- Tato, chcę banana.
- Ok. Proszę. - Wziąłem tego najbardziej uszkodzonego. Obciąłem to ciemne, niedobre, zostało pół. Fi. nie chce. Denerwuje się.
- Nie chcę tego.
- Możesz powiedzieć to spokojnie, nie musisz tak jęczeć. Dać ci drugiego?
- Cała tajemnica jest w tym, żeby wlać go na rozgrzaną patelnię, żeby ta pierwsza warstwa natychmiast się ścięła. - Powiedziała A., patrząc jak rozgrzewam masło. Ciasto z jaj, bananów, mąki i mleka czekało rozrobione.
- Aha, znasz się na tym...
- A żebyś wiedział.
- A czy ja mówię, że nie?
- Robię takiego omleta codziennie od trzech lat. - Uśmiechnęła się.
- No, raczej nie aż tak, że codziennie.
- No dobra, co drugi dzień...
- "Dwieście omletów rocznie". - Zacząłem żartować, wczuwając się w A. - "I co ja z tego mam..." - Nie był to bardzo śmieszny żart, nikt się z niego nie śmiał, nawet ja sam. Ale wtedy stało się coś jakby bardzo w kontekście - ni stąd, ni zowąd pochodzi U. i mówi do A.:
- Kocham cię!
A kucnęła i spojrzała na U.
- Ja też cię bardzo kocham.
A ja... wylałem omleta na patelnię, uśmiechając się ukradkiem.
- Ula, a ty chcesz jechać ze mną na grilla, czy zostać z mamą?
- Na grilla! - Wybucha z entuzjazmem U. Nie posiadam się ze zdumienia, ale pytam Fi.:
- A ty, Filu?
- Ja zostaję z mamą.
- Jestem pewna, że skończy się tak, że Ula jednak zostanie, a Filo pojedzie. - Wtrąca A.
- Hm, ja też tak myślę. - Zgadzam się szybko.
Zaraz jednak namówiłem Fi.
- Kochani, Ulciu, Filu, słuchacie mnie? Wybieramy się na działkę, tam będzie trochę moich znajomych, dużo dzieci, fajne jedzenie z grilla i zabawa. Jedziemy, tak?
- Tak! - Krzyczy U. Ja jeszcze raz się dziwię.
- A mama sobie odpocznie... - Kończę im wyjaśniać sytuację. Przytulam A. na pożegnanie. Odpalam silnik. Ruszamy. Wytaczamy się już z wyboistej drogi na tę szybszą i dobiega mnie pytanie U. z tyłu:
- Tato, a co to jest grill?
Leniwie przesiadywaliśmy na podwórku, na ławce. Było trochę dziwnie: jak na wsi, jak w mieście (w końcu to Saska Kępa i bloki). Na pewno swojsko. Właściwie kursowałem między karuzelą, piaskownicą, domkiem, bramką z dwóch drzewek, na którą się umówiłem z Mi. - bratankiem, no i tą ławeczką, gdzie O. z A. rozłożyły ziemniaki w mundurkach, kotlety, keczup i sól, czekoladę, lody i biszkopty.
Nie robiliśmy nic, trochę ciesząc się chwilą, trochę nudząc, bawiąc, gadając, a trochę czekając na J. - mojego brata, który miał przywieźć autko wymienione w sklepie na... ten sam model, tylko sprawny - prezent dla Fi. J. wrócił. A. sięgnęła z torebki baterie - miała je ze sobą, żeby się upewnić, czy nowe zadziała. Wyjęła autko. Ja - pilota sterującego. O, dioda w pilocie świeci się! A więc to ten był winien. Podejrzliwie nacisnąłem guzik - kółka... kręcą się! Oboje poczuliśmy małą ulgę, ale A. chciała już bez ociągania wracać do domu. Niby to dla żartu zrobiłem duże oczy do A., udając ton nieznoszący sprzeciwu:
- Postaw go!
"No bo co w końcu, kurczę blade" - jak mawiał Mikołajek Goscinnego - nie bawiłem się takim autkiem ze dwadzieścia lat.
- A nie przyszło ci do twojej pustej głowy, że można siedzieć z twoim bratem za darmo? Bo jest fajny? - Powiedziała tytułowa bohaterka, Magda - "Dziewczyna z szafy". Najpierw dostawała zapłatę wedle życzenia - "zioła". Ten "brat" wymagał opieki, bo był umysłowo niepełnosprawny. Ktoś pisał na filmwebie, że autystyczny, ale raczej coś gorszego, jakby porażenie mózgowe. No i chyba rak mózgu. ("Chyba", bo w tym filmie prawie nic nie jest oczywiste i to właśnie jest piękne.) Niemal nic nie mówiący, w pewnym stopniu nieobliczalny, niedorosły-dorosły facet, który miał tylko jedną bliską osobę - brata. A ten opiekujący się nim brat miał tylko jego, bo żadna dziewczyna nie dała rady dłużej tego wytrzymać. Uciekały, bały się lub obrażały na amen. Takie życie. Nie zdradzę końcówki, ale polecam - dziwny, dobry, polski, trudny, zabawny. Tyle o filmie. Obejrzeliśmy go wczoraj.
Zaś dziś pomyślałem, że i ja lubię siedzieć z moimi dziećmi, bo są fajne. (Cokolwiek to znaczy, bo samo słowo "fajny" nie znaczy prawie nic.) Przy tym mają tę samą dozę "nienormalności", co rodzice - ja i A. A pomyślałem o tym, bo dziś A. zasnęła po siedemnastej i zostawiła mnie z nimi. Wstała po czytaniu na dobranoc.
- Dziękuję, że mi dałeś pospać. Chyba dużo krzyczeli, co?
- Budziło cię?
- No... trochę mi przeszkadzało.
- Hm... - Grzebię w pamięci krótkotrwałej. - Nie wydaje mi się. To znaczy nie powiedziałbym, żeby tych krzyków było dużo. Owszem, trochę, ale starałem się to przyjmować ze spokojem. Lubię moje dzieci. - Chyba mam dobry dzień. Albo raczej dobrego Boga.
Szczerze: jest trudno znaleźć w noc wiosenną
Coś, co tu jest - tak, jak byś się spodziewał
Za oknem ptak nie ten i nie to śpiewa
Nieprzeczytanych książek - chęć daremna
Ktoś mógłby też, prawda, mieć kłopot ze mną
Że strona drogi, która idę, lewa
Czy prawa. Moja wina? Zatem... ziewam
Przez pierś mi płynie rzeka czasu ciemna
I mnie jak woda głaszcze - chłodna, żywa
Że coś nie tak, jak chciałem, poszło kiedyś -
Buńczucznie kpi, do pojedynku wzywa
Cóż, wiem, że z tego nie da się wyleczyć
Że walka piękna to i... nieuczciwa
A jednak innej nie chcę, nie, niestety
- Nie mogę cię pocieszyć. Mogę cię przytulić. - Powiedziała A. na ostatku swej cierpliwości i na granicy szaleństwa. I przytuliła U. Na to znów Fi. - mistrz dykcji:
- Łało aożesz mnie poeszyć... - Głosem pełnym rozpaczy, w którym nie sposób rozdzielić procentowo: ile autentycznego żalu, a ile autosugestii, że jest źle, bardzo źle. Wyrazy też jakby celowo niedbale wypowiadane, żeby dodać dramatyzmu. U. oczywiście pozostaje pod wpływem i inspiracją tego zachowania, uczy się od Fi. Jest już sprawna zarówno w szczerym proszeniu o pocieszenie, jak i... no właśnie, w czym?
Przychodzę z drugiego pokoju, bo akurat montowałem audycję, kiedy rozkręciła się ta licytacja na pocieszanie.
- Słuchajcie, a może wy, tak jak mama mówi, nie chcecie pocieszenia, tylko przytulenia? Filu, przytulić cię?
- Tak! - Przyznaje. No i przytulam Fi.
Tłumaczyliśmy dziesiątki razy, że pocieszenie jest wtedy, gdy się coś złego stało. A nie kiedy np. napastnik odczuwa żal z powodu pocieszenia ofiary i też chce. Albo gdy ktoś chciał zabawkę, a jej nie ma, bo drugie sobie wzięło, a nie przemocą ani podstępem. Albo...
- Teraz to już doszło do takiego absurdu... - Relacjonuje mi A. już na osobności. - ...że U. stuknęła mnie głową w ramię i od razu w płacz: "Mamo, czy możesz mnie pocieszyć?" Ona jest chyba po prostu zmęczona...
- Tak, zmęczona. - Myślę. - O ileż prostszy byłby świat, gdyby ludzie, zamiast użalać się nad sobą, oczekiwać pocieszenia albo oddawać komuś agresją za złość, wiedzieli, że są tylko zmęczeni i... żeby ktoś ich przytulił.
Jeździłem po działce tak, jakbym zamienił się w Fi. i przesuwał sobie autko. Kosiłem chyba właśnie tak: dla odprężenia, nie dowiadując się niczego, niczego nie ucząc, ale... mając niewątpliwą przyjemność. Nawet, jak się później okazało, nie skosiłem wszystkiego, co trzeba. Ale "zabawka" była już schowana. Nie chciało mi się wyjmować drugi raz. A babcia Z. przyjrzała się: - O, Jasiu, jeszcze tam. Tę ścieżkę.
- Tam? Tam, mówiła An., konwalie się rozrosły. - I stokrotki, ale to już chwast, dodaję w myśli.
- No i zawsze każdy kosi drogę koło swojego. - Dodała Z. Spojrzałem. Hm, rzeczywiście, wszędzie za furtką krótka trawa, tylko obok nas nie.
Miałem wytarte, nieco bolące dłonie, prawie odciski. Dziwnie przyjemne uczucie na skórze nie przywykłej do fizycznej pracy. Było mi mało, wziąłem grabie, żeby pozbierać to, co nie wleciało do pojemnika. Okazywałem trochę zainteresowania dzieciom, ale w tym wszystkim byłem jakiś... aspołeczny, osobny. No i co? I... rozumiałem też trochę bardziej Fi.
Proste życie. Jak sobie to wyobrażasz? Może życie zgodnie z tym, co oczy zapragną, jak radził Salomon? (Tylko wiedz, że za to wszystko pozwie cię Bóg na sąd). Ja tam nie będę sądzony. Zmartwychwstanę jako święty. Nie żebym miał o sobie takie mniemanie. Po prostu dzięki Jezusowi. Z ulgą, że już na nic nie muszę zasługiwać. Tylko rosnąć. Prosto.
Może to proste życie - to takie na luzie. Może poniżej oczekiwań - czyich: moich własnych? innych ludzi? Boga? A jakie są Jego oczekiwania? Pewnie wysokie, skoro mówi Jezus: - "Także i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam nakazano, mówcie: Jesteśmy bezużytecznymi sługami, ponieważ co byliśmy winni zrobić, zrobiliśmy". (Łuk. 17:10)
A zatem należy dać z siebie coś więcej, niż się oczekuje. Tylko nie z poczucia winy, powinności, posłuszeństwa człowiekowi, ślubów i przyrzeczeń. Ale iść za sercem, podszeptami Ducha. Tak, podszeptami, bo tak właśnie zwykle On mówi. To zarazem dużo i mało. A w gruncie rzeczy... prosto. Tak bardzo prosto. Proste życie. Proste. Tak sobie to wyobrażam.
Tak sobie to wyobrażam, kiedy stoję na balkonie i patrzę na zachód słońca. Kiedy jestem z A. na koncercie, jak dziś i rozpływam się lub cały pulsuję w dźwiękach. Kiedy maluję z dziećmi albo przewalam z nimi po łóżku, albo czytam, albo idziemy na spacer. Kiedy siadam w łazience, gdy się kąpią, biorę do ręki ukulele i gram, śpiewam, uwielbiam Boga. I kiedy idę do pracy i marzę. Nie żeby się coś skończyło, ale żeby przyszło nowe. Prosto, prawie niezauważalnie.
Wsiadłem z wagonu i chciałem jak zwykle prędko przesunąć się dalej. O ile to możliwe. W godzinach szczytu przesiadka na stacji Świętokrzyska przypomina przepęd bydła przez dość ciasne bariery. Samemu nie czuć się bydlęciem - jak? Można się rozpaczliwie chwycić smartfona. Krowy nie używają smartfonów. Albo książki. O, książka jeszcze lepsza. Można też po prostu nie myśleć o tym.
Tak samo, jak można nie myśleć o kanarach. Pamiętam jednego faceta, który uczył w szkole radzenia sobie ze stresem. Powiedział, że jednym ze sposobów jest szukanie konfrontacji. I podał swój przykład: tak panicznie i jakoś chorobliwie bał się kontrolerów biletów, że postanowił przez rok jeździć na gapę i pracować nad swoimi emocjami. Ja mam coś innego; nie lęk, tylko wstręt.
Na ogół więc, widząc kanara, idę prosto przed siebie, jakby z lekceważeniem. To chyba odnosi skutek, bo może wyglądam na takiego, który ma bilet. Ale tym razem, trochę zirytowany tym tłumem chciałem ominąć jednego faceta. Wyglądało to pięknie: wprost jakbym usilnie starał się uniknąć kontroli. Doskoczył do mnie w dwie sekundy - sympatyczny z gęby kanar mojego, słusznego wzrostu.
- Bilet proszę do kontroli. Halo! Bilet. - Powtórzył, widząc, że dalej jakoś się usuwam boczkiem. Wtedy wziął mnie ten wstręt. Uczułem nawet satysfakcję, że uchodzę za pasażera na gapę, że może daję mu nadzieję, że kogoś złapie. Chciałem grać tę rolę dalej, podświadomie i silnie.
- Nie lubię tych, tam, tego... - Mruczę gderliwie i już widzę siebie z boku, że jestem śmieszny. Ale to nic.
- Czego pan nie lubi? - Podnoszą się brwi kanara.
- No tego sprawdzania. - Tu się poprawiłem sam przed sobą, bo nie powiedziałem "nie lubię kanarów", jak kiedyś. I wtedy usłyszałem: "to taryfą niech se pan jeździ, co pan..."
- Nikt nie lubi. - Rozpromienił się nagle sympatyczny dryblas. Podobało mi się i drażniło mnie zarazem to jego zadowolenie. Dać próżną nadzieję, czy wkurzyć - co lepsze?
- Kiedyś mnie dwa razy złośliwie potraktowali kanarzy i od tej pory...
- Złośliwie?! - Wykrzyknął niemal, jakoś dobrotliwie i z politowaniem.
- Ano tak, raz było tak, że... - Zacząłem swoją historię, wyciągając z torby bilet... Dałem mu nie dokończywszy.
- Ale widzę, teraz pan na miesięczny, więc problemu nie ma. - Podsumował kanar prawie śpiewająco.
- Nawet kwartalny. - Wycedziłem i odwróciłem się na pięcie.
- "Co ja za głupoty robię". - Mówiłem sobie w duchu.
- Ano, głupoty. - Odpowiedział Duch.
- Więc jednak?
- Co, nie przebaczyłeś im jeszcze?
- Masz na myśli te dwie historie, kiedy oni złośliwie...? Och, przecież obaj wiemy, że wykonywali swoje obowiązki zgodnie z przepisami. Tylko że ja się czułem niesprawiedliwie potraktowany, mimo wszystko.
I tak było i nadal się tak czuję. Na ich miejscu nie wlepiłbym mandatu, zrozumiałbym, puścił. A może nie. Dzisiaj już i tego nie wiem. Wiem tylko, że to jest niskie, śmieszne i ludzkie, niestety: nie przebaczyć.