piątek, 30 czerwca 2017

Góry

Jutro wyjeżdżamy w góry: Ju. (ojciec), Ję. (syn), ja (syn) oraz Fi. & Mi. (stryjeczny brat Fi., syn Ję.) Proste? Proste. (Chociaż kiedy ostatnio kumpel powiedział mi, że nawet "teściowa" sprawia mu problem z ogarnięciem koligacji, to zwątpiłem.) Załatwiłem urlop, zrobiłem audycje na zapas, ustawiłem dyżury w kościele. Zrobiłem kanapki na drogę i zapakowałem plecak. Tylko dlaczego muszę nosić za dwóch? - za siebie i za Fi.? Jeszcze się młody doczeka, jeszcze się nanosi. Z własnej woli. Pamiętam, rok temu byłem z nim i z tatą na Babiej Górze. Szedł nieźle. Przy zejściu zasnął. Potem chciał głównie na barana, nie lubił nosidła. Mam nadzieję, że teraz będzie szedł więcej na własnych nogach. No i nie rzucał tyle kamieni w dół stoku, w łożyska strumieni. Tak - te niekończące się zabawy na szlaku z początku były ciekawe, śmieszne. Potem - z lekka dobijające. 

Pamiętam, że kiedyś mój tata też się doczekał, jak podrośliśmy. Doczekał, by znów zacząć jeździć w góry - mogliśmy już jeździć tam razem. Pamiętam, że na początku częściej chciałem się sprawdzić fizycznie - taki sport, że ja - mały - daję radę. Tymczasem inni - starsi, byli nastawieni bardziej na ludzi - przygodne znajomości w bazach namiotowych, na szlaku i w odwiedzanych wioskach. Tego nie rozumiałem. To doceniałem stopniowo, powoli. Chyba trzeba dojrzeć do tego, by w górach dostrzec więcej niż chodzenie dla sportu. I nawet więcej niż potęgę przestrzeni, ten urok natury. "Więcej" - to znaczy miejsce i kulturę; czasem w prozaicznych rzeczach: starej cerkwi, w opuszczonym dawno sadzie o zdziczałych jabłkach, w cmentarzu wojennym, w jakiejś izbie, muzeum, w okopconej ścianie schroniska, obwieszonej artefaktami. Kto cię pyta o miłość do gór i jej nie rozumie, temu nie tłumacz, bo nie pojmie, dopóki nie doświadczy. A kto kocha - temu tłumaczyć nie musisz.

czwartek, 29 czerwca 2017

Pozytywnie

Jechałem rowerem i postanowiłem mieć tego ranka same pozytywne myśli. Rozglądałem się dokoła i dostrzegałem wszystko, co dobre, ładne, przydatne, mądrze pomyślane. I mówiłem:
- O, i tu dobrze to zrobili, to skrzyżowanie, nareszcie naprawdę dobrze wyprofilowany zjazd na jezdnię.
- Świetna sukienka, piękny kolor. - Jaskrawy lazur.
- Fachowiec! - Tak mi się skojarzyło. Facet ma taką ciekawą twarz i to jedno słowo mi pasowało.
- Jakie ruchy, ładny chód!
- Ładny kask dla córeczki. - Dziewczynka w rowerowym foteliku miała na głowie małą łąkę.
- U, jak profesor. - Szykowna marynara powiewa w pędzie powietrza podczas jazdy.
- Okazała torba! - Wielka, płócienna, wzorzysta.
- Nieźle dziewczyna popyla. - Mknęła i wciskała pedały jak sam diabeł.
- Jaka ładna tu ścieżka, równiutka i wiatr w plecy.
- O, ładnie panowie pracują. - Robotnicy oczyszczali park, w tym ścieżkę rowerową, odgarniając gałęzie i tnąc grubsze konary, zwalone przez wczorajszą burzę. Rychło w czas.
- Świetny stanik! - Z rodzaju tych sztywniaków lub - jak mówią - puszapów, które niekoniecznie, niestety, zdradzają kształt swej zawartości, ale za to ładnie pierś modelują, o ile są dobrze dobrane. Tak mignęła mi figura w białym, obcisłym tiszercie.
- No, jakie karczycho! - Zgrabnie umięśniony facet pochylony nad kierownicą swego roweru wydawał się jeszcze bardziej zwalisty niż w był rzeczywistości.
- A pani wygląda... perfekcyjnie.
- Doskonała koszula, pożyczysz? - Facet w dopasowanej flaneli w odważnych kolorach.
Zapamiętałem się w tym tak, że aż sam się sobie dziwiłem, gdy po dłuższej chwili takiej komplementującej jazdy złapałem się na nietypowej reakcji. Czekałem właśnie na włączenie się do ruchu, gdy wtem... z lewej nadjeżdża samochód - ten staje, a ten przed nim "zaspał" i nie rusza; kierowca zapalał papierosa, czytał smsa lub coś równie głupiego, co nie usprawiedliwia gapiostwa. Kierowcą tego auta z tyłu była kobieta w średnim wieku, która w grymasie pogardliwej złości rzucała jakieś przekleństwa i z pasją złorzeczyła temu z przodu. Było w tym sporo przesady - jak się tak z boku spojrzało. Wyglądała komicznie - jak w niemym filmie, zamknięta, wyciszona z czterech stron szybami. Tylko jej twarz - karykatura samej siebie - ujadała zawzięcie. Pomyślałem: - "Niezła gęba!" - I uśmiechnąłem się do siebie. Naprawdę była niezła, była doskonałą egzemplifikacją "gęby"! Niosła w swym wyrazie tyle gębowatej pyskowatości i prostego chamstwa, że aż mi zaimponowała. - "Naprawdę!" - Pomyślałem. - "O wszystkim da się powiedzieć coś dobrego". Nawet ten autobusiarz, który - gdy piszę te słowa - rzuca mną jak kartoflem, budząc w ten sposób moją dziką nienawiść, przynajmniej... dojedzie szybciej na miejsce.

środa, 28 czerwca 2017

Wieczór

Był plan na randkę: U. idzie spać. Fi. się już dziś nie budzi. Z randki nici: U. nie chciała spać, Fi. wstał, obudzony zresztą przez grzmoty - nie zdążyłem zamknąć okna. Zresztą były tak blisko, że i z zamkniętym oknem umarłego by obudziły. Piękna burza. Dziwny wieczór. A. zdejmuje z lodówki kosze ze słoikami, przebiera - te do śmieci, te się nadają. Jutro 26 kilo truskawek u pani Marylki zamówione. U. zawsze lubi do tej pani Marylki przychodzić: - "Pani Mayylko! Poplosze klówki! Dla mnie, dla Fila, dla mamy, dla taty i dla babci." - Wtedy dostaje pięć sztuk, zaś A. przyprowadza ją do porządku: - "Ulciu, już tak nie sęp, weźmiemy je normalnie na wagę". Pani Marylka na to protestuje: - "Już dobrze, będzie tak, w gratisie". - I uśmiecha się.

Siedzę i patrzę na A., jak się wspina po słoiki w krótkiej sukience. I patrzę. Przypomina mi się scena z filmu "Samych swoich": - "Pomóc ci?" - Pyta Wicia Pawlak. - "Nie". - Odpowiada Jadźka Kargulówna, robiąc na drabinie. - "A może ci jednak pomóc?" - "Nie". - "No to ci pomogę". - Tu u nas by było podobnie, tylko że ja nie proponuję pomocy, tylko po prostu się gapię na nogi A. Nigdy mi się to nie nudzi.
- I co? Mam teraz wymyślić zabawę na następne dwie godziny? - Pytam zafrasowany. Jest dwudziesta. - Fi. przecież teraz spać nie pójdzie.
- Nie wiem, coś wymyśl. - Zbywa mnie A.
Kręcę się po domu, jakoś miejsca sobie znaleźć nie mogę. Burza się skończyła.
- Chodź, Filu, chcesz poskakać po kałużach?
- Tak!
- No to wkładaj kalosze. - Chwyciłem jeszcze dwie kurtki, żarówki do kierunkowskazu i kluczyk do auta. I te słoiki do śmieci. Jesteśmy już pod klatką.
- Tato, jeszcze hulajnoga!
- O, nie, Filu, nie wziąłem klucza do piwnicy, wiesz? A poza tym: jak chcesz z hulajnogą skakać po kałużach? - Fi. zastanowił się, w milczeniu poszedł za mną, bez protestu. Uff. - Filu, plan jest taki: idziemy wyrzucić słoiki, potem wymieniamy lampkę w kierunkowskazie, potem idziemy, gdzie będziesz chciał. - I tak zrobiliśmy. Fi. przebiera nogami i tupie w kałuże, zadowolony. Z hukiem wrzuca słoiki do pojemnika. Otwiera kluczykiem maskę auta. Wkłada nową żarówkę (w międzyczasie trzy razy ją upuszcza, ja tylko wzdycham i sprawdzam: nie stłukła się).
- Świeci się? - Wciskam awaryjne. Fi. biegnie przed maskę. Pomarańczowe światło rozbłyska na jego twarzy, włosach.
- Tak, tato!
- No to super, idziemy!
- Nie, pojedźmy gdzieś! - Ładuje się na swój fotelik.
- Ale dokąd?
- Na rurę.
- Na rurę już za późno, dziewiąta godzina. A poza tym nie mam przy sobie dokumentów, mógłbym mandat zapłacić, gdyby mnie policja złapała.
- Pojedźmy gdzieś.
- No dobra, to tutaj po osiedlowych uliczkach, ok?
- Ok! - Cieszy się. 

Otwieram parkingową blokadę, myślę: - "Bez sensu, no ale dobra..." - Jedziemy. Po dwustu metrach zatrzymuję się, parkuję.
- Filu, chodź, popatrzymy jak grają piłkarze. Albo przez szybę jak pływają na basenie. Co wolisz?
- Jak pływają na basenie. - Zaliczyliśmy jedno i drugie. W międzyczasie opowiadałem mu wszystko: o czepkach i włosach, okularkach, ratownikach, ćwiczeniu oddychania w pływaniu, potem o dwóch bramkach i bramkarzach, co mogą rękami, komentowałem każde podanie, aut, stratę, gol, rozegranie akcji. W końcu wiatr począł dąć tak mocno, że Fi. chciał wracać. Do samochodu weszliśmy akurat, gdy lunęło. Poczułem się bezpiecznie, przynajmniej ja, wiedząc o puszce Faradaya. Wróciliśmy do domu w biegu, pełni wrażeń i słów.
To miał być piękny, dobry, miły wieczór. Potem miał być zły. A potem znów okazał się dobry - zmiany akcji z budowaniem napięcia (atmosferycznego).

wtorek, 27 czerwca 2017

Spirala

- Ulciu, trzeba ci zmienić pieluchę i umyć przy okazji. - Zapowiada A.
- Nie chcę zmieniać pieluchy.
- Ale córuniu, śmierdzisz siuśkami.
- Mamo, nie żartuj tak.
Inna sytuacja:
- Tato, ja na koniku, a ty na ptaszku! - Rozporządza U. - Patataj!
- Dobra! - Zgadzam się. - Ulciu, teraz jestem przed tobą! - Krzyczę, sadowiąc się na kurczaku przymocowanym do sprężyny. Ruszam, to znaczy kiwam się. Kurczak zwrócony jest w tę samą stronę, co konik, ale rzeczywiście, parę metrów dalej, przed U. - I nigdy mnie nie dogonisz! - Dodaję głośno, z większą jeszcze dozą absurdu.
- Ha, tato! - Odkrzykuje mi U. zza pleców. - Zaraz się przekonamy, że to tylko żarty! Ha, mamo! Tata tylko tak żartował!

Tylko tak żartowałem. Powinność i wyobrażenie mieszają się przedziwnie z tym, co jest; świat realny - ze światem domysłów, domniemywań i zasad. To tak, jak dziś, gdy jechałem na miasto, załatwić służbowo pewną sprawę. A oczy moje samorzutnie zwracały uwagę na ładniejsze dziewczyny. Kontrolując się bądź co bądź, jednak odczuwałem ogromną łapczywość swojego postrzegania tego piękna. Nieopanowanie - na czym to polega? Zacząłem się zastanawiać, jak jestem zrobiony w środku - w duszy i zmysłach: stworzony do zachwycania i wychwalania - te dwa instynkty potęgują się i wzajemnie napędzają. Folgować im, by niosły dokąd chcą? To szaleństwo. Tak, wyobrażam sobie siebie jak w klatce - bardzo sugestywne odczucie. I co by było dalej? Gdybym tak pozwalał sobie pożądać coraz silniej; pomieszanie coraz to większej przyjemności z poczuciem, że coraz mniej to kontroluję. I coraz dalsze widzę granice przyzwoitości.

Albo folgować inaczej - tylko tam, gdzie ster ustawię? Tak postanawiam, więc uwielbiam w myślach Boga, potem już myśli są na ustach. Idąc ulicą, śpiewam. Wtedy już rozumiem całą różnicę: uwielbiać Stwórcę, czy stworzenie? Oto wybór, nic więcej. Że są zboczeńcy, chciwcy i inni - zapomnij. Są tylko tacy, którzy czczą bożki. Obiekty pożądania - nie tylko, biorąc przedmiotowo, ładne kobiety - ale wszystko, co można mieć i przyciąga wzrok - to tylko stworzenie. Spirala pożądania tych rzeczy zawsze będzie absurdalna - jak ten konik, który kołysze się, próbując dogonić ptaszka - oba przytwierdzone na sprężynie do podłoża; rozchwiane, rozkołysane w sposób szalony. Niech mi ktoś wtedy powie, że śmierdzę. - "Nie żartuj tak". - Tyle odpowiem. Za to uwielbienie Stwórcy - wynosi całą psyche w spiralę zupełnie zdrową i fantastyczną, którą tylko liznąć i... nie chce się kończyć.

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Autyści

Kiedyś się dziwiłem, dlaczego pary po ślubie już się tak nie obściskują przy każdej okazji - przecież to fajnie: tak być razem, obok siebie, tak trzymać dłoń choćby, objąć ramieniem lub na nim głowę oprzeć. A tacy ex-narzeczeni stają się fizycznie nieco bardziej odlegli sobie. Babcia Z. miała proste wytłumaczenie: - "Bo widzisz, Jasiuniu, jak się człowiek naje, to już mu się nie chce." - To tylko częściowo wyjaśnia sprawę, więc nadal się temu zjawisku dziwię. Ale sęk w tym, że dziś... człowiek jakiś rozbiegany się zrobił, przy dzieciach zwłaszcza. Tyłka usadzić w miejscu nie potrafi, a jeśli nawet, to drugi małżonek zaraz gdzieś biegnie - przynieść, podać, pozamiatać. W takim właśnie stanie, już nieco zmęczeni, znaleźliśmy się wczoraj razem z A.; ja dodatkowo umęczony alergicznym, ustawicznym ciekiem z nosa. Zaglądam do pokoju dzieci, tam A. siedzi na łóżku. Kiwa głową, żebym się przysiadł. - "O cię, karol". - Myślę sobie. - "Zwykle to ja bardziej zabiegam, żeby tak siąść razem bez powodu". - No to siadam. 

A. trzyma w dłoni zabawkę - taki spiner. Przypomina helikopterek, ma ładne łożysko w środku i... być może da się jakieś manualne sztuczki z tym wyczyniać, ale zasadniczo... fajnie się kręci. A. trąca jedno z trzech skrzydełek. Ja trącam. Kręci się. Ona trąca i znów ja. W takiej bezmyślnej zabawie opieramy się o siebie, jakby dla wytchnienia i dla poczucia bliskości. Wtedy bratowa O. nas budzi - mnie z otępienia, zaś mą żonę zapewne z typowego kobietom myślenia o wszystkim naraz, mimo braku związku. Bratowa O. orzeka:
- O, i to są autyści! - Celnie, ironicznie, zabawnie, bo spiner wciąż się kręci, a my ledwie od niego wzrok oderwaliśmy. Śmiejemy się, bo... (humor sytuacyjny, nie chce mi się tłumaczyć).

Goście poszli. Fi. już zmęczony, nieco skołowany nadmiarem ludzi w domu, pokłada się na łóżku. Nie wiem, może zaśnie. Klękam obok niego, nakrywam kocem, całuję w skroń i mówię:
- Kocham cię. - Fi. uśmiecha się, kiwa głową potakująco, nagle podrywa z łóżka i na siedząco potwierdza:
- Tak, kochasz mnie. - I znów się kładzie, zadowolony. I ja z kolan powstaję i odchodzę, uśmiechnięty. Dziwne to jego zachowanie, ale... podoba mi się; jakieś takie... jego.

niedziela, 25 czerwca 2017

Razem

Zaprosiliśmy rodzinę – urodziny B. – mamy, łamane na babci. I tak sobie siedzimy, nic się nie dzieje. Żeby to „nic-się-nie-dzianie” lepiej wyrazić, zamanifestować, włączyliśmy nawet mecz w tv – Niemcy-Kamerun z pucharu konfederacji. Bez dźwięku. Ach, i obiad nie był robiony u nas, tylko z chińczyka Sajgon – każdy na Północnym Ursynowie go zna. I tak siedzimy, gadamy, z dziećmi się bawimy, gasząc tu i ówdzie „pożary”, bo wylane mleko, bo kupa, bo głową przywalił i płacz, bo pociąg nie działa, bo coś tam. Fi. przybiega, staje w drzwiach i mówi:
— Teraz powiem coś takiego, że wszyscy będziecie się śmiać! – Myślę: – „No, tak, pewnie powie «z zatargu braci wróg się bogaci» albo «różowy kamper»; jego pieśń ostatnich dni. – I faktycznie:
— Z zatargu braci wróg się bogaci! – Krzyczy. I ucieka.
— Co? – Pytają. Powtarzam te słowa i tłumaczę, że ostatnio słuchają w samochodzie opowiadań pt. „Z przysłowiami za pan brat”, całkiem zgrabnych, czyta Artur Barciś. Fi. przybiega po raz drugi. Tym razem mówi wyraźnie. Śmieją się: bratowa O., babcia B., ja też udaję trochę i swój śmiech moduluję – rechot rzezimieszka, żeby zbyt sztampowo nie było. Sztampę Fi. lubi aż zanadto. Dlatego też przybiega znów i znów, żeby wszystkich „rozśmieszyć”.
— Różowy kamper! – I ucieka.
— A to skąd to wziął – nie pytajcie, bo nie wiem! Ale na wszelki wypadek mówiłem mu, co to jest kamper. – Bratanica S. (najstarsza z ferajny) powtarza słowa: „Z zatargu braci…”
— Powiedz lepiej „wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu”. – Podwyższa poprzeczkę i podpuszcza dziadek.
— Wyndywidualizal… – Męczy się S.
— Sonka, najpierw powiedz „indywidualny” – będzie ci łatwiej. – Podpowiadam.
— „Indywidualny”.
— Wiesz, co to znaczy? – J. brat sprawdza. Ja już w myślach montuję definicję. I wtedy J. wyjmuje mi ją z ust:
— To znaczy „właściwy tylko jednemu człowiekowi”.
— Ha! Dokładnie tymi samymi słowami chciałem to powiedzieć, już miałem na końcu języka!
— Jakoś mnie to nie dziwi. – Komentuje O., bratowa, która lubuje się w wynajdywaniu rażących – jej zdaniem – podobieństw między swoim mężem J. tj. moim bratem, a mną. Najlepiej, jeśli są to cechy należące do kategorii „no jak tak można”, że jej się w głowie nie mieści. Na przykład: „No jak można, że taki wielki chłop, dziecko go pchnie albo ja potrącę niechcący, a ten leci jak długi. No jak można równowagi nie trzymać?!” Wszelkie tłumaczenia, że może na jednej nodze stał, może kucał, może wychylał się… – Na próżno; przywary, konstrukcję rozumu, gesty, ruchy, sposób postępowania – mamy ponoć bliźniaczo podobne. Zresztą różnica tych pięciu lat między nami z wolna coraz mniej zaczyna znaczyć.
Powoli już goście myślą głośno o wyjściu. A. proponuje mi:
— A może pójdziecie z Jędrkiem, zabierzecie wszystkie dzieci na plac zabaw. A ja posprzątam.
— Oho, znów ci się włącza tryb „Agnieszka ratuje świat”. – Śmieję się. Obok stoi bratowa O. i jej tłumaczę:
— Bo to jest stały plan A. O, właśnie, to nawet pasuje: „Plan A” – „Ty się zajmij dziećmi, a ja wszystko zrobię”. A ile już razy próbowałem przekonać, żebyśmy robili razem i wciągnęli w to dzieci! I to by było też szybciej, bo we dwoje, mimo że dzieci spowalniają. Ale gdzie tam – przekonać się nie da.
— Ale zastanów się, Jasiu. – A. znów swoje. – Czy ja ci nie daję do zrobienia lepszej cząstki??
— Nie, nie lepszej. – Śmiejąc się, wcina O., tym razem po mojej stronie. Przemyślałem sprawę i uderzam w meritum, moją Ursache:
— A jeśli nawet lepsza jest zabawa z dziećmi niż sprzątanie, to przecież chodzi o to, żeby razem – być, robić…

sobota, 24 czerwca 2017

Kapcie

Wychodzimy na sobotnią wycieczkę – wymyśliłem, że zamiast do lasu, może by tak na plażę – na Kępę Zawadowską – skarb naszej nieuregulowanej Wisły, która wciąż nieskrępowana przerzuca sobie łachy stąd tam i z powrotem, jak chce. Piękne to i beztroskie miejsca, i na wpół dzikie. O ile nie nadjedzie lub z drugiego brzegu nie zabrzęczy jakaś łupanka popowo-metal-biesiadna. W piknikowaniu lub raczej w chodzeniu po tych łachach czuję się tylko o tyle nieswojo, że przypominam sobie zawsze historię G. – przyszywanego kuzyna A. – który, będąc nad Wisłą z grupką znajomych, stracił kumpla. Ten się dosłownie zapadł pod ziemię, i to tak, że nawet nikt nie zauważył. – „Ej, gdzie jest Marcin?” – Pytali między sobą. Marcina wyłowili parę dni później. Wciągnął go ruchomy piasek i podziemny prąd. To tyle czarnych wizji.

Dzieci już się kręcą niecierpliwie, zwłaszcza U. Przyspieszam ruchy. Fi. też chce już wyjść, tak przynajmniej deklarował. Ale teraz muszę go ponaglać. Zwłaszcza, że jakby trochę do niego nie dociera – zamiast słuchać, opowiada już piąty raz, z równym zaangażowaniem o trzech ramionach swojej zabawki – spinera, którego niedawno dostaliśmy. Wymyślił sobie, że z jednego ramienia do drugiego płynie paliwo, z drugiego do trzeciego wybucha ogień, z trzeciego do pierwszego – gorące powietrze i cały cykl powtarza się, a ten przedziwny statek powietrzny nabiera ogromnej prędkości.
— Świetnie, Filu, wymyśliłeś perpetuum mobile! To jest samonapędzająca się maszyna? – Pytam, wsuwając żmudnie sznurówki do swoich nowych butów. U. już przebiera nóżkami.
— Tak! – Mówi Fi. – To jest samonapędzący samolot! – A ja znów pospieszam:
— Filu, to jest ostatnia twoja szansa, zakładaj skarpetki albo wyjdę z samą Ulą. A ty wyjdziesz też, ale później, z mamą i już nie na podwórko, tylko prosto do samochodu. – Zakłada.
— Tato, otworzysz drzwi? – Pyta U.
— Świetnie, i jeszcze buty. – Kontroluję ruchy Fi.
— Mogę już wyjść, tato? – U. nalega. Otwieram, U. zadowolona. Fi. też wybiega na klatkę.

— Ćśśś! – Uprzedzam, bo już zaczęli się wzbudzać, jak sprzężenie głośnika z mikrofonem. – Wiem, że lubicie echo, ale nie krzyczymy na klatce, powtarzałem sto razy. A ty, Filu jeszcze butów nie masz, zakładaj! – Rzucam mu buty – rozchodzone już „adidasy”.
— Filu, buty. – Wspomaga mnie A., atakując z drugiej linii. Fi. wreszcie sięga po buty, siada na klatce schodowej, zakłada.
— No, już zakładam. – Mruczy pod nosem. U. z dezaprobatą staje mu nad głową, ręce zakłada i litościwie przyzwala:
— No dobra, braciszku, zakładaj te śmierdzące kapcie. – Chichocząc, rozstajemy się z A., na parę minut.

piątek, 23 czerwca 2017

Przemoc

Dziś rano na rowerze zlał mnie deszcz. W dodatku pancerzyk z linką zaczepiał kilka razy o lampkę i tak rozregulował całą przerzutkę. Lampka zaczęła odpadać. Wszystko usyfione mokrą ziemią zebraną ze ścieżek. Postanowiłem rower umyć. Wziąłem kilka pęczków kluczy i uzbrojony w nie poszedłem na dół do piwnicy. O, trafiłem pierwszym, skrzypnęły pierwsze drzwi, drugie... zapalam światło: pralnia. Ale... co to? Ktoś poodłączał wodę, nawet rury poprzerywane, zaplombowane. Też coś! Chyba będzie trzeba przynieść miskę z wodą z domu. Ale z trzeciego piętra trochę się nie chce. A. jeszcze nie ma, babcię Z. wypisali ją ze szpitala, trzeba było zabrać ją do domu, zadowoloną, że już. An. w domu, dzieci drzemią jeszcze popołudniową drzemkę. Dobrze, tylko jeszcze znajdę ten smar, który gdzieś tu powinien być... Bo po deszczu i po myciu smar na pewno się przyda. 

Ale szukanie smaru szybko zamieniło się w wygrzebywanie sterty rupieci z zakamarków piwnicy - wszystko to rzeczy "które może się jeszcze przydadzą". 90% leci na śmietnik. Scheda po teściu. Zająłem się tym z niemałą pasją. Kichałem od kurzu, ręce zrobiły się czarne, musiałem się też schylać, bo to pod schodami, a i tak pajęczyny przyklejały mi się do włosów. Ale widziałem już koniec! Widziałem i czułem, że nie powstrzyma mnie już nic, żeby ten skrawek naszej przestrzeni wreszcie uwolnić. Czas szybko uciekał, więc nie dokończyłem, zostało trochę - akurat tyle, co na ostatni raz. Tak, następnym razem przyjdę tam ze starym odkurzaczem i będzie luks pomada, cycuś glancuś. Kurz i śmieci nie przemogą mnie. Moja przemoc, nie ich.

Powiedział Jezus, że bramy piekła (Szeolu, śmierci) nie przemogą kościoła zbudowanego z żywych kamieni (piotrów), zbudowanego na Skale, tj. wierze w Mesjasza (por. Mt.16:18, 1P.2:5). Jakże to: bramy "nie przemogą"? Bramy nie atakują, bramy się bronią! Innymi słowy: śmierć próbuje się przed kościołem bronić, ale jej obrona jest nieskuteczna, nie przemoże napastników. Kościół przez ewangelię wyrywa ludzi z rąk śmierci. Kościół nie broni wiary! To bezsensowna idea, podobnie jak Hades - piekło rządzone przez podziemnego "boga"-diabła. Notabene samo słowo kościół (czes. kostel, wł. castello) sugeruje, że służy on - niczym zamek-twierdza - do celów obronnych. Powinno być raczej zastępowane słowami: zgromadzenie, zbór (gr. ekklesia/ἐκκλησία, hiszp. iglesia) itp. Puenta i zasadnicze pytanie: czy ja bronię się przed kimś czy ktoś (zły duch) broni się przede mną?

czwartek, 22 czerwca 2017

Desperacja

Pytanie: czy płoniesz dla Boga? Po tylu latach wiary łatwo jest złapać letnie kapcie. Mówię o sobie. Kolega mówi, że chce mnie powstrzymać przed samopałowaniem. Nie ma potrzeby, ja to znam, nie o to chodzi. Ja się nie pałuję, ja wiem, jestem głęboko przekonany i czuję, nieraz do łez, że Bóg mnie kocha mimo wszystko - mimo lenistwa, egoizmu. Nie jedna impresja, ale długi czas prowadzi do radykalnych pytań: to kim ja w końcu jestem i po co to wszystko - ta wiara? Żeby jak staje przede mną człowiek i mam okazję, to ani się nie pomodlę (tak, że wyzdrowieje!), ani mu nic nie powiem o Bogu, łasce, zbawieniu?

Wiele razy czułem się nieposłuszny. Nie: głuchy. Ale właśnie słyszący, co się do mnie mówi, a nie wykonujący. Czułem, że mi się nie chce. Mimo że nieraz się ekscytowałem świadectwami o mocy Bożej. Co zrobić kiedy się nie chce? Można sobie dać "spokój" i gnić. Albo się wyrwać! A na to są dwa sposoby, pierwszy: "na Jonasza" - idziesz i mówisz, prorokujesz, żeby "odbębnić". Nawet bez intencji, że to komuś życie uratuje. A Bóg używa tych twoich słów - twoja "Niniwa" pokutuje, nawraca się. A drugi sposób? Drugi to... desperacja. Szukaj Boga na nowo, módl się bez ustanku, uwielbiaj, dziękuj, otwieraj się, wołaj, proś, błagaj, pokutuj z zatwardziałego serca, ciesz się, śpiewaj - zrób to na sto procent. Sto jeden! Z całych sił, ze wszystkich myśli, ze szczerego serca. Wtedy wyjdzie naturalnie i z ogniem, po "jezusowemu".

Na takim wkurzeniu na siebie wczoraj byłem i przyszła wtedy znajoma, skarży się jakoś mimochodem na nogę, że coraz gorzej. Ja o tej nodze wiedziałem, ale nic nie robiłem. Woda w usta, ręce za siebie. Ale teraz myślę: - "Nie, tak być nie może. Teraz, teraz powiedz coś, zrób." Ona mówi, że właśnie do ortopedy idzie. Ja na to, że może się pomodlę. Pomodliłem się krótko: "W imieniu Jezusa...". Nadal boli. Nic to, za dużo świadectw słyszałem, żeby się zniechęcić. Mówię: - "Niech Pani wierzy, bo to odejdzie, Bóg obiecał i to spełni, jeszcze zanim Pani dojdzie do lekarza, ten ból i ta kontuzja się skończy". "Ale to tak głupio". - Odpowiada. - "No głupio, głupio". - Śmieję się.

Później napiszę, jak to się skończyło. Ale najlepsze, że znajoma mi powiedziała świadectwo! - "Ja wierzę". - Mówi. - "Wierzę, że takie rzeczy się zdarzają". - I chociaż o sobie mówi "wierząca-niepraktykująca" i jest zgorszona księżmi, to opowiada historię o Dagmarze - swojej znajomej, o którą modliła się jakaś wspólnota na Helu, bo leżała po wypadku samochodowym w śpiączce na Wołoskiej. Straciła śledzionę, lekarze kręcili głowami, że pewnie będzie warzywem. A ona szybko, w ciągu tygodni odzyskała przytomność, wróciła jej zdolność chodzenia, mówienia, nawet pamięć (bo miała wykasowane wszystko oprócz dzieciństwa i "nowości").

