Powroty z pracy mogą być
męczące, ale też inspirujące. Nigdy nie wiesz, kiedy i jak dotrze do ciebie
nowe Słowo. A dzięki niemu mogę zmieniać na lepsze nastrój – swój i wszystkich
wokół.
Wczoraj wracałem z pracy prosto
do domu. Oczy błądziły mi po autobusie i ulicach tak, jak każdemu, kto już się
opatrzył reklam do pełna, do obrzydzenia. Reklamy małe i duże, błyszczące i
matowe, rozlepione i wyświetlone, bezczelnie proste i inne – pomysłowe do
przesady albo jedno i drugie – takie są najgorsze. I tak, uciekając od tego
nadmiaru reklam, przypomniałem sobie o pewnej M., która występuje w samozwańczej
roli papieża uśmiechu i nawołuje do uśmiechania się. A przypomniałem sobie
właśnie z tego względu, że facjatę miałem na bakier i wcale do uśmiechu
nieskorą. I wówczas, w rozmowie z M., przyznałem bezwstydnie, że owszem, ta jej
misja zarażania uśmiechem jest bardzo szlachetna, ale ja w autobusie nie
uśmiecham się. I wcale nie uważam, że wokół jest „tyle ciekawych rzeczy”,
raczej „tyle reklam”. Nie uśmiecham się: a to z powodu tłoku, a to ze
zmęczenia, a twarz mi się rozjaśnia co najwyżej wtedy, gdy czytam miłego smsa
albo dobrą książkę, albo słucham muzyki i, jak śpiewał Młynarski, „czuła struna
drgnie”. Ale z tym czytaniem jest ciężko. Jeśli nie siedzisz rozparty wygodnie
na krzesełku, a chcesz mimo wszystko czytać w autobusie, to na pewno wyglądasz
jak niezmordowany mól książkowy – bo tylko tacy walczą o każde przeczytane zdanie
wśród szarpnięć, kołysań, szturchania i ścisku. Jest to walka o tyle piękna, co
męcząca. Zwłaszcza jeśli książka jest z gatunku tych, które wcale nie wsysają
czytelnika w swój barwny, pachnący świat pełen emocji. Raczej wodzą go przez meandry
intelektu, innymi słowy: nudzą. Ja niestety należę właśnie do tych nudnych czytelników
i nudnych pisarzy. I z taką niemiłą świadomością, że ludzie pragną BOHATERA i
PRZYGODY, wciąż sobie szukam miejsca w świecie pisaniny albo, jak kto woli,
literatury.
Tymczasem nadszedł moment
przesiadki z autobusu do metra. Szedłem peronem i myślałem o tym, co tydzień
temu tu napisałem: o miłości z obowiązku i o miłości z pragnienia. Która z nich
jest prawdziwa? Jak osiągnąć równowagę między nimi. Olśniło mnie, to proste: przecież
można kochać kogoś POMIMO – to jest miłość oparta na decyzji, motywowana
obowiązkiem, bardzo potrzebny rodzaj miłości. Można też kochać ZA – to jest
miłość oparta na pragnieniu, żarliwa i namiętna, szczera i tak bezwarunkowa, że
temu, kto jest kochany, wręcz trudno w nią uwierzyć. Obie miłości razem wzięte
tworzą tę miłość, o którą chodzi, o której Salomon napisał, że jest mocna jak
śmierć.
Już miałem tę myśl ująć w stu
czterdziestu znakach i wysłać na Twittera, ale niestety lub na szczęście mój
telefon czasem jest bardzo powolny. A tymczasem nadjechał nowiutki Siemens, pociąg
przegubowy, który można przejść od końca do końca bez wysiadania, co stanowi
nie lada udogodnienie dla spieszących się wiecznie warszawiaków. W dodatku nowe
Siemensy płyną po podziemnych torach warszawskiego metra tak cicho, że można normalnie
słuchać muzyki i normalnie rozmawiać, to zupełnie nowa jakość! Świeże wagony przypominają
mi moje dwa semestry w Wiedniu, kiedy byłem na stypendium Erasmusa. Z takim
wiedeńskim sentymentem wsiadłem więc do lśniącego Siemensa i zaraz pochłonął
mnie ciemny tunel. Przyciśnięty do drzwi, ale bądź co bądź zadowolony, że jadę
NOWYM składem, patrzyłem na swoje odbicie w szybie, za którą migały ciemne
kontury tunelu. Patrzę i patrzę: ot, taki ze mnie facet. Trochę za moimi
plecami stoi inny. Mógłbym być nim, a on mną. Ale każdy z nas jest sobą – takim
sobie – sobą. Spojrzałem znów na siebie i nie wiem kto to powiedział: ja do
swego odbicia, czy może moje odbicie do mnie, a może Bóg do mnie… Grunt, że
usłyszałem: kocham cię za to, jaki jesteś, za to co robisz, za to kim jesteś.
Nie mogłem się od tych słów
oderwać przez długie minuty. Poczułem miłość w taki sposób, który zawstydza
intelekt. Nieważne, że WIEM. Teraz POCZUŁEM. Nieważne, że kolejny raz. Teraz na
nowo, na świeżo. Poczułem się tak, jak kiedyś, gdy jako mały chłopiec
maszerowałem po górach. Lubiłem chodzić z kijem. Zwykle los kija był taki, że najpierw
wybierałem najlepszy z całego lasu, potem strugałem go, ozdabiałem, pieściłem,
aż po długiej wędrówce lądował w krzakach. Byłem nim zmęczony. Odrzucając kij
czułem się bardziej swobodny. Już nie męczyłem rąk. A teraz jakbym szedł z kijem
poprawnej teologii, religii i odrzuciłem to. Kij, który niby pomaga, a jednak
męczy. Zdałem sobie sprawę, że częściej myślę o Bogu, że kocha mnie POMIMO i
nie śmiem wziąć sobie do serca tego, że On kocha mnie ZA. A On kocha mnie i
tak, i tak.
Bardzo mnie to wszystko
ucieszyło i w takim nastroju wpisałem kod domofonu. Wchodzę po schodach i
słyszę, że A. już otwiera mi zasuwę, naciska klamkę. Przyspieszam kroku,
wbiegam. Uśmiecham się i zdejmuję kurtkę, a potem dotykam twarzy mojej żony,
patrzę w jej oczy i rozumiem słowa, które wypowiadam:
- Jesteś wyjątkowa.
- Ja?
- Tak, jesteś niezwykła,
wspaniała. Kocham cię za to.