piątek, 9 sierpnia 2013

Syn swego ojca

Nie zamierzam rozwodzić się nad tym, jaki Fi. jest długi i jak wpycha sobie pięści do oczu – zupełnie jak tatuś, czyli ja. Opowiem raczej o tym, jak ja się czuję, będąc synem swego ojca.
 
W moim kościele co jakiś czas odbywały się spotkania dla mężczyzn, trwające dwa dni, na które zjeżdżało zawsze ok. 40 osób. „Zaliczyłem” ze trzy takie. Liderzy przygotowywali krótkie wykłady na tematy, z którymi zmierzyć się musi każdy prawdziwy mężczyzna: charakter, przymierze, życie wiary (działania), pokuta, no i oczywiście… męskość. A oprócz tego był czas na świetne jedzenie, trochę sportu, a przede wszystkim duuużo rozmów, głównie w małych grupach – bardzo szczerych, nieraz do późnej nocy, a co więcej, dających okazję do powiedzenia o swoich mocnych stronach i… słabościach. Tak, wśród mężczyzn to rzadkość, dlatego wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak było. Dlaczego to wspominam? Bo dobrze zapamiętałem tytuł jednego z wykładów (Tomka), który brzmiał mniej więcej tak: „Dziedzictwo twojego ojca, którego nie chcesz dotknąć nawet patykiem”. To znaczy nie chcesz dotknąć dziedzictwa, nie ojca. Nie śmiejesz się? Może się zadumałeś, zadumałaś?

Ja się zadumałem – wtedy i później też, wiele razy, sprowokowany cudzymi słowami albo jakąś sytuacją, własnym zachowaniem itd. A dziś znów pomyślałem o moim ojcu, a nie była to myśl przelotna, w stylu: o, zapomniałem z nim coś załatwić, powiedzieć… To była głębsza refleksja o tym, jaki mój tata był i jest, jak sobie poradził z rolą ojca, w jakim stopniu i w jakich sprawach dał radę, a w jakich zawiódł. Albo: w czym jest dla mnie wzorem, który chcę powielać, a w czym jest wzorem, który chciałbym zmienić, żebym dla swoich dzieci był trochę lepszym tatą.

A wszystko przez pewną ankietę, którą wypełniałem dla mojej koleżanki - takie badanie psychologiczne do magisterki. Właściwie to była jedna z wielu ankiet i akurat dotyczyła ojca. Trzeba było zaznaczyć na standardowej skali, czy się zgadzam zdecydowanie, czy po prostu tak, czy nie itd. A może nie potrafię określić? Niektóre pytania właśnie mi uświadomiły (po raz kolejny), że całkiem dobrym tatą jest ten mój tata. Bo wcześniej się nad tymi kwestiami nie zastanawiałem, np.
– Dzięki ojcu w domu każdy czuł się bezpiecznie. (Tak? Nie?)
Myślę. Ja nawet nie wiem, z jakiego powodu miałbym się czuć niebezpiecznie. To chyba znaczy, że czułem się bezpiecznie. Ale skoro nie mam pojęcia, co może być złego, to jak mogę tego uniknąć, sam będąc tatą? Moja mądra żona A. podpowiada:
– Pewne rzeczy przekazujesz naturalnie. Jeśli doświadczyłeś czegoś dobrego, to i twój syn tego doświadczy. Jeśli czułeś się bezpiecznie, to dobrze. Po prostu.
– Mądrze mówi. – Pomyślałem. Ale to nie koniec. Punktów ankiety było mnóstwo, zacytuję jeszcze kilka z nich, które uświadomiły mi, że może być źle, a ja miałem dobrze:
– Komunikacja w mojej rodzinie nie była szczera, czasem miałem poczucie, że ojciec chciał mną manipulować.
– Moje dzieciństwo było nieszczęśliwe, obecnie czuję skutki braku miłości ojca.
– Ojciec nie szanował ogólnoludzkich wartości (dla niego ważniejszy był np. alkohol, narkotyki, towarzystwo).
– Na ojca nie mogłem liczyć; nigdy nie było wiadomo, co czeka mnie z jego strony.
– Ojciec zajęty był własnymi sprawami, o zaspokojenie swoich potrzeb jako dziecko musiałem się troszczyć sam.
– Jako dziecko musiałem zajmować się problemami ojca (często wyolbrzymionymi).
I dla odmiany jeszcze kilka pozytywnych stwierdzeń:
– Ojciec wdrażał mnie do samodzielności i odpowiedzialności.
– Ojciec chętnie odpoczywał razem ze mną.
– Mój ojciec raczej prosił mnie o wykonanie poleceń i tłumaczył racje, niż odwoływał się do autorytetu.
Ojciec dawał mi jako dziecku właściwą swobodę, dostosowaną do mojego wieku.
Kiedy odpowiadałem „tak!” lub „nie!”, przywoływałem z pamięci różne wspomnienia, które ponownie skłoniły mnie do pozytywnego myślenia o moim ojcu. Wcale nie jest tak, że tego dziedzictwa nie chcę dotknąć nawet patykiem. Owszem, siedzę w nim po pachy, jestem skazany na korzystanie z tego, co mi ojciec dał i… skromne zatykanie dziur, które są we mnie, bo i w nim były (i pewnie są nadal).

