, rodzi, przechodzi z dziećmi. No cóż, taki
czas: przełom kwietnia i maja, to oznacza falę poczęć w najgorętszej porze
roku: lipiec, sierpień… Nie chcę mówić, że to „wakacyjne przygody”, bo oboje z
A. urodziliśmy się w połowie kwietnia, aczkolwiek… coś w tym jest, bo przecież
po ślubie rozpoczęliśmy nową przygodę (piszę to z niekłamanym uśmiechem).
Potem jeszcze każą zrobić A. dopisek, że zgadza się na
pobyt na korytarzu (ech, ten tłok). Ja niby trochę pomagam, ale naprawdę
najwięcej gapię się w akwarium, takie wielkie, 200-litrowe, niemal identyczne,
jak przy rejestracji. I najbardziej podobają mi się glonojady. W tym pojemniku są
jak słonie na sawannie – nikt im nie podskoczy. I tak elegancko czyszczą.
Ja też czyszczę. Bo dostaliśmy w końcu własną salę porodową,
a do niej obiad dla A., ale ona go nie dojadła. Z czystym sumieniem, bo wie, że
ja jestem czyścicielem. Bardzo dzielnie znosiła skurcze. Skąd to wiem?
Podchodzę do tego analitycznie: patrzę na zielone cyferki, które wyświetla
ekran drukarki od KTG (pokazujące siłę skurczy) i porównuję to z reakcjami A. Świetnie
daje radę.
Po kąpieli wszystko jakoś słabnie, ten cały ból. A.
zadowolona i ja też – oboje możemy się trochę zdrzemnąć. Ale z drugiej strony
niepokój, no bo jak to, miał się rodzić nasz syn! Mija dużo, dużo czasu, którego nie opisuję, bo byłoby to śmiertelnie nudne. W końcu wypisujemy się ze szpitala na własne życzenie, za
aprobatą lekarza, choć w papierach zostanie „wbrew zaleceniom” - taka
cwana asekuracja. Minęła siedemnasta. O Boże, tyle czasu! Miesza się we mnie złość,
rozczarowanie, zmęczenie. Najpierw zły jestem na tę położną, która
zaproponowała kąpiel. Bo po kąpieli skurcze rozeszły się jak mrówki po lesie.
Ale z drugiej strony wcale nie kazała. A z trzeciej strony nie ostrzegła… A
poza tym zły jestem na wszystkie ciotki i pociotki, które mówią ze świętym
przekonaniem, wypływającym z ich własnego doświadczenia: - No i pamiętaj, A., na
pewno nie pomylisz TEGO z niczym innym. Po prostu będziesz wiedziała, że TO się
zaczęło! – Nie dodały, cholera jasna, ile razy „będzie wiedziała, że TO się zaczęło”.
Że czuję rozczarowanie i zmęczenie – to jasne i nie wymaga tłumaczenia. Kurde,
a tak jakoś przeczuwałem, że to jeszcze nie poród. I czuję jeszcze gwałtowną
zazdrość, kiedy patrzę na te wszystkie kobity, co przychodziły do rejestracji
tuż przed lub tuż po nas i teraz już rodzą albo urodziły i mają z głowy i na piersi. Mi. – mój przyjaciel – opowiada mi przez telefon, jak
rodziła Rachel – ta z „Przyjaciół”, no wiecie: Jennifer Aniston. No i jej
przyjaciele siedzą jak na szpilkach pod blokiem porodowym i tylko dopytują przy
każdej okazji: - I już??!!! – I pojawiają się kolejne dziewczyny z dziećmi. - Nie,
jeszcze nie. – Odpowiada Rachel coraz bardziej wkurzona.
Dziś A. pojechała po wypis ze szpitala. Napisali: poród
fałszywy. Że co, że moja żona jest jakąś fałszerką? Niech ich szlag.
Przynajmniej mamy już co nieco przećwiczone, oswojone i wiemy, jakich błędów
nie popełniać.