niedziela, 23 listopada 2014

Pochwała niecierpliwości

Wiadomo, że od dzieci można się wiele nauczyć. Właśnie odkryłem kolejną rzecz, w której mogę naśladować mojego syna.

Fi. staje się coraz zręczniejszy, sprawniejszy. (To jeszcze nie to.) Chód ma pewny, czas na naukę biegania, skakania, wspinania się na coraz wyższe i trudniejsze meble, konstrukcje. Sprawia mu to sporo radości, ale też nie jest w tej nauce szczególnie prędki. Widzimy to po jego rówieśnikach, którzy włażą i wbiegają wszędzie, gdzie się da. Z jednej strony nie martwi mnie to, bo każde dziecko ma swoje tempo rozwoju, swój charakter, zainteresowania. Bez wątpienia obecnie (i od dłuższego czasu) zamiłowaniem Fi. są książki. Zresztą, to była pierwsza rzecz, jaka
przyszła A. do głowy jako wyjaśnienie (usprawiedliwienie?) przed panią doktor-ortopedą, kiedy ta stwierdziła po krótkich, fachowych oględzinach, że Fi. ma obniżone napięcie mięśniowe. – Czy on skacze? – Zapytała rzeczowo i poważnie. – Nie. – Odparła mama. – Czyta książki. – Chciała dodać, ale powstrzymała się. Istotnie, musiałoby to zabrzmieć zabawnie, jakby sobie robiła jaja. Ale cóż, taka prawda. Nie skacze.

A z takich fizycznych ćwiczeń… co robi? No, wspina się na kanapę, staje na niej, na oparciu, by uwiesić się jedną ręką na półce z książkami, a drugą sięgać po tę, na którą akurat ma ochotę. Rozpoznaje je już doskonale po grzbietach. I kiedy rozsiądzie się wygodnie na twoich kolanach, trwa tak cierpliwie aż do końca historii, uważnie słucha i patrzy, i odgania twoją rękę, kiedy tylko ta zasłoni choćby ćwierć strony. Chociaż ostatnio mniej słucha, a więcej każe sobie nazywać wszystko, co widzi i – o zgrozo – widzi głownie to, co zna najlepiej. Potrafi pięć razy z rzędu pytać o jedną rzecz: truskawkę, księżyc, biedronkę… (jego ulubione), nie zwracając zupełnie uwagi na inne rzeczy. A spróbuj zignorować mały paluszek i sugestywne „Yyy?”. Zaraz usłyszysz: „yyyy? – yyyy! – yyyyy?!!”. Śmieszno i straszno. Zarówno A., jak i ja staramy się na przekór pokazywać i zwracać jego uwagę na rzeczy nowe, nieznane, dziwne – przynosi to całkiem pozytywny efekt.

Bądź co bądź, jest to wciąż czytanie książeczek. „Czy on skacze?” – dźwięczy z tyłu głowy pytanie pani doktor. Po Święcie Niepodległości wziąłem trzy dni urlopu. Ach, cały tydzień z głowy! Zacząłem chodzić z synem na placyk zabaw – tuż obok, na podwórku. A. wysnuła przy tym teorię, że Fi. dlatego przesunął godzinę swojej drzemki (zapewne mimowolnie) z 10:00 na 13:00, żeby nie tracić zabawy ze mną. Może coś w tym jest, bo bawiliśmy się rzeczywiście bardzo dobrze; drabinki, zjeżdżalnie, pochylnie, huśtawki, poręcze, karuzela… Ale najlepiej Fi. czuł się na ławce i hokejowej bramce, z których mógł… skakać! Myślałem, że to się nie skończy. Wejście – skok. Wejście – skok. Encore! W domu z kolei ułożył nam się tor biegowy z krańca na kraniec – po drodze obowiązkowo: skok! A skoki z parapetu to zabawa osobna. Trzymałem go za rączki i tak asekurując, ciągnąłem w przestrzeń bez podparcia. Hop! Zachwycony.

W sobotę rano realizowaliśmy z żoną standardowy plan A: leżeć tak długo, jak się da. Tego poranka sprzyjało nam szczęście, bo Fi. (już dawno przebudzony) wlazł na parapet, wyciągnął rączki w geście błagalnym: – yyy! – wyraził się jasno. – Skacz sam, Filu! –  Mówi A. – Skacz sam! – Podchwyciłem. – Syn najwyraźniej zrozumiał, bo z dozą niepewności rozejrzał się po lądowisku, zerknął na swoje stopy, ustawił się jak pływak na słupku i… skoczył. – Brawo!!! – Krzyczymy. – Rozpierała go duma. Najszybciej, jak potrafił, wdrapał się na parapet i powtórzył wszystko ze trzydzieści razy. Nasze komendy jeszcze bardziej go podkręcały. – Trzy-czte-ry… Skok! – Obowiązkowo przed każdą akrobacją. Czekał na to. A kiedy już posłyszał wykrzyknik, uśmiechał się słodko z zadowoleniem, robił krok naprzód i leciał na łóżko. A potem czekał tylko na gromkie brawa. Po tej całej zabawie przypominał młodego kotka, zdyszanego jak pies po gonitwie za papierową kulką.

Fi. bawi się świetnie i nie pamięta już, że przed chwilą miał jakieś zmartwienie, że płakał. Nie przemknie mu też przez myśl, że ta zabawa może się skończyć lada chwila, bo mama lub tata mają jakieś obowiązki albo coś innego w planach. Po prostu jest radość, szał. W takich chwilach uśmiecha się tak, jakby puszczał oko i mówi: – ta-taaa! – albo: – ma-maa!, ba-baa! – w zależności kto mu tę genialną zabawę funduje. A znowu kiedy prosi, domaga się zabawy, pomocy, nie istnieje dla niego słowo „zaraz”, chociaż pewnie już je rozumie. Nie ma znaczenia to, jak fajnie było przed chwilą. Ton staje się coraz bardziej dramatyczny, by po chwili przejść w płacz, bo przecież… liczy się TERAZ!

Z jednej strony widzę, jakie to niemądre, mam na końcu języka: „ech, Filu, musisz się jeszcze nauczyć wiele cierpliwości, kiedyś zrozumiesz…”. Z drugiej strony czuję, że to bardzo mądre! Jakże by mi się przydało to, co ma mój syn – cieszyć się tym, że jest dobrze, kiedy jest dobrze. I nie zadowalać się chwilą, kiedy jest źle, kiedy czuję się ograniczony, nie mogę dopiąć swego, coś uwiera itd. Nie myśleć: wtedy, zaraz, potem… Cierpliwość jest dobra, ale czy nie bywa zbyt często wymówką dla odłożenia, a nawet porzucenia dobrych, choć śmiałych pragnień? Takich pragnień „nie na miejscu”…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz