sobota, 25 maja 2013

Ordnung muss sein

Czyli „porządek musi być”. Po dwóch tygodniach oswajania się z nową sytuacją zauważyliśmy, że i nasz syn potrzebuje się oswoić. Nie tylko z nami, ale też z rytmem dnia.


Zaczęło się od pewnej superksiążki, gdzie wyczytaliśmy pełno wskazówek, jak zrozumieć niemowlę. Jedno z podstawowych założeń brzmiało: wprowadzić plan dnia! Bez planu jest chaos, a chaos to zupełne nieporozumienie. Malutkie dziecko czuje się niepewnie i źle, kiedy wydarzenia następują po sobie nieprzewidywalnie. Oczywiście są przewidywalne dla rodziców, bo oni wiedzą, dlaczego „tak wypadło”, że karmienie jest wcześniej albo później, że kąpiel lub spacer raz jest, a raz go nie ma. Ale dziecko tego nie wie, więc wszystkim, do czego nie jest przyzwyczajone, jest zaskoczone.

A ponoć dorosły ma podobnie. Też lubi, kiedy w pracy ustalona jest pewna stała kolejność czynności, by nie powiedzieć rutyna. Tak stwierdziła autorka superksiążki, ale mnie to wcale nie przekonało, a wręcz przeciwnie, zirytowało. W następnych zdaniach jeszcze się pogrążała, wywodząc, że jeśli rodzice czegoś nie mają, to też nie będą potrafili przekazać tego swoim dzieciom. Bo co, skoro ja lubię czasem robić coś bez planu, jak podleci, to znaczy, że nie umiem zarządzać swoim czasem?? Raz zarządzam, a raz nie zarządzam i ten brak zarządzania też jest jakimś zarządzaniem. Pozwalam, by sprawy same się toczyły i jest mi z tym dobrze. Tymczasem wciska mi się kit, że tak jest źle.

Chociaż chętnie bym się pokłócił z autorką superksiążki, to nie odrzucam idei planu dnia, jako takiej. Z prostej przyczyny: plan jest praktyczny w osiągnięciu celu. A cel jest jasny, a składa się na niego kilka powiązanych ze sobą spraw:
  • dziecko ma spać i budzić się w regularnych okresach, 
  • ma szybko i spokojnie zasypiać,
  • ma się sprawnie najadać się do pełna, by możliwie długo nie być głodnym,
  • a to wszystko po to, żeby po pierwsze, małemu po prostu było dobrze, by czuł się zaopiekowany i kochany, jakkolwiek by to rozumiał i odczuwał, a po drugie, żeby samemu coś można było sobie zaplanować i zrobić, a nie w kółko zajmować się dzieckiem.
Zdarza się więc na przykład, że noszę na rękach, kołyszę i podśpiewuję Fi., który obudził się za wcześnie albo w ogóle nie chciał zasnąć i próbuję go jakoś ululać, czekając, aż przybliży się następna pora karmienia. Fi. już gmera łapkami, pcha je do buzi, odwraca rozdziawioną buźkę i wystawia języczek – wszystkim okazuje chęć ssania, ale… nie płacze. Albo popłakuje jakby trochę inaczej, nie z głodu, ale ze zmęczenia. Zdaje się, jakby mówił:
- Ależ co to się dzieje, dlaczego nie mogę normalnie zasnąć, a jeść też nie mogę, no i co ja mam począć?

Tak na marginesie, lepiej jest nie gadać do dziecka, imitując jego myśli lub, co jeszcze śmieszniejsze, jego głos. Dlatego przedrzeźniam nieraz A., która dodaje do tego jeszcze sepleniące zgłoski i zmiękczenia z rodzaju „nio”. Wtedy A. się obrusza, śmieje i mówi do mnie: - Ty małpo! Zobaczysz, jeszcze sam tak będziesz. – I faktycznie, zdarza mi się mówić do Fi. w (jego) pierwszej osobie, ale na szczęście jeszcze nie seplenię. – Jeszcze! – Podkreśla z chytrym uśmieszkiem A. – Staram się opanować ten zwyczaj i mówić do syna niby jak do starego. Głos mam milutki, ale zdania normalne, słownictwo zachowuje pozór dbałości o bogactwo ojczystego języka.

Wspomniałem o „innym płaczu”, co nie znaczy, że już całkiem potrafię rozpoznać te różne płacze. Ale trochę potrafię. Troszeczkę. Właściwie to nasz synek jest bardzo grzeczny i płacze tylko z głodu i pragnienia. W innych przypadkach, kiedy jest mu zimno lub gorąco, chce się przytulić lub zwrócić na siebie uwagę, coś go męczy (czkawka, gazy), znudził się jedną z pozycji leżących itd. – wtedy zaledwie narzeka, stęka, jęczy niedbale, krzywi buzię i bezładnie kopie, cokolwiek ma pod nogą. Najgorsze jest narzekanie ze zmęczenia, bo nie ma na nie recepty. Tylko uspokajać, uspokajać, uspokajać - na wszelkie możliwe sposoby. Jest to jedyny rodzaj płaczu, którego nie potrafię sobie logicznie uzasadnić. Przecież każdy "normalny" człowiek, gdy jest zmęczony, zaraz legnie na posłaniu i uśnie, skoro mu nikt w tym nie przeszkadza. Tylko dzieci jakoś tego nie potrafią, zmęczenie, nadmiar wrażeń powoduje, że w ich główkach przewraca się istny tajfun zmysłów, nie pozwalając zmrużyć oka. To jest dla mnie kosmicznie dziwne i niepojęte.

Kiedy Fi. jest niespokojny, rusza się też niespokojne, a ruchy ma jeszcze niezborne (bardzo mi się to słowo podoba: niezborne), ale ponoć tak ma być. Im więcej niezbornych ruchów wykona, tym szybciej nauczy się kontrolować swoje ciało. Zresztą to już się dzieje. Może ledwo zauważalnie tak z dnia na dzień, ale… wydaje mi się, że powolutku zaczyna świadomie kierować nóżkami i rączkami. Zaczął też zawieszać wzrok na twarzach (głównie mamy i taty), ale też na kilku obrazach, które u nas wiszą i mu je pokazywałem, zwłaszcza tych o mocnym kontraście. I coraz rzadziej zezuje.

Krótko mówiąc, jest coraz sprawniejszy, większy i bardziej ogarnięty. A ja tak patrzę na niego i myślę o swoim tacie. I myślę za każdym razem, kiedy pilnuję porządku. Bo mój tata też pilnował porządku. I czasem mi się to nie podobało, takie pilnowanie dla zasady, że ma być tak, a nie inaczej. I miałem pięć lat, a moja siostra i brat – osiem i dziesięć i po godzinie dwudziestej trzeba było siedzieć cicho pod kołdrą przy zgaszonym świetle. I myślałem: - No cóż, to nie ma sensu, ale jeśli nie mam wyboru, przynajmniej wyruszę stąd, wybiegnę i wylecę na skrzydłach wyobraźni. I wymyślałem sobie różne światy i bohaterów, i ich maszyny, sztuczki, przygody. Nie ja byłem bohaterem, ja stawiałem się zwykle w pozycji narratora wszech...władnego, w roli szarej eminencji – kogoś, kto może swojego bohatera uśmiercić i znów powołać do życia. Był Czarny Ludzik – typ Zorro i Batmana w jednym, przemierzający miasto i walczący z chytrymi złoczyńcami, było miasto Bub – bezpłciowych stworów o aparycji glinianego potwora Goluma, znanego z tradycji kabalistycznej, które to Buby ponumerowałem i scharakteryzowałem według ich ról i specjalności. Były Leśne Ludki – cała rodzina, była też masa różnych pojazdów, samolotów i gadżetów, które wymyśliłem długo przed tym, jak zacząłem oglądać filmy fantastyczno-naukowo-przygodowe i kreskówki typu Jataman.

No ale hałasować i wstawać nie wolno było. Mogłem się w duchu buntować, ale tata ustalał zasady i był Ordnung. I teraz myślę, co myśleć będzie Fi. Czy będzie to rozumiał, co ja nakazuję, czy będzie się buntował? Pewnie jedno i drugie. A czy będzie wymyślał fantastyczne światy, czy będzie mi o tym opowiadał, a może ja jemu? Będę mu przed snem wymalowywał niezwykłe postaci i historie. A kiedy będzie starszy, czy będę potrafił opowiadać mu historię Polski? Ile ja z niej pamiętam? Czy potrafiłbym to zrobić ciekawie?

Na razie jeszcze nie muszę drapać się w głowę, wystarczy że go ululam, przeczekam wszelkie niepokoje i odłożę do łóżeczka, tuż przed tym, jak zamknie oczka, żeby się przyzwyczaił zasypiać sam. A propos lulania i uspokajania, wspomnę jeszcze na koniec o faktach naprawdę wspaniałych i wcale nie wyjętych z powieści fantastycznej. Fi. ma czkawki, to normalne. Ale czasem trwają tak długo, że mi go szkoda i widzę, że przez to nie może zasnąć i się irytuje i ja też, że on się z tym męczy. Za którymś razem nie wytrzymałem i powiedziałem: - Czkawko, rozkazuję ci w imieniu Jezusa, skończ się! – I kiedy powiedziałem „się”, już ani razu nie czknął. Uśmiechnąłem się z niedowierzaniem, ale podziękowałem Bogu i pomyślałem: to niezwykłe! Jezus nauczał, że jeśli powiem do drzewa, żeby się wyrwało z korzeniami i rzuciło w morze, a nie zwątpię w swoim sercu, to stanie się, jak powiedziałem. On sam przeklął drzewo figowe i zaraz uschło! No więc za drugim razem, gdy Fi. znów miał czkawkę i nie mógł zasnąć, porzuciłem wszelkie myśli typu „a może to był przypadek” i z tą samą, niezachwianą, zero-jedynkową wiarą rozkazałem czkawce w imieniu Jezusa, żeby się skończyła. I skończyła się! Tym razem już się trochę przestraszyłem mocy swoich słów. Za trzecim razem zacząłem mieć wątpliwości, czy to rzeczywiście moc wiary… Głupie, nie? I czkawka nie ustąpiła. Ale może to i dobrze, to mnie skłoniło do tego, by jeszcze dłużej modlić się i błogosławić Fi., zapominając nawet o czkawce, a koncentrując się na ważniejszych rzeczach.

sobota, 18 maja 2013

Intymność w praktyce

To nie koniec, to początek – odkryliśmy z A. po paru dniach spędzonych z Fi. w domu. A początki bywają trudne, zwłaszcza że trudno się odciąć od pracy i trudno dopilnować intymności.

No. napisała na swojej tablicy, że „intymność jest cnotą”, a ja zacząłem rozważać temat, bo wydało mi się, że trochę przesadziła. Raz, że potrzebny jest złoty środek, jak w przypadku każdej cnoty, bo jak można przesadzić z odwagą, tak można przesadzić z intymnością. Dwa, że sam jestem w pewnym stopniu ekshibicjonistą, choćby dlatego, że publikuję swoje wiersze, które są nieraz dość osobistym zapisem uczuć i myśli. Ale w poezji jeszcze salwuję się metaforą. A w moim ostatnim wpisie wprost wywlekam na jaw naszą z żoną prywatność. No, w każdym razie poczułem się dotknięty i zaangażowany w jakiś spór: uderz w stół, a nożyce się odezwą, chociaż No., jak się okazało, w nożyce wcale uderzyć nie chciała.

Szybko przekonałem się, że bez względu na te moje rozważania, intymność ma dla mnie wymiar bardzo praktyczny. Kiedy nadszedł piątek, byłem już zły. I może z tej złości wieczór upłynął właśnie intymnie, a nie według wcześniej ustalonego planu: ja piszę bloga, A. prasuje. To znaczy ni mniej, ni więcej jak to, że nikt się nie dowie, jak upłynął. Ale na co byłem zły? Chyba głównie na to, że mimo urlopu ojcowskiego w jednej pracy, wcale nie mam urlopu w drugiej, gdzie oprócz zwykłych obowiązków wpadły mi jeszcze dodatkowe, związane z radiową promocją Marszu dla Jezusa. Wciąż musiałem gdzieś wychodzić, zostawiając żonę, ba, rodzinę samą w domu! Poza tym zły byłem na to, że ciągle do nas ktoś przychodzi. Od narodzin Fi. minęło 10 dni, a odwiedziło go już 18 osób. Każda z nich jest na króciutko i często nawet te wizyty wydają się miłe, ale ogólnie wszystkie razem… Powiedziałem: – O, nie! Cała rodzina, najbliżsi przyjaciele już zobaczyli Małego? No to teraz już nikogo nie umówimy i nie wpuścimy. To zresztą zalecają wszelkie poradniki: przez dwa-trzy tygodnie dać młodym rodzicom spokój. A tak na marginesie: nie znoszę wyrażenia „urlop tacierzyński” – jest niepoprawne i jakieś androginiczne. I pedalskie.

Praktyczne znaczenie intymności jest takie, by móc się skupić na sobie nawzajem, przyzwyczaić się do nowych obowiązków, ról, relacji. Nie myśleć o pracy, ani o tym, jak się przyjmie gości. Przez pierwsze dni po powrocie ze szpitala oboje z A. mieliśmy uczucie, jakby to był jakiś okres próbny. Może nie będę znowu porównywał dziecka do zwierzątka lub, co gorsza, sprzętu, ale to było właśnie na tej zasadzie; czuliśmy z A., jakby ktoś nam dał parę dni na zdecydowanie się – czy chcemy to dziecko, czy jednak nie. Ten mały człowieczek był dla nas kimś obcym, mimo że od pierwszych godzin jego życia poza brzuchem tak mocno się z nim związaliśmy i cieszyliśmy, wiedząc i widząc, że jest NASZ. Może dla kogoś brzmi to okrutnie, dla nas raczej zabawnie, bo i tak wiedzieliśmy, że kochamy naszego synka i że ta miłość będzie rosnąć, w miarę przywiązywania się do nowego członka rodziny. Wszak miłość to rodzaj przywiązania, a to potrzebuje czasu. Wiedzieliśmy też, że tak naprawdę to nie jest żaden okres próbny i że to jest nasze dziecko, że nas dwoje stało się jednym ciałem, co każdy będzie dostrzegał, wpatrując się w buzię Fi.

Powoli docierało do nas, że to nie koniec, ale początek. Albo: ten początek jest ważniejszy niż koniec. Koniec starych radości i starych problemów, a początek nowych. I tu znów dam upust swojej irytacji, bo przyznam, że bardzo mi się nie podoba, kiedy ktoś mówi: – A, zobaczysz, jeszcze za tym zatęsknisz, że tylko je i śpi. – Ja rozumiem, im dziecko starsze, tym jest trudniej. Ale czy zdrowo myślący przedsiębiorca mówi sobie w sercu: – Ach, tęsknię za tym czasem, pięć lat temu, kiedy obroty mojej firmy sięgały 70 tysięcy złotych rocznie. Teraz, kiedy mam 700 tysięcy, życie stało się takie ciężkie. – Czy tak jest? Toż to absurd, czyż nie? O ileż ważniejszy i bardziej ekscytujący jest rozwój dziecka w porównaniu do firmy. Jak można z sentymentem wspominać okres, kiedy robiło w pieluchy, zamiast do kibla, kiedy mówiło tylko „tata”, a nie „tato, a na wakacje pojedziemy w góry?” albo „tato, zakochałem się” albo „tato, a wiesz, że ten samolot jest zbudowany z 20 tys. części i może udźwignąć na pokładzie do 10 ton?” Pytam o to wszystkich starszych i zmęczonych tatów z całą naiwnością i odwagą młodego taty.

A wracając filozoficznie do kwestii intymności, myślę, że warto zadać popularne pytanie: WWJD (what would Jesus do) – co zrobiłby Jezus? Jezus, który na krzyżu nie miał żadnej intymności? Ale miał stuprocentową intymność na pustyni, na górze, kiedy rozmawiał z Ojcem. Miał intymność w relacji ze swoimi uczniami, którym objawiał tajemnice Królestwa, podczas gdy do tłumów mówił w przypowieściach. Warto też zadać pytanie: do jakiego stopnia artysta może uzewnętrzniać swoje osobiste przeżycia, aby to jeszcze można było nazwać sztuką, aby to jeszcze było ciekawe, ważne, wartościowe i piękne? Stawianie barier i ukrywanie się bywa cnotą, zwłaszcza ukrywanie się Z KIMŚ, poświęcanie się na wyłączność – Bogu, żonie, dziecku… Tak się buduje przyjaźń i miłość. Ale tak też powstaje relacja mistrz-uczeń. Nauczyciel pokazuje nie tylko tajniki rzemiosła, ale też tajniki swego życia, służy własnym przykładem. A przecież każdy jest powołany do roli nauczyciela: „idźcie i czyńcie uczniami wszystkie narody”. No ładna mi intymność.

piątek, 10 maja 2013

Chwała Bogu!

Położyłem rękę na główce i powiedziałem: - Błogosławię cię, Filemonie, w imieniu Jezusa i ogłaszam, że będziesz zdrowy, silny i mądry i będziesz bożym mężem, będziesz zawsze odważny i sprawiedliwy.

I oczy mi zawilgotniały. Nie to, że jestem jakiś sentymentalny, raczej szczęśliwy, że mam syna oraz że to wszystko, czym go błogosławię, spełni się. Nie trzeba znać gruntownie Biblii, żeby wierzyć w moc słów wypowiadanych z intencją wypełnienia się i, co bardzo istotne, z autorytetem. Ten, kto uważał na lekcjach polskiego, wie o sprawczej funkcji języka, obok informacyjnej, ekspresyjnej itd. Natomiast chyba nikt nie ma wątpliwości, że autorytet rodzica jest, jak świat światem, autorytetem największym, uwzględniwszy, rzecz jasna, autorytet Boga Ojca.

Tak też ze względu na Niego zatytułowałem ten wpis, ponieważ znać Jego rękę w tym porodzie, którego byłem świadkiem i w którym moja dzielna A. przyniosła na świat wspaniałego chłopca. A jak to było, już opowiadam.

Zaczęło się tak samo, tzn. po raz czwarty A. miała skurcze, które (o, nie) ustały. Na dzień dobry niedospana noc z poniedziałku na wtorek. O szóstej budzi mnie A. i mówi, że męczy się od drugiej. W drugim pokoju leży skierowanie do szpitala na wywołanie porodu, na dziś. Jesteśmy tam o 7 i… na szczęście nie mam deja vu, bo czekamy znacznie krócej. Pokonujemy kolejne stopnie na drodze do sali porodowej: rejestracja, KTG, badanie, wywiad, przebranie, winda, kolejne papiery i oświadczenia. Wpisują mi zawód: finansista. Gucio prawda, ale dobra… Jest 9:30. Chodzę ze swoją dziewczyną za rękę, ona ze mną - jeszcze ze mną, bo niebawem ona za rękę ze stojakiem na kroplówkę. – To moja pierwsza kroplówka w życiu. – Żali mi się A. – Idziemy na taras i bujamy się, a do rytmu śpiewam jej po cichu do ucha ulubioną piosenkę, naszą piosenkę. Jesteśmy tu sami i to jest chwila na pocałunek i chwila ulgi od tych drzwi trzaskających niemiłosiernie na bloku porodowym. Jednych, drugich, czwartych… szaleństwo. A. bierze piłkę, siada i się przeciąga, podskakuje. Nic to, na nic to wszystko, skurcze słabną, co już na początku zdradziłem. Ej! Ja już nie mogę udawać, że nie jestem smutny, idę na spacer, do baru ‘Gienia’ obok szpitala. Bufetowa wita mnie znudzonym wzrokiem, a ja jeszcze słyszę w głowie, co powiedziała poprzedniemu klientowi: - A, pan da spokój, już nie chce mi się dziś do nikogo odzywać.
- To może ja poproszę szczawiową z jajkiem. – Zamawiam, jakby nigdy nic.
- Nie maaa.
- Hm, no to żurek, żurek z jajkiem.
- Żurek jessst.
- I jeszcze kaszę gryczaną z buraczkami. - Pot skrapla mi się na karku.
- Nie ma kaszy!
- W takim razie ziemniaki z buraczkami! – Nie słucham już, chyba są. Płacę 9 zł. Siadam. Biorę. Jem. Potem idę przez ten Stary Mokotów, piękny, rozmawiam z M., moim przyjacielem przez telefon i przyznaję głośno, że mu zazdroszczę Tatr z dziewczyną w długi weekend. Długo to trwa. Chybaśmy się stęsknili za sobą. Ale wracam na porodówkę.

I w końcu około 16:00 mamy swoją salę. Choć nie całkiem swoją, bo podwójną, przedzieloną parawanem. A. dostaje jakiś roztwór soli przez wenflon, tzn. nawodnienie. I spotykamy znajomych ze szkoły rodzenia. Oni tu są od poniedziałku rano i tak jak my ponad dziesięć dni po terminie. Dziewczyna dostaje oksytocynę i nic. Facet mówi mi: - I pamiętaj, punkty tai chi! Nad piętą (masuj – przypis mój) – i patrzy na mnie z tym niezmiennym uśmieszkiem człowieka, który się spodziewa. Następnie patrzy z litościwym pożałowaniem na naszą pierwszą dawkę oksytocyny i dodaje: - Trzymajcie się! – I klepie A. po ramieniu. – Ja cię, cholera, zaraz klepnę! – Myślę lekko zeźlony, choć typ jest ogólnie sympatyczny.

Oksytocyna to taki hormon, który uwalnia się w organizmie kobiety i wywołuje skurcze. To jest „hormon szczęścia”, ale nie wiem, czy można się nim naćpać. Wywołać skurcze – to na pewno. Taka wielka strzykawa przypięta do suwaków pompy, która wstrzykuje tyle ml/min, ile się ustawi: 12, 24, a później, w trakcie porodu 40, 60, na finiszu 99!

W akwarium znów te rybki. Nikt mi nie potrafił powiedzieć, jaki to gatunek, wiem tyle, że mięsożerny. Jeden samiec wykopał dołek. Wywalał pyszczkiem żwirek i zaraz przeganiał inne osobniki, i tak w kółko. W końcu nad dołkiem odtańczył z samiczką jakąś trzęsawkę. Złożyła? Zapłodnił? W każdym razie pilnuje tego dołka jak oka w głowie, we łbie. A oko ma jak guzik, jak to ryba.

Gapimy się na akwarium razem z A., bo już jesteśmy zmęczeni swoimi spojrzeniami. A. każe mi się uśmiechać. Ma dość własnego zmartwienia, więc chce, żebym jej oszczędził mojego. Staram się być tak pogodny jak poranek koguta, ale prawda jest taka, że obojgu nam jest ciężko. Obawa, że znów to samo, że wrócimy do domu z niczym, a raczej z nikim, z pustymi rękoma. I tak to trwa do 22:00. Wtedy idę spać na ławce, na parterze w szpitalnym patio, bo już mi tyłek drętwieje na krześle przy łóżku A. Budzi mnie telefon tuż przed północą.
- Lekarze powiedzieli, że już koniec oksytocyny, że jutro rano zdecydują, co dalej. Jedź do domu, kochany. – Szepce żona.

Jadę przez pusty Mokotów. Skoro nie wiozę mojej księżniczki, to mam ochotę mocno dodać gazu, ale jedno łożysko szwankuje, muszę je oszczędzać. Kładę się spać i jest mi tak bardzo wszystko jedno ze wszystkim, jak jeszcze nigdy nie było. I chcę tylko jednego – tego, co moja A.: żeby się urodził nasz syn, żeby już! Jestem tak zmartwiony, że nie wiem, czy będę potrafił się cieszyć, kiedy Fi. już się urodzi. I zasypiam na wielkim łóżku sam i momentalnie odpływam, jak zwykle, ale jakoś inaczej, smutniej.

Wstaje świt. Środa. Jadę do pracy i wychodzę po siódmej. W międzyczasie A. pisze, że lekarze chcą przebić pęcherz, a ja oponuję. Ale już za godzinę, na spokojnie, umawiam się z A., żeby może jednak tak… O 9:15 dostaję smsa, że już. To się robi takim tępym narzędziem przy lekarskim palcu, żeby krzywdy dziecku nie zrobić, nic nie boli. A ja mam ten głupi samochód, bardzo głupi o tej godzinie i wlokę się w korkach: Kasprzaka, Kolejowa, Towarowa, Żwirki, Racławicka. Może źle, może naokoło. Nieważne, po 10:00 jestem. Ledwie wchodzę na blok porodowy i momentalnie poznaję krzyk A., mimo że nigdy tak nie krzyczała, ten dźwięk przeszywa mnie i spada ołowiem na serce. – Jezu…  

O 10:35 położna orzeka spokojnym głosem: - Druga faza porodu.
- Uff. – Myślę. – Teraz będzie z górki. Druga faza oznacza, że mały ma zielone światło, bo przejście już jest dość szerokie, czyli może się przeciskać. Ale mija półtorej godziny strasznego cierpienia i… położna co jakiś czas przychodzi, bada, ma zmartwione oczy i kręci głową. - Coś nie tak. Nic się nie ruszyło, nic. – A. mało spała, mało jadła, nie ma siły. Naprawdę nie ma. Mimo to nakłaniam ją i zaraz podziwiam jej udane próby klękania (pionowa pozycja i ruch bardzo pomagają), ale energia się wyczerpała. I na nic wszystkie ćwiczenia ze szkoły rodzenia. A. błaga o ratunek. A ja nie mogę tego przeżyć, ale wiem, że muszę zachować spokój, tym spokojem jakoś wspierać A. Powtarzam jej, że lekarz zaraz przyjdzie i że zdecyduje o cesarskim cięciu. Że już niedługo i że zaraz urodzi, chociaż wiem, że ta nadzieja to może kłamstwo. Trudno. Wyobrażam sobie, że ja bym tak krzyczał, gdyby mnie nabijali na pal lub miażdżyli nogi walcem, po kawałeczku, bezlitośnie. Przy okazji jestem upierdliwy do granic zdenerwowania A., kiedy łagodnym tonem przypominam jej po raz dwudziesty o oddychaniu. Ale to działa, to pomaga. Bo o dobrym oddychaniu trudno myśleć, kiedy ból przekracza maksymalną granicę odczuwalności, potrzebny jest ktoś, kto powtarza, kieruje.

