Jest coś barbarzyńskiego w
porównywaniu piękna kobiet. I, jak każde barbarzyństwo, jest to w jakiś sposób
pociągające. A wybory miss są już zupełnym fetyszem.
Takie przemyślenia snułem
sobie w pracy, dzień po spotkaniu klasowym. Chodzi o klasę gimnazjalną, a więc minęło
już… jedenaście lat, jak po raz ostatni wyszliśmy razem ze szkoły! Nie do
wiary. A jednak. Stworzyłem grupę fejsbukową, zaprosiłem, zarządziłem… i
przyszło sześć osób. Podobna frekwencja „dopisała” pół roku temu. Może i
lepiej, że tak mało, dzięki temu wszyscy mogli rozmawiać ze wszystkimi. Bardzo
lubię spotkania z ludźmi – takie, których głównym
celem jest to, żeby się
spotkać. I lubię to, że są nieprzewidywalne. Idziesz i nie
wiesz, co zobaczysz, usłyszysz, pomyślisz. Co przeżyjesz. Po tym miałem kilka
refleksji, ale tu się skupię na jednej.
Pierwsi zjawili się mężczyźni
(bo już nie chłopcy). Obsługa knajpy znalazła dla nas trzech stół na dziesięć
osób (na tyle miałem nadzieję), siedliśmy, coś zamówiliśmy i… jakoś cicho się
zrobiło. Próbowałem rozkręcić rozmowę, trochę się udało, ale języki rozwiązały
się na dobre dopiero wtedy, kiedy przyszły dziewczyny (jak to jest?). Tak się
złożyło, że dwie z nich kiedyś mi zawróciły w głowie. W A. podkochiwałem się
przez dwie klasy, ale byłem bardzo nieśmiały i nieudolny w okazywaniu uczuć. Poza
tym jako nastolatek czułem, że nie jestem wolny i niezależny, a bez tego miłość
jakoś nie smakuje. J. była moją dziewczyną przez prawie rok, kiedy już chodziłem
do liceum. Teraz siedziały naprzeciwko i miałem przyjemność ich posłuchać i…
popatrzeć.
— O jeny! „Przyjemność popatrzeć”?
Chyba nie czyta tego twoja żona! – Tak mógłby ktoś zareagować… Ja już od dawna nic
szczególnego do nich nie czuję, a patrząc, nie pożądam. Ja jestem inny, one są inne, rozeszliśmy
się i każde z nas jest w swoim miejscu, trochę zwyczajne, trochę niezwykłe,
każde po ślubie, nie do pomyślenia jest przesadzać młode drzewa. Przynajmniej
dla mnie. Mogę chyba szczerze powiedzieć, że witałem i żegnałem je z równą
sympatią, jak tych dwóch, starych kumpli.
Z tą tylko różnicą, że jako mężczyźnie,
zawsze większą przyjemność sprawia mi spojrzeć na piękną kobietę, zamiast na pięknego
mężczyznę.
— No… ładne, tak, wciąż bardzo,
bardzo ładne, zresztą cóż by się miało zmienić przez dziesięć lat zaledwie! Skoro
wtedy mi się tak podobały… – Myślałem sobie mimochodem. To przelatywało wręcz
niewerbalnie przez moją głowę. – A jednak moja żona jest najpiękniejsza. – Zaraz
dodawałem w duchu. Wcale nie nerwowo, ale z głębokim przekonaniem i
satysfakcją, dumą wręcz. – „Najpiękniejsza”, tak… ale skąd o tym wiem, przecież
nie porównuję? – Zapytałem w końcu sam siebie.
Uważam to za rzecz całkiem
słuszną, naturalną i pożądaną, żeby uwielbiać piękno swojej żony i utrzymywać,
że jest najśliczniejsza na świecie. Żeby rozsmakowywać się w tym pięknie na
nowo i na nowo, karmić oczy nią, a nie inną. Żeby była tą Jedyną! Idę o zakład,
że amerykańscy naukowcy zbadali już tę sprawę i dowiedli, że im dłużej z kimś obcuję,
tym bardziej go lubię. Nie wystarczy zakochać się w kobiecie, która zdaje mi
się najpiękniejszą istotą chodzącą po ziemi. Trzeba starań, by wciąż taką
pozostała. Trzeba skromności oczu, powściągliwości, opanowania. Niestety, chyba
nasza męska pazerność sprawia, że lubimy się zapatrywać na wszystko, co jest
kobietą (celowo w tym zdaniu kobietę uprzedmiatawiam, ku pognębieniu męskich
słabości). A tym dłużej patrzeć, im jest ładniejsza.
Podejrzewam, że wielu mężczyzn
nie widzi w tym nic zdrożnego. A właśnie ten nawyk okazuje się dla wielu z nas
fatalny, prędzej czy później skutkuje zdradą, a więc wielką porażką. Dlaczego?
Świat pełen jest „najpiękniejszych kobiet”. Jedna lepsza od drugiej. A skąd
wiem, że to moja żona jest najpiękniejsza? Bo jest taka w moich oczach. Nie mam
na to obiektywnych argumentów, listy dowodów, które zapiszę na karteczce i
wyciągnę z kieszeni, i przeczytam dla uspokojenia, gdy zobaczę gdzieś na
mieście śliczną dziewczynę. – Ach, jak to dobrze, że mam swoje argumenty. –
Mruknę pod nosem i odwrócę wzrok. Absurd.
Pamiętam, że kiedy pastor
spotykał się ze mną i z moją A. w ramach przygotowań do ślubu, zadawał nam
wiele pytań. Brał je z własnego doświadczenia, ale też z… kwestionariusza.
Wypełnialiśmy go z narzeczoną niezależnie, by potem, przy kawie, omówić istotne
rozbieżności odpowiedzi. Jedno z tych zdań zapadło mi w pamięć: „Gdybym nie
spotkał mojej narzeczonej, nie wyobrażam sobie, żebym mógł być z inną kobietą”.
Na skali odpowiedzi zaznaczyłem „zupełnie się nie zgadzam”. Oczywiście, że
mógłbym. Najpewniej nie byłaby to TA najlepsza, ale byłaby. Myślę, że takie
realistyczne podejście jest bezpieczne: uświadamiam sobie, że żadna cudowna
moc, nawet Bóg nie uratuje mojego małżeństwa, jeśli będę coś robił wbrew
sumieniu.
Jest coś barbarzyńskiego w
porównywaniu piękna kobiet. Nie trzeba być szczególnie bystrym, żeby domyślić
się, jak zareaguje twoja dziewczyna, kiedy zaczniesz ją otwarcie porównywać z
innymi kobietami.
— No jak to, kochanie,
przecież suma summarum jesteś najpiękniejsza!
— Przestań się pogrążać… – Tak
mógłby brzmieć przykładowy dialog, właściwie jego końcówka, bo potem nastałyby „ciche
godziny”, jeśli nie „dni”.
Kobieta świetnie to rozumie,
facet – niby też, ale… Świat zachęca do porównań. Kto oglądał film „Social
network”, ten wie, że facebook pierwotnie był pomyślany jako porównywarka dziewczyn
– z bazy danych studentek Harvardu i innych uczelni. Dopiero później stał się
znaną „społecznościówką”.
Porównywanie może trwać w
najlepsze, nawet podbudowywać męskie ego, dopóki nie stracę czegoś ważnego i nie
zorientuję się, że jedyne co mi zostało, to mała karteczka z „argumentami”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz