sobota, 26 października 2013

Ile obowiązku, a ile pragnienia?

W łóżku, z gorączką, z bólem brzucha myśli się trochę wolniej, ale jednak główka pracuje. I ja też zdołałem przy tym wypocić z siebie (dosłownie) kolejny wpis. O miłości oczywiście.

No i znowu mi się zachorowało. Nie mam innego wytłumaczenia, jak tylko moje łakomstwo. No, obeżreć się, nie obżarłem, po prostu najadłem różnych różności z cateringu, które takie podłe to znowu nie były, przeciwnie: na gorąco gęsta, warzywna zupka z dostatkiem kurczaka, pachnąca subtelnie curry, ale tak delikatnie, żeby nie zabić aromatu całej reszty, ale posmyrać podniebienie, że nawet zastanawiasz się: czy to na pewno curry? Do tego kanapeczki z salami, wędlinką, serkiem – każda z pachnącym i strojnym bukiecikiem zielonych warzywek. A najlepsze koreczki: i takie zwyczajne, ale niezastąpione kuleczki mozzarelli z pomidorkami koktajlowymi i listkiem bazylii, i takie bardziej pracochłonne i wymyślne, jak fragmencik naleśnika nadzianego koperkowym twarożkiem i wędzonym łososiem, a to zwieńczone gałązeczką koperku i wiotkim plasterkiem cytryny. Na koniec serniczek z brzoskwiniami i galaretką o smaku tegoż owocu, a obok jabłecznik – nie tam jakiś nędzny, jak to zwykle niedomowe szarlotki, ale wyborny, wzbogacony warstwami jajecznej pianki i śliwkowej konfitury – i na to dopiero kruszonka. No i co? Ślinka do pasa? To było w środę, a w czwartek od rana czułem się coraz gorzej, tak że cały piątek i weekend mam zepsuty. Mój żołądek rozstroił się zupełnie, a nie widzę innego powodu, jak właśnie ten nieszczęsny poczęstunek.

A co ja winien tego, że się najadłem do pełna? Że teraz muszę leżeć i leżeć i leżeć i pić? To nie tylko nuda, że sen nie nadchodzi i nie tylko ból, falująca gorączka, brak sił i żołądek jakbym połknął kamień. Najgorsze jest patrzeć, jak ja nic nie robię, do niczego się nie przydaję i nie dość, że nie pomogę A. w opiece nad synkiem, w sprzątaniu, gotowaniu itp., ale jeszcze sam wymagam pomocy i opieki. Zastanawiam się, co myśli o tym wszystkim Fi., który przecież nie rozumie, że jestem chory i nie mam siły się z nim pobawić. W ogóle nieraz się zastanawiam, co on sobie myśli. Ile rozumie emocjami, a ile swoim niemałym rozumkiem. Czy już czegoś ode mnie oczekuje? Pewnie tego samego, co do tej pory albo jak do tej pory go traktowałem. A może czegoś więcej?

Zastanowiło mnie, czy potrzeba akceptacji, uznania, aprobaty rodzica, potrzeba doświadczenia jego miłości jest u dzieci instynktowna, czy wyuczona? Bo wiem, że różnie z tym bywa. Niektórzy w ogóle czegoś takiego nie odczuwają względem rodziców. Nie oczekują uznania, bo łączy ich trochę inna, nietypowa relacja, muszą szybciej uczyć się dorosłości. A niektórzy odczuwają, ale jakby z dystansem, który gdzieś po drodze złapali przez zranienie. Np. pewnego dnia mały człowiek myśli sobie, w potoku łez: – Ach, toś ty taki? Dobrze, jeśli ty mnie tak potraktowałeś, to już ciebie nie wpuszczę do serca tak całkiem, będę sobie osobny i niezależny, przynajmniej w pewnym stopniu. Przynajmniej jeden skrawek serca będzie dla ciebie zamknięty. Nie zaufam bezgranicznie i będę pamiętał o tym skrawku. Nie zachwycę się w stu procentach, kiedy zrobisz coś fajnego, ani też nie zasmucę się całkowicie, kiedy mnie zawiedziesz, bo już nie dam się zaskoczyć. Raz zawiodłeś tak bardzo, że mogłem się spodziewać następnego razu i nie można tego cofnąć.

To, co tu napisałem, nie musi dotyczyć tylko relacji dziecka z rodzicem. Normalne jest, że brak przebaczenia rodzi dystans w każdej miłości, upośledzając ją. Ale miłość dziecka i rodzica jest szczególna, bo bardzo nierówna. Dlaczego „nierówna”? Przecież ojciec i dziecko startują w tym samym punkcie: poznają się przy narodzinach i wtedy zaczynają wzajemnie przywiązywać do siebie i pojawia się uczucie. Ale kochają się nierówno, bo ojciec już umie sobie radzić z zawodem, odrzuceniem, a dziecko – nie. Dziecko jest tak naiwne, gdy kocha, że aż mnie to przeraża, bo pokazuje, jak mi daleko do tego rodzaju miłości.

Oczywiście, całe szczęście, że ojciec radzi sobie z odrzuceniem, bo inaczej jak mógłby pozostać kochającym ojcem? Niedługo trzeba by czekać, żeby porzucił całą rodzinę. Z drugiej strony, co ojciec robi wobec odrzucenia: dystansuje się, czy wybacza? Jeśli wybacza, to dobrze, ale co się dzieje, gdy wybacza po raz dwudziesty, setny… Czy miłość nie zaczyna mu się kojarzyć bardziej z obowiązkiem niż pragnieniem? A ile w miłości powinno być obowiązku, a ile pragnienia? Takiego pragnienia, jak w pierwszej miłości…
 

wtorek, 22 października 2013

Poranek taty

Nie udało się napisać w ostatni piątek, ale udało się napisać dziś - wiersz. A oto i on.


Nie mogę bez ciebie żyć


Szary świt potrząsa podwórkiem
zanim jeszcze słońce rozgrzeje
stalowo-żółte liście
zanim jeszcze herbata połechce
żołądek zwinięty w kłębek jak kot
kot podnosi łeb i powstaje
by się połasić z głodu
nawet nieskory do zabawy tak
jak moje dłonie nieskore jakoś
ani do jedzenia
ani do ubrania
ani do pracy
dopóki jednej rzeczy nie spełnią
jedynej do której teraz są chętne
do tego by ciebie
ująć w nawias dla siebie
wyjąć z tekstu rzeczywistości
zająć miejsce syna wtulonego i nie
odjąć mu od ust lecz
przejąć od niego i nazwać jak należy
objąć cię śpiącą jeszcze tak byś
wyjaśniła mi swym
milczeniem oddechem byciem
to że
szary świt potrząsnął podwórkiem
a ja coś muszę
22 października 2013

czwartek, 10 października 2013

Już tatuś dobrze wie



Że wszyscy mamy potrzeby, nie tylko dzieci – to oczywiste. Mówimy: – Tyle że dziecko głośniej o nich zawiadamia, bo też nie potrafi samo ich zaspokoić, a dorośli – to co innego. – Czy rzeczywiście?

Niedawno pisałem o tym, że z własnej relacji z dzieckiem można się wiele nauczyć o tym, jak Bóg patrzy na nas, co może myśleć, czuć, planować, dawać… – z tym oczywistym zastrzeżeniem, że Ojciec w niebie jest wzorem – wielo, wielokrotnie lepszym i większym niż każdy ojciec ziemski. „Jeśli tedy wy, będąc złymi, potraficie dawać dobre dary dzieciom swoim, o ileż więcej Ojciec wasz, który jest w niebie, da dobre rzeczy tym, którzy go proszą.” (Mat. 7:11, BW)

Ale to nie jest zadanie arytmetyczne, porównanie Ojca i ojca. Ani filozoficzne. To raczej zadanie, jakie jest przede mną, właściwie na każdy dzień. Poza tym, ten duży Ojciec nie opiekuje się tylko dziećmi i młodzieżą. Każdy, bez względu na wiek, może stać się i poczuć Jego dzieckiem. A co z tego wynika?
Właśnie wczoraj byłem mocno sfrustrowany, bo komputer, na którym montuję audycję, pracuję, zawiesił się. Zawieszał się po każdym resecie, tak że system niby to wstawał, ale tak, jakby nie chciał, jakby sobie umyślił, że dziś ma leniwą sobotę i wprawdzie obudzi się, ale pracować nie zamierza. I to już nie pierwszy raz się zdarza! Zrobiłem już wszystko, co potrafiłem, żeby tak okropnie nie zamulał, jak mówią informatycy. Otworzyłem drugi komputer, gdzie montować nie mogę, bo nie mam odpowiedniego programu i na nim już zacząłem wyszukiwać, ile to kosztowałby mnie nowy. Nowy, ach, nowy! Nie laptop, tylko stacjonarny, no i z dużym ekranem. A może pecet jak iJabłko – komputer i monitor w jednym? Aj, aj, lubię nowe rzeczy. Ale zanim kupuję, zawsze myślę: czy to jest mi naprawdę potrzebne, czy może obędę się z tym, co mam i jak sobie radzę z tym, co mam. Ile zaoszczędzę czasu i pieniędzy z nową rzeczą przez wydanie czasu i pieniędzy na kupno nowej rzeczy?

Tak sobie rozmyślałem, wertując listy najpopularniejszych pecetów i sumując koszty. Do tego chciałbym mieć nowy Adobe Audition, Office 2010… Och, razem to będzie ponad tyle i tyle! Nie, nie mogę tyle wydać. To znaczy mogę, ale czy mogę?? I zacząłem się szczypać, zanim jeszcze wybrałem, co bym tak naprawdę chciał. I wtedy… przypomniałem sobie pewne dobre pytanie, które już nieraz pomogło mi podjąć decyzję w podobnej sytuacji. Pytanie, które nie rozwiązuje niestety dylematów wszystkich ludzi, ale tylko tych, którzy są dziećmi Boga i żyją dla Niego: - Czy Tata chce, żebym sobie ten komputer kupił? Czy on również chce, żebyś w ten sposób wydał pieniądze i ułatwił sobie życie, a może ma inny, lepszy plan, o którym na razie nie wiesz. W skrócie: czy to jest Jego wolą? Bo jeśli jest, to mogę spokojnie wyrzucić setki, nawet tysiące złotych, pewny, że nie robię nic głupiego, a jeśli mi zabraknie na zaspokojenie innych potrzeb, to już Tata się o to zatroszczy. Nie, nie żartuję. Bóg jest żywy i potrafi robić takie rzeczy, nawet więcej: On to robi. Zaspokaja nawet więcej potrzeb, niż te podstawowe.

Z drugiej strony, przy tym całym zaufaniu do Taty, warto się czasem skupić właśnie na tych podstawowych potrzebach. Bo jeśli zbyt wiele pragnień staje się moimi „potrzebami”, to ja sam staję się nieszczęśliwy, bez względu na to, czy potrzeba będzie zaspokojona. A jakie to są te „podstawowe potrzeby”? Zauważyłem ostatnio zaskakującą zgodność tego, co się pisze w poradnikach opieki nad niemowlętami, z tym, co powiedział Jezus, a więc i Ojciec. Zobaczcie sami:
Dziecko płacze, bo

  1. jest spragnione/głodne,
  2. jest mu zimno/gorąco,
  3. chce się przytulić.

I rzekł do uczniów swoich: – Dlatego powiadam wam, nie troszczcie się o życie swoje,

  1. co będziecie jedli,
  2. ani o ciało swoje, czym się przyodziewać będziecie.

Życie bowiem jest czymś więcej niż pokarm, a ciało niż odzienie. Więc i wy nie pytajcie o to, co będziecie jeść i co będziecie pić, i nie martwcie się przedwcześnie. Tego wszystkiego bowiem ludy tego świata szukają; wie zaś Ojciec wasz, że tego potrzebujecie; lecz szukajcie Królestwa jego, a tamto będzie wam dodane. (por. Mat. 6, Łuk. 12)
Skądinąd wiadomo, że Bóg także jest naszym


      3. schronieniem


i do niego można uciekać, by poczuć się pewnie na każdym życiowym zakręcie i w każdym niebezpieczeństwie.

Jeszcze jedno: czy napisałem, żeby skupić się na tych podstawowych potrzebach, by nie stać się nieszczęśliwym? Poprawka: owszem, dobrze jest zapewnić sobie jedzenie, picie, ubiór i schronienie, ale warto też prócz tego zapragnąć czegoś więcej. Ale nie więcej w sensie: więcej jedzenia, picia, droższe ciuchy i dom, ale więcej ponadto. Jezus nazywa to Królestwem.

czwartek, 3 października 2013

Ja też mam uczucia

Okazuje się, że po kilku miesiącach bycia tatą…. czuję przyjemność w posiadaniu syna. Czy to dla mnie odkrycie? Na pewno w większym stopniu niż fakt, że mam nowe obowiązki – bo to czuję od początku.

Nie jest łatwo przyzwyczaić się do bycia tatą. Podobno jest to prostsze, kiedy jest się młodym, kiedy poranny, popołudniowy, nocny świat nie jest jeszcze tak poukładany, kiedy życie jeszcze nieobwarowane jest szeregiem niezbywalnych nawyków, kiedy jest się po prostu bardziej elastycznym. To nie znaczy, że nawyki i rutyna szkodzą, że ułożenie dnia po dniu według regularnych cyklów jest złe. Chodzi jedynie o to, że warto te nawyki i rytuały wprowadzać już z myślą o dziecku, które zresztą, gdy już się pojawi, wymaga i potrzebuje przewidywalnych rodziców.

Jestem młody, więc cieszę się, że podobno jest mi łatwiej. Ale stary jeszcze nie byłem, więc nie mam porównania. Wszystko przeżywam po raz pierwszy i wszystko, co mnie spotyka, subiektywnie oceniam. Przyzwyczajam się do bycia tatą powoli, bo powoli odkrywam małe i duże radości płynące z faktu, że dziecko, którym zajmuję się co ranek i co wieczór, to moje dziecko. Powoli pozwalam tym radościom przebić się przez uczucia typu "znowu moja kolej" albo "no trudno, trzeba". Gdzieś z tyłu głowy dźwięczy dobra rada, by cieszyć się każdym etapem rozwoju swego dziecka. Ale chyba każdy dobrze wie, że nie to się liczy, co z tyłu głowy – wiedzieć o czymś, ale liczy się to, co w sercu, co się czuje. No więc ja powoli zaczynam czuć i staram się to pielęgnować: że kiedy zostaję z Fi. i mam się nim zająć, to poczucie obowiązku stopniowo ustępuje poczuciu radości, satysfakcji… Mam nadzieję, że w tym odczuwaniu jestem na początku swojej drogi i będzie coraz lepiej.