O 12:15 położna zadaje dużo pytań A., która ledwie otwiera usta, i już prawie ankieta (chyba do cięcia) skończona, kiedy nagle… (Moja siostra pisała mi, że wiele osób modli się o A.)
- Pani Agniesiu, czy Pani teraz nie prze? – Pyta położna. I bada: coś drgnęło. Zaczyna się prawdziwy, naturalny poród! To Boży cud, w ostatniej chwili. Przychodzi lekarka i jeszcze jakiś młody lekarz, co wygląda jak student. I co jakiś czas przez drzwi wsadza głowę jakiś lekarz starszy, podobny do tego aktora Wiktora Zborowskiego, i jak tylko zagląda, to podnosi brwi ze zdziwieniem. – Jeszcze nie? – No tak, książkowo to powinno trwać najwyżej pół godziny. A trwa godzinę. Według życzenia A. nie jopię się centralnie na poród, tylko stoję u wezgłowia. O masażu pleców A. nie chce nawet słyszeć, więc dotyk mój jest symboliczny i skromny. Razem z położną i lekarką kibicuję przy skurczach partych. Tymczasem lekarz-Zborowski już chce przytaszczyć próżnociąg, ale położna się wzbrania. W ogóle jest wspaniała. Mówi: - Dajcie jeszcze chwilę, jeszcze trzy skurcze, może nie będzie potrzebny. - Ten próżnociąg to „Wunderwaffe” porodówek, które zasysa główkę dziecka, przez co można ją lekko pociągnąć i pomóc w urodzeniu. Rzadko służą do tego tzw. kleszcze, ale właściwie już odeszły do lamusa. W końcu ssawka idzie w ruch. Okrutne to jest dla A. tak, że mi się mózg kurczy, a reszty już nawet nie piszę. Na szczęście Fi. wcale nie miał po tym na główce znacznych śladów.

O 13:24 rodzi się Fi. i od razu ląduje na nagim brzuchu i piersi. Pytają mnie czy chcę przeciąć pępowinę. Nie widzę przeciwwskazań, by zrobiła to pani lekarka. I jeszcze sprawdzam opaskę, którą założą mojemu Fi.
– S jak syn zgadza się, ale Groszek? Anna??
- Jest błąd? Ależ… Nie wiem, jak to możliwe!
- Powinno być Ziółkowski S Agnieszka.
Głaszczę i poję A. wodą, schylam się i patrzę w oczy Fi. Obserwuję go, jego buzię, marszczy czoło dokładnie tak, jak ja na tym zdjęciu, które przedstawia trwogę. Wyobrażam sobie, że można zatrwożyć się tym, jak się wychodzi z brzucha mamy. Na szczęście dziś jest inaczej niż w czasach naszych mam, kiedy dziecko odbierano na długie minuty, a raczej godziny. Teraz jest wręcz ministerialny przykaz, żeby pozwolić matce na przynajmniej dwugodzinny kontakt z małym „skóra do skóry”, a potem zająć się ważeniem itp., oczywiście jeśli nie ma medycznych przeciwwskazań. Tak więc Fi. ma to szczęście, że może przytulać się to do A., to do mnie niemal nieprzerwanie przez ponad sześć godzin.

Po Fi. rodzi się łożysko. Wygląda trochę jak mięsień, trochę jak wątroba. A potem przez godzinę zszywają A. To kolejny ból, mimo znieczulenia, ale ona wygląda teraz tak pięknie, jak nigdy. Nie, nie przesadzam, choć na pewno mój zachwyt kontrastuje z tym, co widziałem przed chwilą: twarz A. napiętą do granic w grymasie bólu i natężenia woli, jakby czerwona twarz siłacza podczas niebywałych wyczynów, które szokują publiczność. A teraz ta sama twarz A. – jakby anioła. Właśnie tak, anioła. Zwilżam ją mokrym rękawem szlafroka. Delikatnie przecieram skronie, czoło, oczy, usta, szyję. I jest jakby malowana, gładka, doskonała, urzekająca, śliczna. Myślę, że to dziwny moment na takie wyznania, ale mówię jej na ucho…

O 15:00 standardowe czynności: pomiar tętna dziecka, cyrkulacji krwi, zakraplanie oczek, witamina K. No i A. już całkiem spokojna i… wycieńczona. Nie może zasnąć, więc mówi. Przyznaje, że stało się właściwie wszystko to, czego się obawiała: długie czekanie w szpitalu, podwójna sala (choć w trakcie porodu byliśmy w niej tylko my plus personel) i to fatalne pęknięcie. Mija ponad dwie godziny od narodzin, a to pora na ważenie i pomiary. Zapamiętaliśmy tylko wagę: trzy dwieście. Biorę F. na ręce. Kołyszę, szumię i nucę, a on jest mój. Nie wiem, na czym polega moja niechęć do rozczulania się zapachem niemowlęcia. Może na tym, że nie lubię zauważać, kiedy jestem bardziej naturalny, niż kulturalny, tzn. bardziej kierują mną instynkty, niż wiedza i obyczaj. Ale teraz natura i kultura spotkały się, na szczęście, bo przytulam synka i czuję mieszankę zapachów: gazika jałowego, kredek i balonika - jest to w sumie zapach bezpieczny i wesoły.

O 17:00 wyprowadzamy się z bloku porodowego. Fi. ssie, a kiedy ssie, to wywołuje u mamy laktację, to znaczy produkcję pokarmu. Piersi są niesamowite - nie ma w nich nic i nic, a potem jest i jest. I to mleko ssie Fi. Powolutku coraz więcej. Jak to dobrze, że już koniec i że wszystko dobrze. Ja się wymykam i długo dzwonię do ludzi: szwagier, mama, druga mama, siostra... Wracam do A., przygotowuję jej rzeczy do kąpieli i jedzenia. I znów mogę wziąć Fi. na ręce, aż na dwie godziny. Kładę sobie na ramieniu tetrową pieluchę i naraz czuję się jak sługa, bo przypomniał mi się Jezus, który się przepasał prześcieradłem i umywał uczniom nogi. Potem kładę rękę na plecach Fi. i naraz myślę: od dziś zawsze będziesz miał we mnie plecy, synu. Jest taki spokojny. Zasnął u mnie po raz drugi. Od narodzin prawie nie płakał. I z przyjemnością patrzę na jego twarzyczkę, która wcale a wcale nie jest pomarszczona, jak to bywa u noworodków, ale gładziutka i poważna.

Pomagam jeszcze A. w kąpieli. I patrzę czujnie, czy ona nie zasłabnie. Ale woda jest chłodna, orzeźwia. Naprawdę po tym porodzie A. jest piękna (jak i przed). Ogromnie uwielbiam jej nogi i…! Na koniec biegnę jeszcze do sklepu po wodę i czekoladę i… to koniec. Muszę zostawić A. samą, bo już 20:20 - koniec „wizyt”. A właściwie nie samą, pardon!!! Zostawić ją z synkiem, co w sumie jest dla mnie jeszcze gorsze. Kiedy kładę się spać, panuje zupełna cisza, ale ja w głowie ciągle jeszcze słyszę przejmujące krzyki A.

A kolejnego dnia jest olbrzymia wiosna. Jadę na rowerze do A. Wiozę wodę, jabłka, kilka pielęgnacyjnych drobiazgów. I narkotyzuję się zapachem kwiatów i świeżych liści, które nabrzmiewają w słońcu, a wewnątrz gałązek stoją mali włosowaci poganiacze cząsteczek wody, jak w tym serialu dla dzieci „Było sobie życie”. I biją włosowymi bacikami: - Szybciej, szybciej! – Dlatego z dnia na dzień, w oczach wybuchają naręcza listków, wiatr nimi kołysze i pędzi ich nagrzaną słońcem woń w moje nozdrza, a ja pedałuję i nie wiem już, z czego bardziej się cieszę; z Fi., czy z wiosny. Wszystko przecież razem rodzi się do życia. I mój syn, jak te łodygi, ma w sobie tyle wewnętrznej siły, że nie może zgasnąć jego życie, przeciwnie! Musi się rozpalić, rozprzestrzenić, zająć dom, wszystkie kąty, wypełnić pokoje i podwórza swoim oddechem, ruchem, głosem. I jest błogosławiony przez Boga i jest Jego cudem.

piątek, 3 maja 2013

Powrót do prostoty

Dziecko z pewnością potrafi „nauczyć” dorosłego wielu rzeczy. Wprawdzie nie podaje wiedzy, nie wskazuje drogi wnioskowania, ale całym sobą mówi o powrocie do prostoty.

- Niesamowite… – Mówię do A. – Niedługo będziemy mieć naszego syna.
- Oj, tak. To niezwykłe.
- Pamiętasz? Na jesieni mówiłem ci, że czuję, jakby było we mnie tyle miłości, że starczyłoby nie tylko dla ciebie, ale jeszcze dla kogoś.
- Znaczy dla kogo? – A. podejrzliwie zmarszczyła brwi.
- No dla dziecka!
Po ślubie zauważyłem, że małżeństwo rośnie jak drożdże. Między nami wyzwalało się tyle uczucia, ciepła, otwartości, radości, siły, że chciało się to wszystko jakoś spożytkować. Rośnie tego taka góra, że my jej nie możemy przejeść. Owszem, karmimy się nawzajem miłością, ale karmimy się też nieskończoną miłością naszego Taty, Boga. To wszystko razem musi znaleźć jakieś ujście. Musi być ktoś więcej do kochania i to nie będzie poczciwa kotka Pola, ani żaden piesek.

A właśnie, a propos pieska. Zdradzę Wam coś, czym kiedyś udało mi się zbulwersować moją siostrę. Uważam mianowicie, że niemowlę przypomina szczenię. Serio. No bo weźmy pod uwagę potrzeby fizjologiczne – to samo. Zdolność do rozmowy – bez różnicy. Kontakt wzrokowy – podobny. Słowem, wszystko, co jest na pierwszy rzut oka, łączy niemowlę i pieska.

A kto jest zdolny ten pierwszy rzut oka wykonać, tego czeka prawdziwy zachwyt nad wyższością niemowlęcia nad wszelkim innym stworzeniem. Tutaj czuję, że nadszarpnąłem do granic możliwości sympatię niejednego czytelnika, więc czas na ulgę. Otóż w jakiś instynktowny i nie całkiem wytłumaczalny sposób człowiek, który trzyma w ramionach niemowlę, zwłaszcza swoje własne, odkrywa drzemiący w nim olbrzymi potencjał.

Najsampierw o tym potencjale informuje mnie głos. Głos małego dziecka jest niezwykły, nieporównywalny z żadnym innym dźwiękiem. Kiedy ostatnio siedzieliśmy z A. na bloku porodowym, po korytarzu przechadzał się jakiś tatko, tocząc obok siebie szpitalny wózek z wielką kuwetą, a w niej – maleńkie dziecko. Kwilenie i popłakiwanie tego dziecka przez ponad kwadrans świdrowało mi w głowie i utwierdzało w przekonaniu, że nie ma nic bardziej przykuwającego uwagę, jak głos, płacz małego dziecka. Poza tym jest to głos, który zdradza – znów w jakiś instynktowny sposób – intelekt tego małego człowieczka.

Potem mimika, której nie powstydziłby się żaden aktor dramatyczny i komediowy, pokazuje, że właściciel tej małej twarzy zdolny jest do niedościgłego w swym bogactwie i różnorodności życia wewnętrznego.

W końcu sam rozwój dziecka, obserwowany w czasie, nie pozostawia wątpliwości co do tego, jak wiele będzie mogła zdziałać ta osoba, kiedy dorośnie. Jak szybko i bezwiednie będzie pojmować i opanowywać typowo ludzkie, niezwierzęce kompetencje, jak poczucie humoru, złośliwość, dystans do siebie, altruizm, złożone planowanie, wybory etyczne…

Bardzo to wszystko skomplikowane, a przecież miało być o prostocie. Bardzo proszę. Jedną z pierwszych lekcji, jaką odbieram od mojego syna (zanim się jeszcze urodził), jest taka, że dorosły właściwie niewiele się od dziecka różni w tym, co zaprząta jego głowę. Nie wiem, może nasz Fi. będzie jakimś niezwykłym dzieckiem i po urodzeniu zażyczy sobie zobaczyć finał Ligi Mistrzów, ale dopóki to się nie stanie, spodziewam się po nim raczej zwyczajnych pragnień: jedzenia, picia, ciepła, bliskości, no i czystości, choć to ostatnie jest u dzieci pragnieniem głęboko nieuświadomionym, aczkolwiek realnym – brudna pielucha po jakimś czasie wywołuje negatywną reakcję.

A dorośli chcą w zasadzie tego samego. Na tę genialną myśl (w powrocie do prostoty) wpadłem dzięki Jezusowi, który nauczał mniej więcej tak: nie troszczcie się, nie martwcie ani o jedzenie, czy picie, ani o ubrania (zob. Mat. 6:25 i Łuk. 6:22). A ja bym dodał: ani o mieszkanie, schronienie.

Można by powiedzieć: „No taki duży, a ciągle o tym samym myśli: najeść się, napić, w ciepełku siedzieć. Jak dziecko, jak dziecko.” A jednak nie zupełnie jak dziecko. Bo dziecko się nie martwi, dziecko po prostu płacze. Bo głodne lub spragnione, bo za ciepło lub za zimno, bo chce się przytulić, schronić, poczuć bezpieczne i kochane. Czyli tak, jakby dorosły, ale… nie martwi się, tylko płacze. Co za prostota!

Jezus mówi, że najpierw mam szukać Królestwa Bożego i sprawiedliwości, a wszystko inne będzie mi dodane, bo Bóg wie, czego potrzebuję, bo… wie. Zresztą nawet, gdyby nie był wszechwiedzący, to ja i tak wystarczająco często „płaczę”, że to, że siamto… Jak dziecko, jak dziecko. No i co, o to chodzi!

A! Jeszcze w temacie różnic między niemowlakiem, a szczenięciem: zapach. Z pewnością różnią się zapachem. Jestem pewien, że mnóstwo osób powiedziałoby: „Szczenię? A pies je lizał! Ale niemowlę – pachnie uroczo!” Co do psa się zgodzę – nic mnie to nie obchodzi, ale zapach małego dziecka bynajmniej uroczy dla mnie nie jest. Jest po prostu ot, taki, całkiem miły jak na małego cwaniaczka, który chce być kochany.

Każdy, kto dobrnął do tego miejsca, musi mieć wrażenie, że pisze to nie świeży tatuś, ale jeszcze ten oczekujący i właściwie to… nie wie, o czym pisze. No cóż, za tydzień z pewnością będę wiedział, o czym piszę, bo za tydzień z pewnością będę już zapoznany osobiście z Fi. – moim synem.