- No widzi Pani. - Mówię. - Tak to właśnie jest, także proszę wierzyć! A księżmi się nie gorszyć. Wbrew temu, co kościół twierdzi, oni nie są żadnymi "wyższymi" pośrednikami między Bogiem i człowiekiem, tylko zwykłymi ludźmi, tak jak Pani mówi. Żadni tam święci. "Święci" - to apostoł Paweł pisał do wszystkich zborowników - nie dlatego, że się tak świetnie prowadzili i na to zasłużyli, ale że ich usprawiedliwił Bóg przez wiarę w Jezusa. Jezus właśnie jest jedynym pośrednikiem, który daje zbawienie i dostęp do Taty z łaski i nie z uczynków, no... także tak... - I nie zdążyłem z pośpiechu dodać, choć zrobię to przy okazji: - I tylko z tego mnie i Panią kiedyś Bóg rozliczy: czy uwierzyliśmy Jezusowi, a nie człowiekowi jakiemuś "wyświęconemu".

środa, 21 czerwca 2017

Posenka

Spotkałem się z R. - kumplem z liceum, spotkanie po latach. Aż się wierzyć nie chce - tak ten czas leci. Ja w sportowych spodenkach, z rowerowego bagażnika jeszcze zakupową torbę z zebrą zdjąłem, więc trochę też jak baba z bazaru, brodata. On - w garniaku, pardon, ładnych spodniach, marynarce, pod krawatem. W ministerstwie pracuje, dziś akurat rozmowy kwalifikacyjne prowadził. Ja mu opowiadam o pracy, że może kiedyś z książek będę żył, że od pasji do biznesu itd. On mi opowiada historię, jak w jego pracy były, są dwie dziewczyny... - "To się na książkę nadaje, mówię ci". - I jedna chciała mieć dziecko, druga nie chciała - w ciążę zaszła właśnie ta druga. Teraz obie są załamane. 
- Mężczyzna unieszczęśliwił obie. - Podsumowuje R.
- Jeden mężczyzna?? - Dopytuję lekko przerażony stopniem pogmatwania sytuacji. - W sensie facet tej pierwszej zrobił dziecko drugiej?!
- Nie, aż tak to nie.
- No wiesz, różne się rzeczy zdarzają. Ale na książkę to chyba za mało. Najwyżej na jeden wątek. Albo wpis na blogu. 

Wróciłem do domu, A. z dziećmi jeszcze u siostry. Dobrze się bawią, ja tu sam, odpoczywam, jem, coś montuję. Rzucam w kąt telefon, niech nie kusi. Czasem trzeba oderwać się od wszystkiego, pomyśleć - w dobrą stronę albo choćby o niczym (o niczym się nie da, zawsze jest coś). Co z tego spotkania wynikło? Tyle się nie widzieliśmy. Mam nadzieję, że coś mu dałem - takiego, jak choćby wysłuchanie, zainteresowanie. Bo zresztą, szczerze mówiąc, byłem cholernie ciekaw, co u niego. Życie się nie kończy na liceum, nawet na studiach. Śmialiśmy się, że graliśmy wtedy we czterech chłopa na jednej klawiaturze w Combat-Pillows - taka śmieszna gierka, takie wspomnienie. Stare już konie, a jak dzieci.

Jeszcze sam jestem. Porządkuję zdjęcia na komputerze, przezywam foldery. Oglądam: 2013 rok, 2014, 2015 - wakacje, święta i jakieś "zwykłe" dni, które zwykłe nie były. Odżywają tamte emocje, odczuwanie chwil, postrzeganie bliskich osób, które wtedy były inne, niż dziś, zwłaszcza dzieci. A jednak ten Fi. na przykład, mając na zdjęciu roczek, przypomina tego czteroletniego - wyrazem twarzy i zachowaniem, które widać nawet na nieruchomych obrazach. Co zostaje z takich dni, które - nieważne, czy cztery, czy czternaście lat temu - przeminęły? To, co teraz napiszę, jest bardzo pompatyczne, pretensjonalne, ale to prawda: zostaje z tych dni to, co dawałem - temu rocznemu dziecku, które wtedy było dużo mniej kumate, niż dziś. Zdawałoby się: na co, po co? A jednak siedziałem, chodziłem wpatrzony w tego swojego synka i zagadywałem, zaczepiałem, bawiłem, śpiewałem. Tak, to zostało. To zostało z tych chwil, prócz zdjęć.

Dziś budzę się i patrzę: leży ktoś trzeci - na pewno Fi., który o piątej zbudził się i płakał, i nie chciał mnie, jak przyszedłem, tylko mamy. Chyba, już nie wiem - różne ma kaprysy, czasem całkiem odwrotne. Nie! To jednak U. Śpi, nie wierci się, nie gramoli. To dobrze. Zamieniam się z A. miejscami, teraz ja plecy wystawiam do córki, na prawym boku lepiej. Na prawym boku potrafię całą noc bez ruchu przeleżeć jak parówka, aż żona zachodzi w głowę, jak tak można. Ano można, jak przyzwoity człowiek! - żarcik. U. jednak się budzi, przełazi przeze mnie, chce się przytulić do A. Zamiast mnie, mnie odpycha od mamy. Zazdrość ją wzięła.
- Moja jest mama! - Zaczyna. Ale tym razem nie będę się z nią droczył. Czasem się z nią licytuję: kto więcej razy pocałuje A. - do tego ona należy, czasem to bywa śmieszne. Tym razem tylko pytam U., zaspanym głosem, niby to smutny: 
- Twoja jest mama? A mój jest kto?
- Posenka. - Mruczy z buzią wtuloną w maminą szyję.
- Co? Piosenka?? - Dziwię się. U. odrywa buzię od szyi, teraz wyraźnie:
- Bożenka!
- Aaa, Bożenka. - Tak, to rzeczywiście moja mama. Śmiejemy się razem z A. w głos i śmiejemy. U. przywróciła ład we wszechświecie.

wtorek, 20 czerwca 2017

Gupi

A. jedzie z U. odebrać Fi. z przedszkola. Jedynka, luz, hamulec, jedynka, hamulec, luz, jedynka luz, ręczny… – tak się wlecze za sznurem samochodów. Żar leje się z nieba na zapuszkowanych kierowców, pasażerów. Wtem…
— Ło, ho, ho, ha, ha, he, he!!! – Śmiech szaleńca. Głośny, dziki, wręcz agresywny. Aż trochę strach, może okno zamknąć? Tak na wszelki wypadek – sekunda zastanowienia, za późno: znów ryk żartownisia, który pędzi – jak się okazuje – rowerem, z efektem Dopplera: – Ło, ho, ho, ha, ha, stójcie sobie w tym korku, frajerzy, stójcie, fagasy! Ha, ha! – Ale to nie byłem ja. Być może był to jakiś inny kierowca, który akurat tego dnia zostawił auto żonie.

W końcu Fi. z przedszkola wzięty. Często wpadają potem razem na plac zabaw – tam, nieopodal. U. dostrzegła kredę u innego chłopca. Ale jak to w piosence: „Chciało się Kasi jagódek, ale ich wziąć skąd nie miała, Jaś miał ich cały ogródek, lecz Kasia prosić nie śmiała”. Żeby historia dobrze się skończyła, A. wyprzedza i zachęca:
— Ulciu, idź do chłopca i poproś, może pożyczy ci kredę.
— M-mm.
— Wstydzisz się?
— Tak.
— No pójdź, powiesz: „Cześć, jestem Ula, pożyczysz mi kredę”? – U. nic, tylko marszczy nosek, stoi. Wtedy Fi., który dotąd tylko przysłuchiwał się temu, wkracza do akcji. Idzie.
— Chłopcu… Pożyczysz kredę dla Ulci?
— Tak, mogę pożyczyć. – Zgadza się chłopiec – bezimienny kredodzierżca. Załatwione, Fi. zadowolony z siebie przychodzi do U. ze zdobyczą.
— Zobacz, Ulciu, pożyczyłem kredę od chłopca dla ciebie! – Szczęście U. Ale też szczęście A., bo to bardzo nieoczywiste – to zachowanie Fi.: że zwrócił uwagę, usłyszał, że zrozumiał sytuację, że poszedł i poprosił, i że w ogóle chciał coś dla siostry zrobić. Pochwały, pochwały…

Potem wracają. Z tyłu samochodu daje się słyszeć olśnienie U. – werbalnie wyrażone:
— Mamo, ja jestem gruby Pit! A Filo jest Kaczor Donald! A ty – Gupi!
— Raczej Goofy. – Poprawia A. – Chociaż to chyba na jedno wychodzi. A tata? (Może chociaż jemu się rola dobrze dostanie.)
— Tata jest Miki.
— A babcia Ania?
— Babcia to… yy, babcia… to Minnie!
Tak słucham tej historii – nawet mi się spodobało; nie najgorzej mnie córka zaszeregowała. W końcu to ona – Myszka…, ekhm, on – Miki – jest najważniejszy w większości tych filmów, prowadzi akcję, gra pierwszą rolę i wszystkim przykładnie pomaga. Bohater. Tylko… dlaczego U. chce być grubym Pitem??

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Satysfakcja

- To co, Filu, kąpiemy się? Tylko może, kurczę, tę wannę przydałoby się umyć. – Biorę mleczko, chlap dookoła po ściankach. Zawsze tak robię, tak jest sprytnie, tak jest fachowo, myślę sobie.
- Ja też chcę!
- Chcesz chlapnąć mleczkiem do czyszczenia?
- Tak. – Fi. bierze butelkę i leje małe kółko. Podnoszę ją szybko, żeby nie wylał ćwierć butelki.
- No, dobrze, ja nalałem i ty nalałeś.
- Ale tato, nie!
- Co, jak chcesz?
- Chcę dookoła po ściankach. Tak jak ty. – Wpada już w płacz.
- Ale dobrze nalałeś, twoje kółko jest całkiem niezłe, chociaż mniejsze, zgodzisz się ze mną?
- Nie zgodzę się z tobą.
- Ale wiesz, szkoda tego mleczka. I tak już go tu mamy trzy razy za dużo.
- Tato, ale ja chcę!
- Myślałeś, że będziesz mógł lać więcej i więcej?
- Tak.
- I jesteś teraz zawiedziony, zły?
- Chcę chlapnąć jeszcze. – Już przez łzy, ledwie da się zrozumieć.
- A może pochlapiesz spryskiwaczem, wodą?
- Nieee!
Pięć minut później siedzę przed płaczącym wciąż Fi. On nie pozwala się przytulić – ani tacie, ani mamie. Siedzi, płacze to ciszej, to głośniej, to znów próbuje coś niewyraźnie mówić.
- Ech, Filu, co ja mam ci powiedzieć, wszystko ci już powiedziałem. A może polejemy razem?
- Ja chcę, chcę… - Przez płacz próbuje powiedzieć.
- Mów wyraźnie, bo nic nie rozumiem.
- Ja chcę spryskiwaczem i gąbką po tym mleczku.
- A kto poleje mleczko?
- Ty.
Już po kąpieli. Fi. wziął gumową ssawkę i celuje we mnie.
- Tato, teraz zrobię ci makijaż.
- Ale makijaż to malunek na twarzy, a nie "ma-KIJ-aż". I co? Będziesz strzelał?
- Tak.
- Tym syfem z wanny strzelisz mi w twarz i zrobisz makijaż.
- Tak, zrobię ci makijaż. Bufff!
- Ale mi taki makijaż syfiasty nie pasuje. W zasadzie to nawet ładnego nie potrzebuję.
Teraz celuje w A.
- Mamo, zrobię ci makijaż.
- Wiesz, ja chyba nie chcę. Idź do Uli.
- Ulciu, zrobię ci makijaż!
- Tak?! – Podekscytowana. – Zrobisz?
- Tak. Bufff!
- Ojej, dziękuję!
Śmieją się. I tak od nieszczęścia (-10) do życiowej satysfakcji (+10) – płynne przejście.

niedziela, 18 czerwca 2017

Szczegóły

Wychodzę z kościoła, tzn. z Domu Sztuki na Ursynowie - po swój zestaw niedzielny: jogurt pitny, bułkę słodką i niesłodką. Stoję w kasie. Jedna pani starsza przede mną, a stoi tu długo za trzy. 
- Ojezu, a pan za mną się zaraz wścieknie. - Mityguje się.
- Spokojnie, się nie denerwuję. - Uspokajam. Pani z kasy przypomina sobie wtedy:
- Kabanosy mam w promocji. Te z indyka, te z wołowiną.
- Ale miętkie?
- Miętkie.
- Wie Pani, o co chodzi?
- Wiem.
- No, kiedyś wzięłam takie kabanosy, jeszcze pierwszego dnia jakoś dało radę. Ale następnego? Proszę pani! Mało mi ząb nie wyleciał.
- No, tak bywa, coś wiem o tym. - Krzywo się uśmiecha za kasą.
- O tak, dobre jak cholera, ale co z tego, jak nie dla mnie. Nie dla psa kiełbasa, he he. No, dobrego dnia.
- A dziękuję, nawzajem!
- Dzień dobry! - Teraz moja kolej. Płacę, wychodzę, jem. Potem z kolei A. wychodzi z wózkiem, może U. zaśnie. Kazanie się jeszcze nie skończyło. Siedzę z Fi. w sali dla dzieci, trochę słucham z telewizora, trochę się bawię z nim. Ale on w końcu się niecierpliwi:
- Tato, weź swój rower, a ja - hulajnogę.
- I co, pojedziemy do mamy i do Uli?
- Tak, do mamy i do Uli.
Spotykamy się w pół drogi do fontanny. Teraz razem między blokami - Fi. jedzie trochę z przodu, my idziemy z wózkiem. U. krzyczy do Fi.:
- Filuuu, uważaj na kamienie! - Kamienie są ponad sto metrów dalej - duże, ale do kroćset, jeszcze daleko. - Filu! Uważaj na kamienie! Uważaj na kamienie. Uważaj na kamienie! - Fi. już się zdążył wściec, odwraca się do U.:
- Ulciu!!! Uważam na te kamienie!!!
Jedziemy do znajomych na parapetówkę. Fi. z toalety:
- Tato! Tato! Tato!... - Wchodzę. Siedzi na kibelku. - Tato, dzwony dzwonią do ciebie, że zrobiłem kupę.
- Ojej, wielki Dzwon Zygmunta dzwoni, że mam cię podetrzeć?
- Tak.
- Ok.
Siadamy znów razem. Aż dziw, że piątka dzieci tak się zgodnie bawi, a dorośli mogą pogadać - śmiejemy się, że już mniej o szkole, studiach i podróżach, bardziej o dzieciach, przedszkolach i wakacjach. A, daj Boże, za czterdzieści-pięćdziesiąt lat - o, nie daj Boże, lekarzach, robotach medycznych i sanatoriach. Oglądamy z sentymentem film z naszego rajdu sprzed dziewięciu lat i planujemy rajd rowerowy z dziećmi. Zerkamy z A. na zegarek, czy nie nadeszła przyzwoita pora, by wyjść.
- O, łał, już dziewiętnasta.
- Tak? Cudownie, zaraz fajrant, tzn. dzieci spać. - Idę do drugiego pokoju. - Dzieci! Za niedługo wychodzimy, zbieramy się!
- Tato, nie zbieramy się! - Oponuje U.
- Tato, ja tutaj zostaję! - Orzeka Fi.
- Myślisz, że możemy tutaj zostać na noc i spać?
- Tak.
- No nie wiem, zresztą... wiesz, nie zostaliśmy zaproszeni na noc. A jeśli tak, to należy wyjść wieczorem, nie za późno, tak z wyczuciem. - Takie tam szczegóły.

sobota, 17 czerwca 2017

Non-fiction

- Mówiłam tylko, że nie chcę o tym rozmawiać w tym momencie.
- ...bo chcesz sobie wypić spokojnie kawę.
- Właśnie.
- Chociaż tego nie powiedziałaś. Powiedziałaś za to: "czuję, że te wakacje mnie udręczą".
- Bo tak było rok temu, jak pojechałam sama z dziećmi nad morze, ale...
- Ale?
- Ale to nie znaczy, że nie było warto.
- I co? Czyli warto pojechać, mimo że trochę się udręczysz? A ja będę się uśmiechał, żeby nie pogarszać?
- Nie.
- Jak się nie chce czegoś - znaczy wakacji - planować, bo mają być nieprzyjemne, to rozumiem. Tylko wobec tego... po co w ogóle wyjeżdżać? Dla mnie to prosty rachunek. - Tak podsumowując, przesunąłem dalej mapkę gugla na telefonie, szukając miejsc godnych tych naszych kilku dni.

- Aguniu, zaplanujmy coś, co będzie doskonałe! - Zachęcam. - Może by na polu biwakowym na Mazurach? Nic nas nie pogania, spacery, rowery, może kajak, nic na siłę, może obiad w miasteczku, skansen... Albo do Zwierzyńca - tak po prostu, bo tam ładnie, przyjemnie, bo mam dobre wspomnienia. Albo spływ Pilicą, Krutynią albo Wkrą? Wstajesz, kiedy chcesz, płyniesz, ile chcesz, rozstawiasz namiot, gdzie chcesz, oddajesz kajaki po kilku dniach. W góry... w górach właśnie byliśmy. Albo może jakiś domek, agroturystyka w głębi lasu - odporny na złą pogodę?

Szukam tej "głębi lasu" i szukam, ale ciężko jakoś. Zmęczony już jestem tym grzebaniem w telefonie - ekran i oczy słabo sobie radzą w rozproszonym blasku słońca. Siedzę już dwie godziny tutaj, siedzimy teraz razem, gdy A. wróciła ze sklepu. Fi. w kółko wbiega na wieżę i zjeżdża. U. śpi w wózku.
- Wiem, może nie szukajmy niczego! Tylko weźmy namiot i, jadąc z Trójmiasta, rozbijemy go gdzieś - tak na pałę?! A potem w innym miejscu, jak nam się zachce, i znów... Co? Fantastycznie?
- Może... Kto wie? Albo wiem... - Uśmiecha się w końcu A. - Pojedźmy tam, gdzie miał miejscówkę tata Basi - w lesie, u kolegi.
- "Basia i wakacje"? Dobre sobie. - I ja się śmieję. - W sumie... to jedna z moich ulubionych części. A czytaliśmy dzieciom już prawie wszystkie...
- Ech, ale to pewnie fikcja. To tylko historyjka z książeczki.
- Napiszemy swoją książeczkę. Non-fiction.

piątek, 16 czerwca 2017

Benio

A. z An. odwiedzają (pra)babcię Z. w szpitalu. Ja z dziećmi ruszamy samochodem dalej, na Pole Mokotowskie. Plan jest prosty: zaliczamy wszystkie zabawki na placu zabaw, a potem idziemy wrzucać kamienie do jeziorka ("nie, Filu, nie cegły ani kostki bauma, chociaż wiem, że te są najfajniejsze, bo największe"). U. na fali jakiejś ekscytacji ogłasza z tylnego siedzenia:
- Jesteśmy bracia Rożek!
- Bracia Rożek? - te koziołki z waszej ulubionej bajki o złym trolu?
- Taak!
- A jak wy się nazywacie? Ty jesteś Bysio, Berti, czy Benio?
- Ja jestem Bysio!
- A Filo?
- Filo jest Berti.
- A przecież Filo jest starszy i większy - tak jak Bysio, to może... on jest Bysio, a ty Berti?
- Tak.
- Brakuje tylko małego Benia.
- Tak?
- Tak, ale moglibyście przecież mieć jeszcze małego braciszka albo siostrzyczkę. Jak by to było, gdyby was była trójka rodzeństwa, a nie dwójka?
- Nie żartuj tak, tato.
- He, he. Nie żartuję. Przecież mama mogłaby mieć jeszcze jednego dzidziusia, co? Co wy na to? - Fi. wciąż milczy. U. odpowiada, ale zupełnie wymijająco:
- Pomyślimy o tym, tato.

czwartek, 15 czerwca 2017

Uciechy

Przeszedłem przez gorący piach, prawie parzy stopy, aż przez plecy przebiega dreszcz przyjemności. Wkra leniwie przetacza swoje wody, a ja wchodzę w nią coraz dalej, aż na środek, woda po kolana. Miła odmiana: chłodna, a po chwili zdaje się już letnia i jakby ciepła, liże włosy na nogach. Patrzyłem w górę rzeki, pojawiły się kajaki. Zszedłem im z drogi i wróciłem do Fi., który podłapał zabawę w transport wody i wylewanie jej na piasek, i patrzenie, jak mała rzeczułka zamienia się w mgnieniu oka w jeziorko, bajorko, bagienko, w końcu wilgotny ślad.
- Tato, zdejmiesz mi koszulkę? - Mocuje się z materiałem, który zmoczony u dołu przylgnął do skóry.
- Tak, mogę ci zdjąć, ale wolę ją zostawić, wiesz, bo ona cię chroni przed słońcem, żeby nie poparzyło ci skóry.
- No dobra. Ale zdejmę majtki.
- A zdejmuj sobie. 
- Zobacz tato, mam bułkową rękę!
- Oho! I masz też bułkowe nogi! Popatrz! - Fi. w połowie oblepiony piachem - jakby obtoczony w panierce. - Śmiesznie!
- Tak, idę zmyć bułkowe ręce! - Włazi do rzeki. Wychodzi. Znów robi panierkę. Znów zmywa. 
Potem bierze błotną pigułę.
- Zaraz cię, tato, ochlapię! - Wrzuca mocno do wody, tuż przede mną - tak umyślnie.
- O, nie! Och, ty! Ochlapałeś mnie faktycznie! No to ja ciebie! - Teraz gonię go z garstką wody. Chlups! Śmiechy i chichy. Wracam do rzeki. Fi. wycofuje się na z góry upatrzoną pozycję. Za daleko jak na zasięg chlapania. 
- No, tato, teraz!
- Ok, biorę wodę!
- Tato, nie, już nie musisz mnie trzaskać wodą!
- Chyba raczej chlapać, nie trzaskać.
- Yyy, tato, już nie... Tato! Już nie musisz... Tato, już nie musisz mnie chlapać-trzaskać wodą.
- Dobrze, a ty nie musisz zawsze zaczynać zdania od początku, żeby było bezbłędne i idealne. Powtarzasz "tato, tato...", a możesz zacząć od słowa, na którym się zaciąłeś. Mówiłem ci nieraz, bo to cię pewnie męczy niepotrzebnie.
Teraz zakopuję Fi. pod piachem - do pasa. Rusza palcami u stóp. Ścigamy się. On chce wygrzebać stopy, ja chcę je zasypać. Wtedy widzę, jaki jest z tego wszystkiego zadowolony i bardzo się cieszę, że mamy taki czas. Nie zdarza się to rzadko, ale też niezbyt często.
Potem piętnaście złotych za dzienny wstęp na wielką, dmuchaną zjeżdżalnię. Zastanawiam się: nie tak dużo, ale i nie mało. Hm... No, skoro już on tak bardzo chce... Korzysta - jak nakręcony: wspinaj się, zjeżdżaj, powtórz. Trzydzieści razy. Znów chwila szczęścia. A. prosiła, żebym go tu pilnował. Zbędne. Mógłbym sobie pójść. Mógłbym też zostać i pogrzebać w telefonie, ale... popatrzę, jak się cieszy. I chyba cieszy się również z tego, że ja patrzę. Może, w małym stopniu, chyba tak mi się zdaje.

środa, 14 czerwca 2017

Ufam

Najspokojniej w świecie montowałem dziś sobie audycję do Radia Chrześcijanin, gdy tam... padają takie słowa - cytat: "Pan ma upodobanie w tych, którzy się go boją, którzy ufają łasce jego" (Ps. 147:11). Ależ mnie olśniło! Może nie aż tak, żeby mi jaźń wywróciło na lewą stronę. Może nie jakaś nowość, ale jednak... Patrz, człowieku, "bój się Boga" - to nie znaczy: - "Żyj w strachu, bo może dziś umrzesz w grzechach swoich!!! A drżyj, a spowiadaj się co i rusz, bo dnia i godziny nie znasz". - A gdzie tam! "Bój się" - to znaczy "UFAJ". Bać się kogo i ufać mu? - toż to jak ogień i woda! Co, nie? Ano właśnie niekoniecznie.

Jadąc na rowerze do pracy, dziękowałem Bogu za to, że dzięki Jezusowi nie muszę, ani dziś, ani nigdy więcej, gardzić sam sobą. Choćby nie wiem co! Dlaczego miałbym gardzić? Aż tak źle jest? No, już każdy z nas wynajdzie wiele powodów. Tylko dla zdrowia psychicznego nie dopuszczamy ich do głosu. Co nie znaczy, że ich nie ma - tych rzeczy, które mógłbym sobie powiedzieć prosto w twarz, przed lustrem. A gdybym tak... stanął przed Królem - teraz? Będę się bał, bo ma autorytet. Może zdecydować o wszystkim. W obawie mogę albo liczyć na siebie, albo na niego (jego dobroć). To pierwsze, w spotkaniu z Bogiem, zawsze jest bez sensu. To drugie - to właśnie połączenie bojaźni i zaufania. 

Tylko tyle, bo jestem dziś tą myślą zachwycony. I nic nie wydaje mi się bardziej godne zanotowania.

wtorek, 13 czerwca 2017

Cwano

Akt 1
- Gdzie jedziemy? - Pyta U.
- Do domu.
- Nie chcę do domu, nie chcę!!! - Wrzaski, rozpacz, złość, szamotanie. Kurtyna.

Akt 2
Wycwaniłem się.
- Gdzie jedziemy? - Pyta U.
- A gdzie byś chciała pojechać, Ulciu?
- Do domu.
- To fantastycznie, bo właśnie tam jedziemy! - ...I żyli długo i szczęśliwie.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Narzekactwo

Jechałem rowerem przez Wołoską. Godzina siódma ileś, mało ludzi. Myśli budują słowa, słowa - świat, więc zaczynam śpiewać. O Bogu, który mnie uratował, któremu jestem wdzięczny, który jest wielki, kocha mnie. Rozkręcam się, bardziej w sensie śpiewu, nie pedałowania. Bo jadę, jak jadę. Z wiatrem walczyć nie będę. Cieszę się jednak na ten wiatr i warkot aut, bo mogę się trochę wydrzeć. Parę razy ściszam głos, bo czasem zbliżę się do innego rowerzysty na światłach, czasem ktoś mnie wyprzedzi.

Wtem jakiś furgon zastawia mi przejazd ścieżki rowerowej. Tego to ja nie lubię! Już zrzędzę pod nosem. Ale to mi nie pasuje do tego, co z ust, z głowy czy z serca wychodziło przed chwilą. No tak, "nie może jedno źródło dawać wody gorzkiej i słodkiej" - Jakub pisał. Coś nie gra. Hej, a gdyby tak nie narzekać? Czy się da? Tak... w ogóle? Nawet jednego zrzędliwego słowa nie powiedzieć? Nawet wtedy, kiedy aż się prosi! Tak! Postanawiam: nie będę narzekał! Nawet w myślach. Gdy jednak znów to zrobię, wstanę i zacznę od początku!

Przyszła do mnie znajoma w pracy: - "Kiedyś myślałam, że ludzie są dobrzy. Wie pan, tak mnie wychowali". - Mówi, bo znowu temat cudzej złośliwości wyszedł.
- O, to teraz Pani filozoficznie zaczęła.
- Ale tak było. A teraz to już... za dużo widziałam i słyszałam. A pan jeszcze się trzyma jakoś przed tymi - no, wie pan - osobami. Pana jeszcze nie skaziły, co?
- A panią?
- No, mnie już skaziły. - Śmieje się.
- Trudna sprawa. Życie weryfikuje, tak? - Ja też tak pół żartem odparłem. - Ale z drugiej strony, jak to mówił Jezus, nie to co wchodzi, ale to, co wychodzi z ust - to kala człowieka.
- A... - Zamyśliła się. - To tak, to z tej strony też by można.
- Ale łatwo powiedzieć, co? He, he. Panu Jezusowi uczniowie też mogliby tak powiedzieć: Jezu, łatwo powiedzieć. He, he.

Jadę znów do domu. Mijam ten kamień przy płocie, obok stacji Lukoil, gdzie często widzę tę samą parę pijaczków - okropnie postarzonych przez alkohol. Nie tylko oni tam piją, ale oni najczęściej. Tym razem trzech facetów stoi tam z puszkami piwa. Pf-tsss. Już leci do gardła. Po robocie, na odprężenie. Czasem im nawet trochę zazdroszczę, ale tylko przez sekundę. Stoją tam, a tu - widzę - akurat przychodzi tamta para pijaczków.
- Miejsce wam zajęliśmy! - Uprzejmie zagadują piwni bohaterowie fajrantu. - Kobieta przechodzi mimo, ale uśmiecha się czerwoną, przepitą buzią. Pokazuje lekko wybrakowane uzębienie, rozpromienia się i to nadaje tej twarzy zaskakująco dużo piękna. Macha ręką i mówi:
- Miejsce będziemy mieć na cmentarzu. - Śmieje się. I poszli dalej. Boże, ile w tym było jakiejś tragicznej, pijackiej, lecz uroczej beztroski i pogody ducha. A ja przejechałem rowerem dalej i sobie powtórzyłem te słowa: "Miejsce będziemy mieć na cmentarzu". Ha, ha, a to dobre!

Jesteśmy skłonni uważać myśli za coś niematerialnego, tymczasem one tworzą fizyczne struktury w mózgu. "Każdego dnia powstają tam nowe komórki". - Usłyszałem ostatnio cytat z konferencji. - "Od ciebie zależy, jak je wykorzystasz. Na dobre - zgodnie z przeznaczeniem - czy na złe. Złość to realne procesy biologiczne - toksyczne wcale nie w cudzysłowie. Wszystko to mi się jakoś wiąże. Takie myśli.

niedziela, 11 czerwca 2017

Pomogło

Opowieść A.: Jadę z Fi. do przedszkola, jak zwykle. Jest tam takie miejsce tuż przed skrętem w al. Wilanowską, gdzie się wciskają kierowcy z boku. Niektórzy cwano, inni - bo muszą, są z osiedla, to ich wyjazd. Zwykle wpuszczam. Ale jednego, reszta czeka. A tu przede mną ktoś wpuścił cały sznur. Tak mnie wkurzył, że zaczęłam krzyczeć na niego, do niego. Nie usłyszy - to jak grochem o ścianę. Ale ulżyło mi trochę. Tylko Fi. nie wie, o co chodzi, pyta: - Co się stało? - Tłumaczę mu. A potem biorę oddech i liczę do dziesięciu i znów oddech... No wiecie, przykładnie, dla pokazania, że tak właśnie robię, jak uczyłam, jak można sobie radzić ze złością. Cisza, zrozumiał pewnie. I wtedy pytanie, niewinnym głosikiem: - I co, pomogło ci?

sobota, 10 czerwca 2017

Zjadam

Uwaga, tato zjadam! - Fi. włącza ostry alarm. - "O nie!" - Myślę. - "Znowu ta zabawa". - Zabawa, która pomaga zachęcać dzieci do jedzenia. Oboje ją bardzo lubią - "nie wolno" im jeść. Trzeba się na niby denerwować i protestować głośno, jak najgoręcej na każdy kęs. A oni na przekór i z zadowoleniem pochłaniają z talerza prawie wszystko.
Teraz jedzą chętnie, a mi już się to trochę znudziło, więc proponuję co innego.

