sobota, 21 września 2013

Raz jestem tatą, raz synkiem

Może to żadna świeża myśl, ale warto ją przypominać: dzieci potrafią nauczyć dorosłych wielu rzeczy, na przykład wyjątkowo dobrze ilustrują to, jak nasz dorosły świat wygląda w oczach Ojca w niebie.

Przez całą sobotę była taka piękna pogoda i w ogóle piękny dzień, ale nie tylko z powodu słońca. Sobota jest dobra, żeby sobie pospać, żeby zjeść… i to właśnie robiłem od rana do wieczora. Coś tam sprzątnąłem, trochę zabawiłem synka, ale nic wielkiego poza tym. Jak to się mówiło w moim domu rodzinnym: niczego specjalnego nie zrobiłem dla ludzkości. Czyli nic pożytecznego oprócz tego: odpocząłem. A odpoczywając, marzyłem, żeby wyjść na spacer. Przebąkiwałem o tym od czasu do czasu, ale A. wtedy zamartwiała się jeszcze bardziej, czy aby dla Fi. to będzie dobre, skoro katar, a nawet kaszel… Ja jestem z tych, którym świeże, chłodne powietrze przynosi ulgę w każdej chorobie, nawet w takiej, gdzie się człowiek okrywa, czym się da i z trwogą zerka na termometr. Na bolące gardło natomiast doskonałe są… lody. A w ogóle nie ma się czym przejmować, trzeba małego ubrać porządnie i ruszać w drogę!

No i ostatecznie ruszyliśmy oboje, we troje. Ja, A., Fi. Do lekarza. Pani doktor nie wysłyszała w piersi Fi. żadnych niepokojących szumów, chrobotań, charkań, brzęków, wyć, świstów i gongów, nie dojrzała w gardełku żadnego przyczajonego smoka, oślizłego potwora ani małego głodu, więc tym bardziej spacer należało uznać za udany. Po drodze jeszcze natrafiliśmy na ciekawe wydarzenie: na placu przed „Malborkiem”, tzn. parafią Wniebowstąpienia Pańskiego odbywał się jakiś koncert. Brzmiało to jak zespół „Love Story” z ich bodaj najbardziej znaną piosenką Talitha kum. A w programie była nie tylko ta wokalistka, Magda Frączek, ale i inne zespoły: 40 i 30 na 70, Anielsi, 3dzieści3, no i „gwiazda wieczoru” – NewLife’M. Po powrocie do domu dowiedziałem się też, że to jest II Festiwal Muzyki z Mocą, a przy okazji II Ogólnopolski Kongres Nowej Ewangelizacji „Obudzić olbrzyma”. No i właśnie tej ewangelizacji doświadczyliśmy z A. osobiście.

Zostaliśmy napadnięci albo raczej zagadnięci przez grupkę ludzi z identyfikatorami na szyjach i traktatami w rękach. Już chciałem wyparować: 
– Czekajcie, ja was znam! Jesteście tą bandą od Jacka W.! (to taki żart dla tych, co znają chefsibę)
A tak naprawdę mimo sympatii od razu wyjaśniłem:
– Cieszę się, możemy porozmawiać, ale my też nie potrzebujemy ewangelii, jesteśmy nawróceni, żyjemy dla Jezusa.
– Tak? A to pewnie jesteście w jakiejś wspólnocie! Gdzie? – Zaraz dopytał jeden z najruchliwszych głosicieli dobrej nowiny, facet około sześćdziesiątki.
– Jesteśmy w protestanckim kościele, zresztą tu niedaleko się spotykamy. – Wyjaśniła A. z nadzieją, że zaraz pójdziemy sobie dalej.
– A to nic nie szkodzi, możecie przyjść wieczorem tu na spotkanie, wieczorem jest adoracja… – Nie tracił rezonu pan „Ruchliwy”. Zaraz też zaczął w skrócie opowiadać świadectwo swojego życia, że nawrócił się, mając lat 50 i wtedy też urodziła mu się córka, że do tego czasu żył zupełnie hedonistycznie, egoistycznie, przez dwadzieścia lat mieszkał w Niemczech, gdzie zupełnie mu odwaliło… Ale wrócił do Polski i… – Słuchajcie, ile ja się uczę przez to, jakim jestem ojcem. Moja córka mówi na przykład „poszłeś”, no to poprawiam ją: tyle razy już ci powtarzałem, że nie mówi się „poszłeś”, tylko „poszedłeś”. I wtedy boży głos słyszę, jak do mnie mówi: a ile razy ja ci powtarzam, że popełniasz błąd. Czy znasz moją cierpliwość dla ciebie?

Nawet miło było tego słuchać, mimo że czułem się trochę „przyłapany” i do tej rozmowy przymuszony. Poza tym nie była to dla mnie żadna nowa myśl. Jeszcze zanim zostałem tatą, spodziewałem się, że z relacji z moim dzieckiem nauczę się wiele o tym, jak mój Tata w niebie widzi mnie i moje problemy, całe życie w ogóle. Zatem myśl nienowa, a z drugiej strony warta przypominania, powtarzania w coraz to nowych przypadkach, przykładach, przynętach. No, chociażby ja nauczyłem się już tego, że to, co dla mojego synka wydaje się straszne, trudne i zaskakujące, wcale nie jest takie z mojej perspektywy. Skoro tak, to i ja mogę mieć pewność, że mój Bóg ma wszystko pod kontrolą, dla Niego nic nie jest straszne, trudne lub zaskakujące. A jeśli jest moim dobrym i troskliwym Tatą, to nie będzie głupstwem i naiwnością z mojej strony, jeśli przestanę się martwić czymkolwiek i we wszystkim zdam się na Niego.

niedziela, 15 września 2013

Tata na piedestale

„Domator” kojarzy się z nudą. A ja chciałbym zwrócić mu honor, bo przecież dbałość o dom i rodzinę powinna być tym, co decyduje o zaufaniu do człowieka, do mężczyzny. Zanim stanie na piedestale.

Liście lecą z drzew, liście lecą z drzew… – któż, czytając te słowa, nie wspomni piosenki „Elektrycznych gitar” z typową dla tego zespołu, niesamowicie chwytliwą i głupiutką melodią? Dla mnie jednak jest to po prostu znak obumierania i jesieni – pory roku, która mnie uspokaja, a ja spokój cenię tak bardzo, że coraz ciężej jest mi znieść rodzinne Wigilie, na których przybywa dziecięcego krzyku i wesołej zawieruchy. Nie ma to nic wspólnego z wiekiem, bo przecież młody jestem, ale raczej z charakterem, a więc i lekką melancholią. Tak, jestem melancholikiem, chociaż żarty się mnie trzymają i nie puszczają. Zatem taki ja – wesoły melancholik – lubię jesień i obumieranie, bo to mi pozwala zachować psychiczne zdrowie w równym stopniu, co poczucie humoru i dystansik – do siebie, do świata, tylko nie do miłości. Bo właśnie jesień, jak żadna inna pora roku najlepiej przypomina o upływającym czasie. A ten upływ czasu, paradoksalnie, przypomina mi o tym, by się nie spieszyć.

A mi bardzo pośpiech doskwiera. I nie tylko mi. Proszę tylko, broń Boże, nie mylić pośpiechu z życiem intensywnym, spełnionym. Niedawno czytałem (po trochu) biografię Józefa Prowera (a kto to?), który zmarł nagle w wieku 59 lat, czyli młodo. A zostawił po sobie tak wiele rzeczy ponadczasowych, że dopiero po jego śmierci można było zrozumieć, jak cenny był ten jego „pośpiech”. Właśnie nie „pośpiech” tylko raczej świadomość, że każdy dzień się liczy, każdy jest ważny.

Pośpiech to co innego, rzecz iście diabelska. Pośpiechu doświadcza większość z nas, żyjących w wielkim mieście: plany, grafiki, obowiązki, zegarki, komunikacja miejska, korki, projekty, pieniądze, oferty, zakupy, praca, szkoła, Internet, facebook, dźwięki, plakaty… i bieg przez płotki – nie taki, jak na igrzyskach, ale taki bez mety. Tymczasem… drzewa się nie spieszą, nie stresują, że liście opadają. Mają swój czas i wiedzą o tym. A czy ja wiem, że mam swój (ograniczony) czas?

Ostatnio po raz kolejny odkryłem rozkosz wychodzenia na czas. Tak, rozkosz – na zasadzie kontrastu, bo zbyt długo już się spieszę, robię to od dawna i z rzadka tylko udaje mi się o właściwym czasie ruszyć tam, gdzie mam dotrzeć – spokojnie i jakby bez zegarka. Pewnego dnia biegnę do pracy spóźniony, już idę korytarzem i po drodze zaglądam do szefa. Facet po sześćdziesiątce, bardzo sympatyczny, lubię go. Mówi: - I gdzie Pan się tak spieszy? Ja ostatnio jakoś przestałem się spieszyć. Wstaję rano i cieszę się dniem. Przecież mogłem już nie wstać, prawda? Ja nie wiem, co się dzieje, nigdy tak nie miałem. Może ja niedługo umrę i stąd na koniec taka radość życia? – Dorzuca z czarnym humorem. Nie musisz się śmiać, ale dobrze byłoby, gdybyś przyznał mu rację.

Dzieci się nie spieszą i myślę, że pośpiech to jedna z wielu toksycznych rzeczy, które dorośli dzieciom polecają i podają. Tutaj mała dygresja: ostatnio zrobiłem wywiad z Tomaszem Łojko i Dobromirem Makowskim, promujący „VI Festiwal Praski – RAP-Ewangelizację”. Oto, co powiedział MAK – raper i pedagog ulicy, co zapadło mi w pamięć:
Pan Bóg wcale nie jest nudny, to my staliśmy się próżni i Pan Bóg stał się dla nas niewygodny w naszej niemoralności, w naszej głupocie. (…) To my produkujemy młodzież z problemami, to my – świat dorosłych, nasz perfekcyjnie zepsuty świat, który za wszelką cenę chce udowodnić sobie, że jesteśmy dorośli, podaje tym młodym ludziom alkohol, narkotyki, nikotynę – produkowane przez dorosłych ludzi. I wiele, wiele innych czynników, które podajemy im, tak naprawdę wypływa z niedojrzałego świata dorosłych ludzi.
Zadaniem dla dorosłego, zwłaszcza taty, jest rezygnacja z pośpiechu, tj. radykalne ustawienie priorytetów. Najlepiej zrobić to wtedy, gdy jeszcze nie ma presji. Na przykład gdyby nie było we mnie od dawna tego silnego przekonania, że relacja jest ważniejsza niż racja, to pewnie już bym się kilka razy porządnie pokłócił z moją żoną, z którą zresztą ciężko się kłócić, bo zamiast eskalować konflikt, ona zachowuje się jak żółwik – cudowna to cecha.

W każdym razie lepiej jest jasno sobie powiedzieć „najważniejsi są moi bliscy” – zanim przyjdzie próba, może w postaci pułapki. W miesięczniku „Pani” wyczytałem dziś takie wyznanie córki (o ojcu, rzecz jasna):
Dużo wyjeżdżał, a kiedy był na miejscu, też często brakowało mu czasu. Jest znanym aktorem, rozpieszczanym przez publiczność. Chyba ciężko mu było zejść z piedestału i wejść w rolę zwykłego ojca. A jednocześnie to on był najbardziej atrakcyjną, barwną osobą w moim otoczeniu.
Nie tylko znani aktorzy stoją na piedestale. Często takie uczucie towarzyszy nawet niczym wyróżniającym się mężczyznom, bo przecież wszyscy z natury jesteśmy zdobywcami i mamy ego nie od parady. Zatem stoi przed nami wyzwanie: dostrzec prawdziwe wartości, przestać się spieszyć, zacząć żyć intensywnie i spełniać się w tym byciu „zwykłym tatą”. To wygląda na najbardziej niezwykły sposób na życie – oryginalny jak każdy z nas.

sobota, 7 września 2013

Wolność po wakacjach


Wrócić do pracy i pozostać wolnym jak na wakacjach? Powrót do rzeczywistości (i do blogowania) z takim celem może być trudny. Bo wakacje to czas zupełnie odmienny. A obowiązki czekają…

Na wakacjach nie ma: pracy, domu. Jest: las, jezioro, góry, nowi ludzie lub starzy znajomi, wędrówki, śpiewanie, granie, pływanie, jest zabawa i trud, by komuś pomóc, zorganizować wyjazd, wziąć na siebie ciężar i przyjemność umilania innym życia. Ale jedno pozostaje i trwa: nadal jestem mężem, nadal jestem tatą. Moje dwa tygodnie urlopu były od siebie bardzo różne. Pierwszy upłynął mi na obozie Wiatrołap, gdzie miałem wiele obowiązków związanych z obsługą techniczną, nagłośnieniem spotkań dla ok. 200 ludzi każdego dnia oraz grą na perkusji w czasie, w którym wszyscy śpiewali Bogu, chwalili Go i cieszyli się Jego odczuwalną obecnością. Drugi tydzień spędziłem w Wiśle Malince, w towarzystwie wyłącznie A. i Fi., co było miłą i potrzebną odmianą. A. wreszcie mogła w pełni odetchnąć na wakacyjnym luzie, bo wcześniej byłem tak zabiegany, że czuła się równie zajętą mamą, co w zwykły dzień mojej pracy.

Ja z kolei starałem się, żeby A. nadal mogła czuć się tą „mniej zajętą mamą”, a poza tym żeby każdy dzień był ciekawy i żeby trochę się w nim pomęczyć chodzeniem po górach, a trochę odpocząć, jakoś to ładnie zbilansować, żeby wszyscy, łącznie z Fi., czuli się zadowoleni. To był pierwszy taki wyjazd dla mnie i szczerze mówiąc, jakoś nie potrafiłem się wyluzować. Zamiast cieszyć się beztroską w ukochanych górach, które są przecież nieporównanie lepsze od miasta, pojezierza lub morza, to ja stresowałem się, czy wszystko jest w porządku. A może lepsze słowo: zaodpowiedzialniłem się zanadto. Oczywiście, miałem dużo radochy z włażenia pod górkę, ze schodzenia, z gapienia się na stoki i szczyty, lasy i hale, ale… w tym wszystkim zawsze towarzyszyło mi uczucie, że może za wysoko, za daleko, za ciężko, za trudno, za długo dla A. i dla Fi. To takie nie bardzo złe uczucie, jak sądzę, trzeba się tylko do niego przyzwyczaić i nie przejmować więcej, niż trzeba.

A jak się chodzi z trzymiesięcznym dzieckiem po górach? Najprzyjemniejsze były trasy pod Baranią Górę – jednego dnia podeszliśmy doliną Białej Wisełki do Kaskad Rodła, a innego dnia doliną Czarnej Wisełki aż na sam szczyt. Najprzyjemniejsze, bo tam było najwięcej gapiów, którzy mijali nas, uśmiechając się, zaczepiając, komentując: o jaki dzieciaczek, jaki malutki, jaki fajny bąbel, a to już taki mały turysta, oho, wyrośnie na wędrowca, to już w takim wieku po górach, pogratulować, my też ze swoimi synami kiedyś…! Itd., itp., itd. A najlepsze było, kiedy jakiś ośmiolatek zobaczył nóżki wystające z nosidełka i szepnął teatralnie do ojca (kiedy już myślał, że nie słyszymy): - Tato! Widziałeś!!?? Dzidzia! – Nasz Fi. przez większość drogi śpi, a to w wózku, a to właśnie w nosidełku, więc można się już tylko cieszyć towarzystwem żony i iść, iść, iść. To iście mi się tak spodobało od pierwszego dnia, że zupełnie się zapomniałem. Po pierwszej nocy spędzonej w Wiśle, Fi. obudził się jakoś zwyczajnie, ok. szóstej z tym samym co zwykle wyrazem twarzy pt. „no, teraz czas na zabawę!” No więc ja, mając na myśli zrobić żonie wakacje, mrucząc coś pod nosem, wskoczyłem ponuro w spodnie, bluzę i buty, owinąłem małego (wciąż w śpiworku) jeszcze w kocyk i ruszyłem na spacer. Szło mi się tak dobrze, że zaraz zapomniałem, że jest za wcześnie i że wolałbym leżeć w łóżku. Dźwigałem siedmiokilowy ciężarek na ramieniu i piąłem się pod górę z dawno nie zaznaną przyjemnością… podchodzenia. Chodzenie po górach nie jest bowiem takim sobie po prostu chodzeniem, jest w tym pewna filozofia, której nie trzeba i nie należy opisywać w książkach. Trzeba ją poczuć. Poczuć, jak w tym chodzeniu odbija się całe życie, ze swoimi stromymi i łagodnymi stokami, jasnymi halami i ciemnymi jarami, podejściami i zejściami, ścieżynkami, drogami, pułapkami…

A po powrocie jakoś nie potrafię się odnaleźć, bo jeszcze zanim powitałem moją Warszawę, było znośnie. Potrafiłem się zamyślić nad korzeniem, ucieszyć z nowego kapelusza, zatopić wzrok w górzystym horyzoncie albo w głębokiej wodzie jeziora Maróz, bawić się z synkiem tak, że sam się bawiłem… A teraz od kilku dni próbuję coś napisać, biorę się za to po 20.30, kiedy Fi. już śpi, bo wcześniej nie mogę. I zasypiam, i nic się nie udaje, i myślę: czy to tak ma wyglądać, kiedy się ma dziecko? Przecież nie zostawię A. samej z Fi., kiedy wracam po pracy, tym bardziej, że A. ma jeszcze niebawem egzamin, do którego – jasna sprawa – musi się przygotować.

I nagle spostrzegam, że przestałem być wolny. Nie wtedy, gdy się ożeniłem, nie wtedy, kiedy urodził się Fi., ale wtedy, kiedy na chwilę przestałem brać sprawy w swoje ręce, a zacząłem widzieć siebie jako tego, który musi zaradzić temu, zaradzić tamtemu… Wszystkiemu trzeba jakoś zaradzić, a więc zająć się okolicznościami, które zmuszają, zobowiązują, obligują. Przypomniałem sobie moje własne słowa: wolność to może być stan, w którym skala obciążeń jest ta sama, co w niewoli. Różnica jest tylko taka, czy ja te obciążenia biorę na siebie, czy też czuję, że one same spadły na mnie. Różnica jest w głowie, w sercu, bo przecież czym na pierwszy rzut oka różni się wolny i niewolnik, wykonujący tę samą pracę? Można by ten temat rozwijać długo, ale napiszę jeszcze jedno. Dziś moja wolność zależy w dużym stopniu od tego, jakimi treściami się napełniam i jakie ze mnie płyną: zamiast czytać, co mi wpadnie w ręce albo co wyskoczy na facebooku, powinienem czytać to, co sobie wybiorę, co warto. Zamiast gdakać i komentować to, co się akurat pod bokiem wydarzyło i wyskoczyło na facebooku, powinienem mówić to, co uznaję za ważne i dobre. To tyle przemyśleń taty, który przez chwilę poczuł się zakładnikiem swojego ojcostwa.

A tu link do galerii, gdzie wybrałem 30 zdjęć z Wisły.