Wszystkich dziur i tak nie zatkam, zresztą nie o to chodzi, żeby się wygładzić, wypolerować na glanc, zostać tatą idealnym, takim tatą… bez charakteru. Trzeba natomiast coś przebaczyć, „trochę” liczyć na Boga, który sam dziury zalepia i tyle. Reszta, jak sądzę, polega na pomnażaniu tego, co mam. Myślę więc z nadzieją o przyszłości, że będę umiał tak dobrze jak mój tata (a może i lepiej) bawić się z dziećmi, śpiewać im, rysować, czytać i podsuwać książki, organizować wakacje, odkrywać świat pieszo i rowerem, uczyć zasad i wprowadzać porządek, gotować, naprawiać domowe sprzęty, remontować, przeprowadzać, opiekować się, modlić, zachęcać i inspirować, że można coś zrobić jeszcze lepiej, niż sobie dziecko wyobraża, nosić do lekarza, zaskakiwać i żartować… A przede wszystkim zawsze być i to jeszcze z mamą, przez wszystkie lata.

A propos mamy, oczywiście mamę też mam bardzo dobrą. Dlaczego więc nic o niej nie wspominam? Cóż, co do mamy musiałem wypełnić identyczną ankietę, ale nie piszę o tym z prostego powodu: to nie jest temat tego bloga. Jestem wprawdzie dzieckiem obojga rodziców i po obojgu dziedziczę, ale skoro sam jestem tatą, to i wzór taty (a nie mamy) powielam – stąd się bierze to całe rozważanie.

Na koniec polecam piosenkę Grzegorza Turnaua "Jestem synem mego ojca", która gra u mojego brata w samochodzie, a teraz wrzucił ją także na facebooka, jakoby dzieląc się skromnie wieścią, że i on już ma syna. Ciekawe, który z nas lub naszych synów będzie bardziej podobny do naszego ojca, który przecież jest jeden :-)

sobota, 3 sierpnia 2013

Strzały w ręku wojownika

W tym tygodniu nie napiszę o: historii i technikach łucznictwa wojennego, ani o mononukleozie, która wstrzymała mnie od pisania przez trzy tygodnie, ani o Ani, ale o… dzieciach, synach, ściślej mówiąc.

Gdym sobie jeszcze siedział w domu, korzystając z długiego zwolnienia lekarskiego, wychodziłem od czasu do czasu na spacery z żoną – spacery, którymi A. codziennie zapewnia sobie sporo ruchu, a naszemu synkowi – Fi. – porcję świeżego powietrza. Niestety nasza okolica nie daje wiele ciekawych opcji spaceru, więc jeśli wybrałeś się z wózkiem trzy razy na godzinny spacer, byłeś już wszędzie. No, prawie wszędzie.

Ech, przy tym tak bardzo brakuje mi na Ursynowie (Północnym) zieleni, ale nie takiej, która rośnie między blokami – tego jest mnóstwo, wysoko i nisko. Brakuje mi za to parków, żeby choć tyle, co na Bielanach, gdzie się wychowałem. A tu co: łysa Kopa Cwila, hałaśliwa (od pędzących aut) Dolinka Smródki (a.k.a. Służewiecka), skromniutki Park im. JPII – przy kościele (podobno zwanym przez tubylców „Malborkiem” z uwagi na podobieństwo do średniowiecznych, ceglanych fortyfikacji), no i jeszcze kampus SGGW, zwłaszcza ten stary. Fortu Służew nie liczę, bo mało dostępny i jakiś nieprzyjazny: albo prywatnie pogrodzony, albo zarośnięty.

Tak wygląda ten krajobraz. Ale w spacerach z żoną nie to się liczy, by zaliczyć wycieczkę krajoznawczą, ale… żeby razem pochodzić. I porozmawiać. Odkąd zdarzyło mi się chodzić z dziewczyną, pozostaję niezmiennym orędownikiem spacerów, jako jednej z najlepszych form wspólnego spędzania czasu, zwłaszcza przed ślubem, kiedy łóżko jeszcze dwuznacznie się kojarzy (przynajmniej mi). A propos łóżka, spacer to najlepsza okazja, by poznać dziewczynę tak, jak się „nie ma czasu” jej poznawać w sypialni. A przyznam szczerze, że nie mam dość poznawania swojej żony.

Spacery są lepsze od kina, bo dają możliwość rozmowy, ale jeśli o kinie mowa, to chyba najlepsze są spacery po kinie, kiedy można pomówić o obejrzanym właśnie filmie. Jeśli był sensacyjny – nie ma wiele do gadania, ale można przy tym udawać superbohatera, jeśli romans – można skorzystać z nastroju, jeśli obyczajowy dramat – można zadać parę mądrych pytań, dla których zawsze brak okazji, jeśli komedia – można przyćmić jej humor swoim własnym, a jeśli dokument – można pogadać o spełnianiu swoich marzeń, które kiedyś będą świetnym materiałem na film.

Niektórym spacery kojarzą się z emeryturą. Nic bardziej frajerskiego! Jeśli zaczynasz spacerować z żoną dopiero na emeryturze, to po pierwsze, ty ją jeszcze kochasz? A po drugie, na pewno zadajesz sobie pytanie: dlaczego robimy to dopiero teraz? Ludzie, którzy od młodości dużo chodzą, na przykład wypasając bydło, żyją najdłużej. To najświętsza prawda! Wspaniałe mogą być też spacery rowerowe, ale to już inny temat.

Oczywiście, kiedy tak sławię spacer, rozmyślnie spycham na drugi plan wspólne jedzenie. Robię to ironicznie, jak delikatny i czuły prztyczek w nos, bo wiem, że A. bardzo docenia to wspólne jedzenie i w ogóle smaczniutkie, skromne jedzenie. Tymczasem ja niespecjalnie, tak jakoś zostałem niechcący wychowany, a i z natury jestem raczej niejadkiem (zostało mi z dzieciństwa). Dlatego potrafię sobie wyobrazić szczęśliwe małżeństwo, które nie jada razem posiłków, a nie umiem sobie wyobrazić szczęśliwego małżeństwa, które nie chodzi razem na spacery.

Och, cóż za idealna prowokacja, niech teraz obudzą się i oburzą wszyscy zwolennicy wielkiego żarcia oraz wyznawcy zasady, że „seks zaczyna się w kuchni”. Tak, czy owak, tego, że się „zaczyna w kuchni”, nie powinniśmy brać dosłownie. Podobnie i tym bardziej (!) nie wolno wprost rozumieć twierdzenia, które bliższe jest mojej naturze, mianowicie że się „zaczyna w parku”.

No i idąc przez jeden z tych marnych, ursynowskich parków, zauważyłem reklamę „szkoły dla psów”. Powiedziałem do A.: - Co za nonsens! Rozumiem, że to jest korzyść dla psich trenerów, treserów i wszelkiej maści behawiorystów. Ale mi byłoby żal wydawać pieniądze na coś więcej niż karma i niezbędne zabiegi u weterynarza. W ogóle czasem żal poświęcać się zwierzęciu, chociaż to dobry przyjaciel. Tymczasem widzę, że gdzieniegdzie zwierzę staje się prawdziwym członkiem rodziny, a nawet o wiele gorzej – niejako substytutem dziecka. To już przesada – myślę sobie. To tak, jakby zatrzymać się na jakimś etapie (lub cofnąć). Mój szef opowiadał mi ostatnio jeden film, w którym narkoman kończy odwyk z sukcesem i uradowany, pełen nadziei na nowe życie mówi do przyjaciela:
– Teraz muszę znaleźć żonę!
– Spokojnie! – Mówi przyjaciel. – Najpierw ty kup sobie roślinkę. Jeśli jej nie zaniedbasz i przeżyje parę miesięcy, to kup sobie psa. Jeśli i pies będzie z tobą szczęśliwy, możesz rozejrzeć się za dziewczyną.
Bardzo mi się to spodobało i od razu dodałbym kolejny stopień: – Jeśli dziewczyna będzie z tobą szczęśliwa, możesz pomyśleć o dziecku.

Tak, wielu współczesnym, młodym parom, które nieźle zarabiają, życzyłbym tego zapału, jaki miał narkoman po odwyku. Nie chodzi o ratowanie przed zapaścią demograficzną itp., ale o własne korzyści, które tak dobrze ujął psalmista (cytuję prawie cały Psalm 127):

Jeśli Pan domu nie zbuduje, próżno trudzą się ci, którzy go budują, Jeśli Pan nie strzeże miasta, daremnie czuwa stróż. Daremnie wcześnie rano wstajecie i późno się kładziecie, spożywając chleb w troskach: wszak on i we śnie obdarza umiłowanego swego.

Oto dzieci są darem Pana, podarunkiem jest owoc łona. Czym strzały w ręku wojownika, tym synowie zrodzeni za młodu. Błogo mężowi, który napełnił nimi swój kołczan! Nie zawiedzie się, gdy będzie się rozprawiał z nieprzyjaciółmi w bramie.
Właściwie tylko drugi akapit dotyczy dzieci, więc po co pierwszy? Żeby nie stracić cennego kontekstu. Otóż ten sam Pan, który dmucha w moje żagle, on daje mi dzieci. Czyżby jedno z drugim było powiązane? Na to wygląda. Rozumiem, że Pan to sprawia, że nie trudzę się daremnie, że nie czuwam bez sensu, że mogę spać, a nic nie tracę. Czuwa nad okolicznościami, które mogłyby wszystko zepsuć i nad tym, by koniec wszystkich przygód był pomyślny i szczęśliwy. Przy tym „dzieci są darem Pana”. To taka paralela. Nie muszę aż do starości urabiać się po pachy, walczyć wręcz, bo mam strzały! Ilu mam synów, tylu ich mogę wyposażyć i wypuścić z łuku, posłać, a nie troszczyć się, co będzie, raczej błogo rozprawić się w bramie z nieprzyjaciółmi. Czy trzeba mi więcej? Tylko błogosławieństwa.