- Filu, nie będę się w to bawił, bo mi akurat to się podoba, że zjadasz. - Odkrywam karty. - Ale kromka chleba może mieć o tym zgoła odmienne zdanie. - I zaczynam głosem małej myszy: - Nie gryź, nie... Nie gryź mnie, ani się waż, nie, auć! - Zęby Fi. zatapiają się w chlebie.
- O, nie! - Tym razem A. wzdycha. - Znowu ta straszna zabawa, nie chcę tego nawet słuchać. - I wychodzi. A teraz dopiero jest najlepsze, chlebek woła i charczy:
- NIE! Boli, eee, au, bleegrh, ooaupchyrfpleee... - Mówiący pokarm już przeżuty, Fi. się śmieje. 

Potem to samo powtarzam dla U. i znów dla Fi., i tak z pięć razy. W końcu muszę wyjść za potrzebą. Fi. klepie w krawędź kromki, w chlebową skórkę. - Pogłaskałem go po policzku, tato. Tato, jeszcze zostało trochę dziecka-chlebka!
- Myślisz, że to jest dziecko-chlebek? A może dorosły-chlebek?
- Dla mnie, tato, to jest dziecko-chlebek.

A. mówi, że to jej przypomina historię z Opowieści z Narni (the Silver Chair), kiedy dzieci, oszukane przez wiedźmę, trafiają do siedziby olbrzymów na Święto Jesieni, czyli... jedzenia ludzi - nieświadomi śmiertelnego zagrożenia. Olbrzymi zdziwili się, ale też ucieszyli i okazali im jak najlepszą gościnność. "Thery're dear little things at that age, it seems almost a pity" - powiedziała olbrzymka do małej Jill, która wypytywała o Święto. - "Nie, nie jedz mnie będę dla ciebie twardy i niedobry!" - Podsłuchane słowa dają im w końcu do myślenia i skłaniają do ucieczki.

Dziecko-chlebek nie ucieknie. Ciekawe tylko, co im da do myślenia. Aż boję się sprawdzać. Ale zjedli? Zjedli. No, to najważniejsze.

piątek, 9 czerwca 2017

Ważny

- Tato, chcę soku. - Prosi Fi.
- Nie ma soku. Ale możemy pójść albo pojechać do sklepu.
- Ale tato... - Już się niepokoi i dąsa.
- No, możesz się denerwować, ale soku nie ma. Idziemy.
- Taatooo...
- To co, idziemy? Chcesz iść, czy pojechać na foteliku, na przyczepce, czy na hulajnodze?
- Na hulajnodze.
- No to wkładaj spodnie. - No i pojechaliśmy. U. też - w rowerowym foteliku. Wychodzimy już z Biedronki. Trzylitrowy karton, do tego cztery buteleczki po złotówce, bardzo fajny skład. No i skórka po bananie. Jak jak to wszystko ogarnę? Kieszenie małe. 
- Pijcie. - Rozkazuję. Niestety, wszystkiego nie dadzą rady. - Wiem! Ty, Ula, siedź na foteliku i pilnuj dwóch butelek. Jak wepchnę sobie dwie do kieszeni. Skórkę wepchnę pod fotelik. Karton w ręce, drugą będę kierować. To co, Filu, ruszamy z powrotem?
- Tato, teraz ja na foteliku, a Ula na hulajnodze.
- Nie! - Protestuje U. - Ty nie jedziesz na foteliku.
- Nie kłóćcie się, Filu. Ula będzie na hulajnodze jechać strasznie wolno. Nie wytrzymam tego. A jak wrócimy, to pojadę tylko z tobą, dobrze? 
- Dobrze. - Odparł krótko. Przechytrzyłem go. Znaczy nie to, żebym obiecywał nieszczerze. Ale wiedziałem, że jak wrócimy, to już zapomni. I miałem rację. A chodziło chyba tylko o to, żeby docenić wagę i zauważyć jego potrzebę. Lub po prostu: jego samego. A nie żeby podzielić na pół, najlepiej po salomonowemu: rozciąć rower na dwa - dla U., dla Fi. To byłby dramat. Fi. przecież lubi jeździć na hulajnodze. Chyba nawet nie chce na ten fotelik tak naprawdę; tak dla sportu rywalizuje z siostrą, żeby się przekonać, czy wciąż jest ważny. U. z kolei - jak się okazuje za chwilę - nie ma żadnych wątpliwości, że jest wciąż ważna. Schowałem rower, hulajnogę do piwnicy. Wchodzę już na półpiętro. Oni jeszcze na dole. U. z wielkimi oczami na mnie:
- Tato, opiekujesz się dziećmi? Nie idź beze mnie!

czwartek, 8 czerwca 2017

Detoks

Położyłem się już, to było wczoraj, czekałem już tylko na A., która się kąpała. Och, jak to długo trwa - zdaje mi się. Na ogół chyba krócej. A może tylko ja jestem niecierpliwy. Tak, na pewno tak. I zaczyna mi grać w głowie Republika: "Tak długo czekam". I mi się zmienia nastawienie. Ale tak czy siak, jednak nuda - tak czekać. Czasem w takiej sytuacji ucinam sobie krótką pogawędkę z Tatą, z Bogiem. To jest najlepsze, co można zrobić: w szczerości zanurzyć się w Jego głosie, w przestrzeni, w której nagle go dostrzegasz, dajesz nura jakby w jeziorko mleka, jezioro, nie, w morze, ocean, kosmos! I twoje winy, i piękne twoje sprawy są nagle tak krystalicznie oddzielone. Zażalone, przebaczone. Docenione, wychwalone. A Jego celne odpowiedzi, pytania i milczenie bywa prawdziwym ukojeniem rozumu, serca, zmysłów. Aż wreszcie nastaje cisza i nie trzeba więcej się. Tylko obecność; przenikająca, słodka, olbrzymia...

Ale zamiast tego, jak ten frajer, otworzyłem telefon i tak długo przeglądałem fejsbuka, aż zrobiło mi się niedobrze. Było to niemal fizyczne odczucie mdłości. Liczba próżnych informacji przytłoczyła mnie. Kto z nas używających internetu choć raz tego nie doświadczył? Zresztą nieważne. Poczułem się okropnie i wiedziałem, że mogę i muszę coś z tym zrobić. Był na to jeden sposób: detoks - najlepiej przez Słowo.
- Nie, nie otwieraj Biblii, przypomnij sobie tylko! To, co pamiętasz. - Powiedział mi. - Zaufaj sobie i mi.
Zacząłem więc w myślach wypowiadać i szybko byłem zaskoczony, że aż tyle i że - co ważniejsze - działa! Mój umysł odprężał się i oczyszczał...
- Zapisz te słowa na swoich odrzwiach, bramach, na sercu. Będziesz o nich rozmyślał, kiedy leżysz i gdy pracujesz, i kiedy idziesz drogą.
- Nie będziesz miał Bogów innych obok mnie.
- Twoimi ustawami się zachwycam oraz nie zapominam Twoich słów.
- Radujcie się zawsze w Panu, powtarzam: radujcie się, niech skromność wasza będzie znana wszystkim ludziom, Pan jest blisko! We wszystkim w błaganiach i z dziękczynieniem powierzcie prośby wasze Bogu.
- Wszystko mogę w Jezusie - w Tym, który mnie umacnia.
- Kto słucha i wykonuje moje słowa, ten buduje na skale i nie zachwieje się.
- A czy ktoś wznosi budowlę ze słomy, z drewna, czy z drogich kamieni - to się okaże w ogniu.
- Nie troszczcie się, bo wie Ojciec wasz, czego potrzebujecie, zanim poprosicie, spójrzcie na lilie...
- Cieszcie się, kiedy rozmaite próby przechodzicie.
- Błogosławieni jesteście, gdy ludzie was prześladują ze względu na moje imię, cieszcie się, bo zapłata jest wielka, bo tak samo prześladowali proroków.
- ...i tak dalej.
Aż przyszła A. A ja zdziwiłem się, że to już.

środa, 7 czerwca 2017

Objad

Prawdziwy obiad to objad. Objadłem się dziś pierogami. Talerze smażonych i gotowanych, z mięsem, z kapustą i leśnymi grzybami, ruskich, z soczewicą, ze szpinakiem i fetą, i skwareczki, i sosiki... Wszystko lądowało pod nos, wystarczyło tylko kosztować, brać do ust raz za razem, bez opamiętania, bo i tak dość tego zostało, nie dało się przejeść. Albo to dlatego, że zamówili za dużo, albo dlatego, że niektórzy pobiegli już na pociąg i nie zdążyli pochłonąć swojej porcji. Poczęstunek w ramach szkolenia - znana pierogarnia.

Było mi dobrze i nic nie wskazywało na to, żebym przesadził z łakomstwem. "Także i to jest darem Bożym, że człowiek może jeść i pić, i dogadzać sobie przy całym swoim trudzie" - powiada Salomon. A ja to napisałem na tarczy zegara, dawniej będącego reklamówką Lufthansy. Jedynym śladem po tym jest samolocik na końcu sekundnika, który krąży wokół tego wersetu. Zegar wisi w kuchni i przypomina, i rozgrzesza. Było to z dedykacją dla An., która potrafi doceniać takie proste rzeczy.

A nie każdy potrafi, powiem wam, nie każdy. Cieszyć się chwilą, niebem, zapachem książki, truskawek i deszczu, wieczorem bez prądu, nowym dniem, nogami, lampką wina, uśmiechem dziecka i jego oddechem w nocy, miękkością włosów ukochanej głowy, prędkością roweru, niespodziewanym kwiatem z kaktusa, wspólnym, starym stołem z drewna, które ponoć jest cierpliwe i znosi uderzenia trzonkiem łyżki przez twoje dzieci, tak jak znosiło kiedyś twoje głupoty. I nie narzeka, i pomaga ci cieszyć się tym, jak sobie dogadzasz powoli, z rozmysłem i namysłem, przy całym swoim trudzie. Jeśli tylko potrafisz.

wtorek, 6 czerwca 2017

Zatkało

Zatkało - ruskie kakao. Po prostu. Kolega wrzucił na instagram migawkę z meczu finałowego LM - gol dla Juwentusu (czterech zawodników, cztery "pyknięcia", jak na jakimś kosmicznym treningu): 1. dośrodkowanie-przerzut z środka pola w stronę rogu Realu - 2. pierwszy kontakt wrzutka pod pole karne - 3. przyjęcie na klatkę i mały lobik do kolegi - 4. znów na klatkę i strzał techniczny niemal z przewrotki lobem w okienko. Dawno nie widziałem czegoś tak pięknego. Opadła mi szczęka.

Kładziemy dzieci spać. Mają dwa łóżeczka, ale teraz, jeszcze po czytaniu leżą w jednym. Sprzątam z podłogi ostatnie, walające się zabawki i zerkam na nich ciekawie, czy zaraz się nie zaczną okładać i na siebie wrzeszczeć - to jedna z niewielu (tak mi się przynajmniej zdaje) rzeczy, których im kategorycznie nie wolno, a które często robią, z braku pomysłu jak inaczej można postawić na swoim lub rozwiązać problem, lub wyrazić swoje emocje (wszystko razem?). Zaczyna się czasem od głupoty - ktoś się wepchnął o centymetr za daleko. Ale teraz, co ja widzę kątem oka, co ja słyszę? Fi. mówi do U.: - Ulciu, jesteś super. - I daje jej buziaka. Zatkało.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Wielobóstwo

Wczoraj nie wydarzyło się nic. To znaczy, że chętnie zbluźniłbym, mówiąc: - "równie dobrze tego dnia mogłoby nie być". Tak nie powiem, bo nauczyłem się, że przedziwny jest sens i powiązania między czasem obecnym i tym minionym, a nawet tym, co przede mną. Oboje z A. mieliśmy jakiś dziki ból głowy. Nie skończyły się jeszcze katar i odkasływanie, które pochłonęły naszą rodzinę jak jakieś koszmarne hobby. Toteż wszystko trwało w letargu - z niechęci, z bezsilności. Pobrzmiewało mi jednak w głowie kazanie, którego wysłuchałem tego dnia, przy jakiejś głupiej robocie ("głupiej" - tj. potrzebnej, ale niewymagającej specjalnego skupienia).

Było o tym, jak ja - współczesny, wręcz oświecony chrześcijanin - wracam do politeizmu, jak sobie pozwalam na bałwochwalstwo. Ja - konkretny i ja - abstrakcyjny (jeden z wielu). Jak to możliwe? Wystarczy zadać sobie pytanie: czy całym sobą - myślami, sercem, siłą, czasem, pracą itd. - czczę jednego Boga, a może wiele rzeczy? Całym sobą - "to utopia" - głosi kaznodzieja. Ale czy przynajmniej dążę do tego ideału? Co jest przed moimi oczami? Często ekran - a na nim? Co mi imponuje, co doceniam, za czym ta kolejka, w której stoję? Czego pożądam, chciwie pragnę? I wreszcie: co mi wdrukowano w domu, w szkole, co mi jest przeszkodą - moim własnym sposobem na życie, uparcie stosowanym, a nie wziętym wcale z góry?

Medytowałem, leżąc niestety nie bez ruchu, bo odkasływałem i smarkałem co chwila. Głaskałem się też po brzuchu, nie z zadowoleniem, raczej z mdłości i z żalem, że przesadziłem. Zjadłem na pusty żołądek - o jedną rzecz za dużo. - Ach! O wiele łatwiej byłoby, gdyby się spełniło moje marzenie z dzieciństwa: ktoś wynalazł takie tabletki "zamiast jedzenia". - Wzdychałem. - Nie trzeba byłoby się starać o pożywienie, ani pilnować czasu posiłków; ja mam problem z "nie za rzadko", a inni podobno z tym, żeby "nie za często". - I tak medytując, znalazłem odpowiedź na pytanie nurtujące mnie w ostatnich dniach na nowo: w imię czego zmieniać świat? W imię czego dzielić się chlebem, ubraniem, domem i dobrą wiadomością o zbawieniu? W imię czego iść - jak mówił Jezus - i czynić Jego uczniami narody całe, człowieka za człowiekiem? W imię miłości? A skąd ona i do kogo?

Jak każdy mam ciało leniwe, nie kochające niczego poza tym łóżkiem, na którym właśnie leży. Ono nie chce się poświęcać dla sprawy. A ja, jak każdy, też wynajduję na to ciało różne kijaszki - do poganiania (się). Nie zbzikowałem tak, żeby to robić naprawdę. Ale kijaszek jest potrzebny - gdzieś w głowie, arsenał kijaszków! Jednak tym ostatecznym (i nareszcie miłym) argumentem jest kij pasterski Jezusa - narzędzie bardzo osobliwe, bo wcale nie kojarzące mi się z przemocą. Jezus najpierw umarł za mnie, żeby potem kwestia mojego poświęcenia... nie była żadną kwestią. Tylko rodzajem krótkiej decyzji: "no, jasne, dla Ciebie wszystko i o każdej porze, i nic w zamian". "I tylko dla Ciebie" - monoteizm w praktyce.

niedziela, 4 czerwca 2017

Zostać

- Czasem już mi się nie chce tym samochodem. Ciągle coś się dzieje, można tu, można tam. Te dzieci pakować, zapinać, paliwo palić, przyspieszać, hamować, okna otwierać, bo gorąco, potem wracać - zasną, nie zasną... Czasem to dobrze, a innym razem mam już dość. - Wyznaję. Idziemy ciemną uliczką.
- O, jak tu jasno! - Zauważa A., gdy wchodzimy w tunel dla pieszych pod trasą Dolinki, świeżo wyremontowany.

Poszliśmy na spacer. Ja to zaproponowałem, czując ten zapach wiosennego deszczu, który spadł. I jeszcze bezczelnie zapytałem An., czy możemy, bo U. jeszcze nie spała. Wygramoliła się z łóżka i nuże - do babci, do drugiego pokoju. I babcia już sobie filmu nie obejrzy. Bo gdy U. zaśnie, An. zaśnie sama. Ale U. to nie obchodzi. Nie

sobota, 3 czerwca 2017

Królewna

W zeszłym tygodniu robiłem wywiad z powstającym czasopismem "Kosmos" dla dziewczynek. - "Nie zaksiężniczkujmy ich." - Padły słowa. Bo z grubsza chodzi o to, by dziewczynki, jeszcze w wieku przedszkolnym tak pełne wiary w siebie i swoje nieograniczone możliwości, nie straciły tej wiary. A o to bardzo łatwo. W szkole są poddawane presji środowiska, reklam itp. Wymagania są proste (lub prostackie) i nierealne zarazem: być miłą i się podobać. Tymczasem dziewczynki w niczym nie ustępują chłopcom, jeśli chodzi o zdolności do sportu, przedmiotów ścisłych, sztuki, biznesu, w ogóle wszelkich dziedzin, w jakich można osiągać sukcesy.

Owszem, jest też i tak - próbowałem nieśmiało wtrącać - że dziewczynki są inne: biologicznie i psychicznie. To oznacza również inne preferencje i predyspozycje. (Tym zdaniem narażam się okrutnie genderystom.) Ale te różnice nie tłumaczą i nie usprawiedliwiają tak wielkich nierówności, jeśli chodzi o liczbę kobiet i mężczyzn otrzymujących prestiżowe stanowiska, nagrody itd. Prestiż nie jest w życiu najważniejszy, ale... coś pokazuje. Na tej nierówności tracą nie tylko kobiety, ale wszyscy. Argumentem trudnym to podważenia jest to, czego można się dowiedzieć od samych dziewczynek. A często sprowadza się to do zdania "Kosmos jest tylko dla chłopaków". A więc gdyby tak - z dala od genderowego szaleństwa i wpychania dziewczyn, kobiet tam, gdzie je widzi socjolog i technokrata - po prostu nie przeszkadzać, nie psuć świata dziewczynek?

- Moja myszko. 
- Nie jestem myszką.
- Moja królewno.
- Nie jestem królewną.
- A kim jesteś?
- Sobą!
Takie dialogi z U. zabawne i... Pewnie za wcześnie, żeby je uznać za znaczące. Ale za dobry znak - czemu nie? Strasznie mi się to podoba.

piątek, 2 czerwca 2017

Nieistotne

- Prosiłam cię, żebyś mi przestawił tu krzesło i zdjął te kilka ubrań z niego.
- Co? Nie słyszałem tego. Kiedy?
- Kiedy? Przed chwilą.
- Ale tutaj byłaś? - Zacząłem robić małe dochodzenie, kierowany niepomiernym swoim zdziwieniem. No bo jak to możliwe?
- A czy to teraz ważne? - Irytuje się A., bo to już ostatnio nie pierwszy raz. - Tak, byłam tu, nie miałam głowy w pralce, na pewno musiałeś mnie słyszeć.
- Nie mogłaś być pewna.
- A jak mam się niby upewnić? Co ja mam zrobić?
- Nie wiem, zapytać, czy słyszałem. Mogłem być zamyślony. Tak, na pewno byłem zamyślony swoim świetnym pomysłem, żeby ci przestawić pianino, żebyś mogła widzieć piosenki na komputerze.
- Ale ja chciałam tylko krzesło.
- To nieistotne, po prostu byłem zamyślony. - Tłumaczę się. Chociaż musiałem być naprawdę skupiony, żeby nie słuchać niczego. Pociesza mnie myśl, że wielu mężczyzn tak ma. Mark Gungor też mówił o tym. Stąd właśnie ten motyw z głową w pralce. Chciałem się jeszcze pokłócić, ale fuknąłem tylko: - Kurczę, to nie moja wina.
- Właśnie, że twoja.
- Hm!
Już nic nie powiedziałem, bo jakoś tak głupio - siadaliśmy przecież właśnie, żeby razem zagrać i śpiewać coś z uwielbienia. Pomyślałem, że byłoby dużo lepiej, gdyby całe dnie chodzić w takiej świadomości: nie mogę się z nim, z nią pokłócić, bo zaraz będę (znów) dziękował Bogu, chwalił go, śpiewał, cieszył się czasem z nim - i co, czy mam to wszystko robić, nie pozbywając się pretensji do innego człowieka, żalu, złości itp.? Słusznie, czy niesłusznie, atakuję czy bronię się - to wszystko jest tak mało ważne (z właściwej perspektywy).

czwartek, 1 czerwca 2017

Psychopata

- Nie chcę!
- Ale pojeździmy na hulajnodze, tak jak chcesz, tylko za chwilę.
- Nie chcę za chwilę!
- Przejedziemy tylko kilka minut samochodem...
- Nie chcę samochodem!
- ...na ten plac zabaw, gdzie jest długa kręcona zjeżdżalnia.
- Nie chcę kręcona zjeżdżalnia! - U. pod drzwiami samochodu, pada teatralnie na kolana, na twarz. Allah Allah, łzy na asfalt. Podnoszę ją, próbuję pocieszyć. Wywija się, wygina w chiński pałąk. Wkładam ją do auta. Tam znów na kolana padła. 
- No, Ula, jak będziesz tak się wściekać, to daleko nie zajdziemy. - Czekam.
Czekam.
- Tato, czy możesz pocieszyć Ulę?
- Mogę, Filu, tylko ona się... - Usiłuję znów podnieść dziewczynkę-furię. - ...nie pozwala pocieszyć. - Teraz już trzeba coś zdecydować.