W filmach poruszają mnie sceny, w których ojciec przyjmuje
syna albo błogosławi go, przeprasza, okazuje miłość itp. I chyba nic w tym dziwnego,
chyba jestem pod tym względem całkiem zwyczajny.
Jest taki stary (1994) film z Anthonym Hopkinsem, Bradem
Pittem, Aidanem Quinnem, no i z Julią Ormond – tytuł brzmi koszmarnie, jak
najpospolitszy Harlequin, ale niech nikogo to nie zraża: „Wichry namiętności”,
w oryginale „Legends of the Fall”. Nie każcie mi wyjaśniać, dlaczego ktoś to
tak przetłumaczył, w istocie ani jeden, ani drugi tytuł nie ma wielkiego
znaczenia. Ale historia jest przednia: trzech braci, jedna kobieta, w tle I
Wojna Światowa i ojciec, który próbuje to wszystko skleić do kupy i nauczyć
synów tego, czego sam się nauczył w czasach, gdy służył krajowi jako pułkownik:
pieprzyć rząd!
Jest w tym głęboki sens, bo okazuje się, że wcale nie jest to takie oczywiste dla młodzieńców, którym różne ideały każą narażać życie właściwie… bez sensu. Okazuje się, że ojciec ma rację. Ale jak wiadomo, racja nikogo nie zbawi, ani nie powstrzyma głupich decyzji, co najwyżej miłość może zaważyć.
Jest w tym głęboki sens, bo okazuje się, że wcale nie jest to takie oczywiste dla młodzieńców, którym różne ideały każą narażać życie właściwie… bez sensu. Okazuje się, że ojciec ma rację. Ale jak wiadomo, racja nikogo nie zbawi, ani nie powstrzyma głupich decyzji, co najwyżej miłość może zaważyć.
Rzadko filmy mnie wzruszają, ale końcówka „Wichrów…”
wzrusza mnie tak mocno, jak na wichry przystało. Trudno to opowiedzieć i też szkoda
byłoby psuć oglądanie filmu komuś, kto ma nań ochotę, dlatego powiem tylko
tyle, że są takie dwie sceny, w których Anthony Hopkins, tzn. pułkownik Ludlow –
ojciec – zaprzecza raz jednemu, raz drugiemu synowi. Obaj czują się odrzuceni,
przeklęci, z różnych powodów. Ale on swoim słowem, gestem przełamuje tę barierę.
Po tych scenach już nic ważnego się nie dzieje, reżyser przewidział tylko
szybkie domknięcie wątków, dla porządku. A ja oglądam razem z A. i wiem, co się
wydarzy, bo już oglądam drugi raz (ja nigdy nie oglądam dwa razy jednego filmu!)
i nie mogę powstrzymać łez, nie próbuję zresztą. Lecą po policzku.
I przypomina mi się jeszcze jedna taka scena, film dla
odmiany świeży, bo z ubiegłego roku: „Kamerdyner”. Znowu ojciec i syn, bardzo
skłóceni i to nie o jakieś głupoty, ale zasadnicze sprawy: szacunek dla dorobku
życia, podejście do polityki, kwestii rasowej – w tym wszystkim siedzą obaj po
uszy, zamieszani, zaplątani. Syn kontestuje ojca, choć z biegiem lat coraz bliżej
mu do zrozumienia, zaakceptowania jego drogi i jego dziedzictwa. Ale to ojciec –
znów – jest tym, który pierwszy wyciąga rękę, przeprasza. Prosta scena, prosto
zagrana, a taka mocna.
W ogóle wyznania ludzi doświadczonych, którzy przez te
doświadczenia zmądrzeli, są poruszające, a jeśli jeszcze dotyczą relacji
ojciec-syn, to trudno o większy temat. Weź tylko dobrego scenarzystę i aktora,
a dramaturgia gwarantowana. Nie wiem tylko, czy większość widowni to rajcuje, mnie
w każdym razie tak. W twórczości, sztuce zawsze bardziej mi zależy na tym, żeby
mi szarpnęła w sercu czułe struny, a rzadko rozrywki. Kto widzi znaczną
różnicę, ten jest moją pokrewną duszą.
A po co te struny szarpać? To oczywiste; żeby siebie
samego przemyśleć, przestawić na nowe tory albo przeciwnie: utwierdzić – to zależy.
Ciekawe, czy ja nie zapędzę się w jakiś styl życia, jakąś drogę, którą żal mi
będzie porzucić, a mój syn stwierdzi, że to słabe. I może będzie miał rację. A
jeśli nie będzie miał racji? Czy będzie buntowniczy, czy raczej nie? Jak będzie
konfrontował swoje ideały z moją codziennością? O ile porównywanie się z drugim
człowiekiem nie ma sensu i szkodzi, o tyle porównywanie się z ojcem jest już
zupełnym nonsensem. To jest jedna linia: drugi nie może zaistnieć bez
pierwszego, pierwszy nie przeżyje siebie bez drugiego. Lubiłem tak mawiać i
pisać dawno temu: tutaj wszystko jest ze sobą „beznadziejnie” powiązane,
zlepione, zażyłe.
Ale to nie koniec. Konfrontacja może też trwać w ukryciu,
w jednym człowieku. Potrafię całe dnie nie wychodzić z tego punktu widzenia,
gdzie kontestuję sam siebie, gdzie patrzę w lustro i ciągle widzę, że robię nie
to, co powinienem, że w konsekwencji brak mi czasu. Skoro tyle we mnie
wątpliwości, skoro tak się zmagam, siłuję i próbuję wewnętrznie, to czy będę
potrafił pokazać synowi, że moja droga jest warta naśladowania? Idę do pracy i bez
względu na porę roku – kwitnie to, czy śnieży – żałuję, że nie dałem rady tego,
tego i tego. A gdzie przegapiłem sposobność do tego, żeby spożytkować resztę
moich zdolności? Albo do tego, by znaleźć pustkowie i chwilę na modlitwę? Mam
jednak przebłyski wolności i radości z tego, co robię właśnie teraz – z poczuciem,
że wszystko jest w porządku, bez oglądania się, ile niewykorzystanych szans za
mną lub wyolbrzymionych wyzwań przede mną.
A tymczasem Fi. dorasta i wiem, że rozumie coraz więcej z
tego, co widzi we mnie, u mnie. I że odczuwa pytania, które będą w nim
dojrzewać i werbalizować się. Na razie nauczył się wspinać i schodzić z
wysokości tyłem, udawać rybę, klaskać w dłonie, grozić palcem… Niedługo pewnie
nauczy się, zupełnie niechcący, wprawiać w zakłopotanie mnie i mamę. A może
nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz