poniedziałek, 31 lipca 2017

Języki

— No a jak młodsze? – Zapytała mnie K. znajoma.
— Ula? Uparciula? Bardzo dobrze. Zdrowa, bardzo zabawna, mądra, piękna… tęcza emocji na twarzy.
— Oj, coś czuję, że „córeczka tatusia”…
— W sensie że co?
— Że ją rozpieszczasz, masz do niej słabość, więcej wybaczasz…
— Czy ja wiem… Na pewno staram się być mniej surowy. Albo myślę, że mógłbym być mniej surowy. Gdy już pójdzie spać. – Roześmiałem się, sam z siebie. I dodałem po namyśle: – Rozpieszczać trzeba. Jak najwięcej. A przy tym wymagać. A przede wszystkim rozumieć. Oto wyzwanie!
— Bo co?
— Bo ja wiem? Bo dziewczynka? – Strzeliłem. To rozbawiło K.
—  Możliwe. A może to kwestia charakteru.
—  Może być. – Zastanowiłem się chwilę, a myśl ciążyła ku tamtemu: – Najlepiej rozpieszcza się dziecko przez… bycie z nim, poświęcanie uwagi, przez zabawę, towarzystwo, pomoc, pochwały… Z tym trudno jest przesadzić. Z braku czasu po prostu. Najgorzej rozpieszczać słodyczami i filmami – o, tu jestem bardziej restrykcyjny, więc już mi nie powiesz „córeczka tatusia”.
— He, he, Krecik, Masza i Niedźwiedź… tja…
— Tak, uwielbia oglądać… – Tu rozmowa urwała się, jak to bywa w sieci.

A z tymi filmami to właśnie tak jest. Nieraz próbowałem przekonać A.:
— Nie za dużo! Zwłaszcza w sobotę – czy ten dzień może się zacząć bez bajki? Zresztą bez względu na dzień – wszystkie filmy, nawet te niegłupie, mają jedną wspólną wadę: pozostawiają niewiele miejsca na wyobraźnię. Właściwie śmiesznie mało, jeśli wziąć pod uwagę, jak fantastyczna, dziwna, strzelista, twórcza jest dziecięca wyobraźnia. – Na to A. potakuje. Zwłaszcza, że sama selekcjonuje bajki dość wybrednie – według swojego gustu i rozsądku, za który ją cenię. Trochę się ze mną zgadza, a trochę nie:
— ...ale Ula lubi bajki. Ja też lubiłam. I lubię jej dawać to, co ona lubi.
— Hm, to i cóż z tego? – Odparłem. Lub tylko pomyślałem, nie mogąc znaleźć mądrej i ostatecznej odpowiedzi.

Ale może to właśnie kwestia mojego charakteru i zrozumienia? Może to dlatego, że sam najmniej doceniam tak zwane dary; najmniej z pięciu języków miłości. Książki Gary’ego Chapmana nie czytałem, ale samą ideę zapamiętałem, bo wydała mi się pomocna. W ogóle bezcenna jest wrażliwość na potrzeby innych – odmienne przecież od moich. Tylko że… to trudne. No dobra, możesz jeszcze jakoś pojąć swoją żonę, że ona... od czasu (1) i dotyku (2) woli praktyczną pomoc (3), miłe i budujące słowa (4) oraz upominki (5). A teraz masz jeszcze, załóżmy, czwórkę dzieci i każde jest inne – mają różne priorytety. I może być tak, że tydzień leci za tygodniem, mija bezpowrotnie, udowadniając twoją ignorancję. A może być też inaczej, jeśli tylko postarasz się zauważać te znaczące szczegóły; poznawać swoich najbliższych z wolą okazywania im miłości – w taki sposób, jaki najbardziej do nich przemawia.

niedziela, 30 lipca 2017

Planeta

— Nie "już wychodzić"!
— Ale już musimy, Ulciu.
— Nie mu–si–myy... – Uparła się, jęcząc. – "No tak..." – Myślę. – "Będzie dąsanie". – Tymczasem U. uciekła na drugi koniec placu zabaw, jakby to dawało jej jakąś nadzieję, że dzięki temu nie będzie musiała go opuścić tak od razu.
— Zobacz. – Mówię do Ju. dziadka. – Przykuła się do zjeżdżalni. Jak Greenpeace do drzewa.
— He, he, he.
— He, he. – Faktycznie U. leży na ciepłym, stalowym "lądowisku" średniej zjeżdżalni. Wychodzimy za furtkę. Rowery czekają. W przyczepce siedzi już Fi. U. widzi nas, że czekamy za płotem. Rozpacza tym bardziej, ale na wszelki wypadek "przykuwa się" trochę bliżej – do plastikowej planety.

Mnie bierze trochę współczucie, wracam – stąpam po tartanie, który ugina się delikatnie pod nogami. Siadam na planecie obok. Jak dwa światy – mój i córki. Siedzę tak przez chwilę, nic nie mówiąc. Myślę: czasem trzeba tak posiedzieć. Siedzenie obok też się liczy. Mówię w końcu:
— Ulciu, jest ci tak bardzo przykro i żal, że już chcemy iść, tak?
— (U. twarz skrywa w dłoniach, przytulona do swej planety, ale kiwa głową potakująco).
— A mogę przytulić cię i pocieszyć?
— (Kręci głową na nie). – Ja myślę: "No, ja przecież jestem pierwszy, co kazał wychodzić i zabawę kończyć, jakżebym mógł teraz pocieszać"?
— A mama może cię pocieszyć? Zawołać mamę?
— (Potakuje). – Idę po A.

— Pocieszysz Ulę?
— Nie.
— No weź, już jej obiecałem, że przyjdziesz. Mnie nie chce.
— Od rana ją dziś pocieszam. Obudziła się zła, zasypiała na drzemkę zła, wstała zła i zjadła, ale też zła. – Narzeka A. Ach rzeczywiście, pamiętam jak zajrzałem do sypialni około dwunastej – U. goła, nie chcąc się ubrać, w końcu "odpadła" w głęboki sen. A jednak tutaj przez dłuższy czas była w dobrym humorze.
— No, już nie przesadzaj, miała dobre momenty... – Przekonuję, ale niepotrzebnie. A. poszła już, wzięła na ręce U. Jest z powrotem.
— Chcesz jechać z dziadkiem, z tatą i z Filem? w przyczepce rowerowej?, czy ze mną i z babcią samochodem? – Pytam U.
— Samochodem. – Zdecydowała po krótkim namyśle. A ja pomyślałem, że już po wszystkim. Choć to wcale nie jest oczywiste. Bo że teraz mówi tak, to nie znaczy, że za chwilę jej się nie zmieni. Ale to już było za moimi plecami. Ruszyliśmy z moim tatą i z Fi. w przyczepce, przez alejki w cieniu drzew, przez krzaki, do ścieżki, do ulicy.

Każdy miał kiedyś taką myśl, żeby się schować. Lubiliśmy jako dzieci "bazy" z kocy, jamki pod kołdrą i tajne kryjówki na podwórku. Gdy nie ma się gdzie ukryć, wystarczą dwie dłonie i własna "planeta". I czas. Czas. Czas... Każdy na tej planecie potrzebuje czasem posiedzieć – myślę – nawet dziś, kiedy jesteśmy tacy dorośli i poważni, kryjąc focha za fasadą twardej miny, zamiast dziecinnie – za pudłem, kocem i rękoma.

sobota, 29 lipca 2017

Taryfa

Śniło mi się, że jadę metrem z A. Nie mamy biletów. Jakoś tak wyszło, nie wiem, czemu; czy to z roztargnienia, czy z zamierzenia. Przez całą drogę nikt nie kontrolował, ale w końcu wsiedli jednak. Wsiedli tam, gdzie zawsze – tak mi się przynajmniej we śnie zdawało. I od razu, pomijając innych pasażerów, skierowali się do nas. Plułem sobie w brodę, że wiedziałem i nic nie zrobiłem, i pędziliśmy tunelem na spotkanie tego głupiego przeznaczenia, jakby nieświadomi. A. dostała całą karę. Ja myślałem, że też dostanę, no bo czemu nie? Chociaż… co?! Zaczęli pytać: kiedy skończyła mi się ważność karty miejskiej – niedawno.
— Aha, no to mógł pan się trochę zapomnieć. Wymiar kary będzie trochę mniejszy. – Mówili ku mojemu zaskoczeniu. Potem było jeszcze bardziej absurdalnie: – I ma pan dzieci? Aha, dwójkę… Dobrze… To jeszcze trochę zmniejsza karę. I jeszcze… – Tutaj już się prawie roześmiałem, chociaż nie wypadało przy kontrolerach, którzy chcą mi pójść na rękę. – …jeszcze widzimy tutaj w systemie, że oddawał pan krew.
— Tak, ale tylko dwa razy i ani razu nie udało się pełnej dawki, było do wyrzucenia.
— To nie szkodzi, liczy się podjęta próba. Paragraf trzeci, ustęp dziewiąty… – Ciągnął kontroler. Inni pasażerowie od początku przysłuchiwali się ciekawie, ale teraz na wielu twarzach odmalowało się niemałe zdziwienie. Zresztą ja też to czułem.

I obudziłem się z tym jednym odczuciem. Było ono najtrwalszym snu składnikiem. Cała reszta – jak zawsze – szybko wyparowywała z mojej głowy, jak eteryczna substancja. Bo ja albo snów nie miewam, albo szybko je zapominam. I zazdroszczę tym, którzy codziennie wstają z łóżka, pamiętając całą historię, która przewinęła się przez mózg jak film. – Wróciłem myślami do snu, chwytałem obrazy, słowa, zanim zapomnę. Jakby zapisywał na twardym dysku świadomości. Zacząłem też analizować: – „Przecież z tymi kanarami nie ma tak dobrze. Nie ma i nie będzie”. – Kiedyś miałem taką nadzieję, że mogliby łagodzić kary dla tych, którzy niedawno mieli jeszcze ważny bilet miesięczny, bo… mogli przecież przyzwyczaić się do tego, że wsiadają do autobusu i nie muszą kasować biletu. Myślałem o tym zwłaszcza wtedy, gdy sam się znalazłem w takiej sytuacji (nieraz przejechałem się na gapę, bo zapomniałem skasować naszykowanego biletu). Powinny być przecież jakieś okoliczności łagodzące. Powinno być rozróżnienie: więcej płacą notoryczni gapowicze, a mniej – ci, którzy przez większość roku sumiennie dofinansowują komunikację miejską swoimi biletami kwartalnymi. Podobno kary za wykroczenia drogowe (dla przykładu) zmieniły się tak, że są zależne od przeszłości kierowcy. Łagodniej karani są ci, którzy nie przeskrobali za dużo. Ostrzej – piraci, którzy mają głęboko gdzieś ograniczenia prędkości i inne przepisy.

Ale szczerze… nie wierzę w to, żeby kiedykolwiek ktoś wprowadził takie zasady z biletami. Kara to kara. Jest jedna taryfa i kropka. Tylko jakoś trudno to zrozumieć w życiu. Analogicznie: komuś, kto popełniał małe grzeszki, trudno uwierzyć, że jest tak samo winny, jak ten obłudnik, zdrajca, hazardzista, dziwkarz, ćpun, oszust, morderca, antykościelny radykał, ateista, szyderca i cynik. Tak w istocie jest, lecz dla każdego jest też jedna i ta sama droga ratunku: Jezus.

piątek, 28 lipca 2017

Psychowiara

Zrobiłem kolejny wywiad do audycji z cyklu „Problemy wzięte z głowy”, który ma wystartować za parę tygodni w Radiu Chrześcijanin. Zasadniczo jest to audycja robiona we współpracy ze Stowarzyszeniem Psychologów Chrześcijańskich, więc jako taka ma popularyzować nie tylko samą psychoterapię, ale psychoterapię w podejściu chrześcijańskim. Ostatnie nagranie szczególnie dotyczyło właśnie tego: pokazać, co to w ogóle jest. Za mną dwie rozmowy z Anną Ostaszewską – psychoterapeutą, wykładowcą i autorką ważnej książki w tym temacie*.
 
A czemu piszę o tym tutaj? Ot, wzmianka. Może kogoś to zachęci do szukania pomocy, jeśli nie radzi sobie ze swoją przeszłością, jeśli przeżywa niektóre sytuacje nieadekwatnie dramatycznie, bo emocje są nawarstwione, spotęgowane czymś, co się wydarzyło kiedyś i nie zostało właściwie „przeżyte”. O emocjach mówi się, że są wypierane lub „zamrożone”.
 
No dobrze, ale dlaczego psychoterapia chrześcijańska? Sceptyczni są zarówno psychoterapeuci niewierzący, jak i sami (niektórzy) chrześcijanie. Ateiści mówią: toć to może jaki zabobon albo terapia udawana, a właściwie ewangelizacja? Ale chrześcijańskich terapeutów obowiązuje to samo: mają być dobrze wykształconymi fachowcami. I są. A do tego szanują, czy uwzględniają wiarę pacjentów. Takie są teraz zalecenia m.in. WHO. Taka jest teraz tendencja na świecie. W Stanach (ale też innych krajach zachodnich) od początku wieku już bardzo mocno akcentuje się fakt, że branie pod uwagę wiary pacjentów pozytywnie wpływa na efektywność psychoterapii – zostało to klinicznie udowodnione. Istnieją akredytowane programy psychoterapeutyczne (chrześcijańskie). W fachowych serwisach i wyszukiwarkach uwzględnia się wiarę terapeutów. Ludzie szukają kogoś, kto ich nie zignoruje, kiedy powiedzą o Bogu, nie zbagatelizuje szczególnej etyki, którą się kierują, porozmawia z nimi o ich wierze na poziomie doświadczeń, a nie poprawnej teologii, jak ksiądz lub pastor.
 
Chrześcijanie z kolei czasem wyobrażają sobie, że aby pomóc człowiekowi, wystarczy skupić się na Bogu. Poza tym – jak mówi Anna Ostaszewska – mogli zrazić się pewnymi błędami w praktyce, które – przyznaje – były. Jednak to, że jakiś człowiek został źle wyleczony, mówiąc ogólnie o medycynie, nie znaczy, że lekarze są niepotrzebni. A czy psychoterapeuta leczy czasem „z Bożą pomocą”? W wyjątkowych przypadkach, w ostateczności ponadnaturalna pomoc z góry może mieć miejsce. Moja rozmówczyni podała przykład innej terapeutki, gdy jedna z pacjentek podczas sesji wyjęła żyletkę i chciała się pociąć. Co by zrobił przeciętny terapeuta? Uciekł po pomoc? Gdyby wrócił, mogłoby być za późno. Próbował powstrzymać? To trochę niebezpieczne. Sytuacja tragiczna. Tamta terapeutka zaczęła się modlić w duchu. Pacjentka poczuła Bożą obecność, szybko odeszła ją chęć pożegnania się z życiem. Przynajmniej na tę chwilę.
 
Czasami odwołanie się do wiary może być dodatkową motywacją dla pacjenta w mierzeniu się z problemami psychicznymi, takimi jak: uzależnienia, depresja, raniące relacje. Czasem dociera się do ściany, obnaży wszystkie mechanizmy, wyćwiczy sposoby radzenia sobie w trudnych sytuacjach, a wciąż wydaje się, jakby człowieka ogarniała beznadzieja, bezsilność. Czasami problemy psychiczne rzutują też na to, jak chore wyobrażenia ma człowiek o Bogu i o swojej z Nim relacji. Czasami… A może często? Podobno zapotrzebowanie na psychoterapię rośnie, a psychoterapeutów za mało. Zwłaszcza tych wierzących.

* "Psychoterapia integratywna w podejściu chrześcijańskim", Anna Ostaszewska, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, drugie poszerzone wydanie maj 2017.

czwartek, 27 lipca 2017

Ufam

Miałem wczoraj, z okazji piątej rocznicy ślubu, wspaniały wieczór. Mieliśmy. No i trochę przemyśleń na temat naszego małżeństwa. Ale... co z tego?
1. Nie wypiszę tu, za co uwielbiam moją żonę, bo bym zanudził wszystkich, którzy nie są w niej tak zakochani, jak ja.
2. Nie zrobię listy, co mi się podoba w tym, jak ona się zmienia, bo to nieco zbyt osobiste. A jeślibym wykreślił z listy te "osobiste" punkty, to będzie niepełny obraz.
3. Nie napiszę zestawu dobrych rad, bo sam ich nie czytam. Nie to, że nie lubię, ale... rady mają to do siebie, że... albo polepszają ci samopoczucie, bo myślisz: "właśnie tak robię, jestem kozackim królem życia", albo szybko je zapominasz. Śmieszne, co? Tylko 1 promil (wartość szacunkowa, na pałę) skłania do realnych zmian w życiu, nie dlatego, że tak mało jest świetnych rad, tylko dlatego, że niewielu ludzi bierze serio jakąkolwiek radę.
4. Wreszcie... nie będę pisał wspomnień, bo na to jeszcze mam dużo miejsca na tym blogu.

Zatem... co napiszę? Z jednej strony myślę tak: pięć lat - czym jest pięć lat? Mało. Krótko, a poza tym jest kilka rzeczy, które bym poprawił. Z drugiej strony nie mało. Zresztą cóż to za praktyka: nazywać "małym" cokolwiek ze swoich, najmniejszych nawet osiągnięć lub błogosławieństw? To prowadzi do porażki! Powiem więc: dużo! Duże jest to wszystko, co mam dzięki żonie i dzieciom. Duzi są oni. Ja jestem duży. Jestem strasznie wdzięczny. 

Nie przeszkadza mi nawet, że nie jestem oczytany w temacie rodziny. Jestem za to ulepiony z wielu małych mądrości. I ubabrany w łasce. Nic z tych rzeczy, o których się słyszy o związkach w formie przestrogi, nie wydarzyło się w naszym małżeństwie. Nie troszczę się o przyszłość. Kiedyś moja bratanica S. ułożyła z naszych inicjałów akronim: U.F.A.J. "Przyjadą do nas UFAJ-e"! Jej! Ale mi się to spodobało. Jakie mocne! Prorocze! Nie wiem tylko, co powinno być dalej, gdybyśmy mieli więcej dzieci. Chyba tylko ZAUFAJ! Ufaj miłości. A ja...

* Ufam miłości, którą jest osobowy Bóg, mój Tata. On wszystko zaplanował, on honoruje moje decyzje, On prostuje moje ścieżki, On mi wybacza, On daje siły, On wyciąga mnie z mętnych bagienek i wyrywa z marazmu, On popycha do przygody, On spędza ze mną czas i mówi do mnie, i słucha, On chroni, gdy jest źle, On zabezpiecza i zaopatrza, On zna moje potrzeby, zanim je wypowiem, On mnie kocha i czeka na mnie, On jest wszystkim.

** Ufam miłości, która jest między innymi "uznawaniem drugiego za wyższego od siebie". Paweł apostoł daje taką radę, pisząc list do Filipian - do ich zboru, ale to jest też kluczem do udanego małżeństwa - w życiowych planach, w pracy, na wakacjach, w kuchni, w łóżku. Jest kluczem - niezbyt wzniosłą umiejętnością - jak ułożenie noża przy krojeniu chleba lub wiązanie sznurówek. Ale też czymś, co daje wielką frajdę. 

Jak to, a ja? JA NIE JESTEM WAŻNY?? Jeśli masz z tym problem (a ja czasem mam), to wróć do pkt 1 - do Boga. On jest nieskończenie wyższy od każdego z nas, a jednak uniżył się tak, że umarł za nas i zmartwychwstał, a tak odkupił nas z niewoli i śmierci, gdzie każdy popadł z własnej winy. Ten akt miłości odbiera mowę, wyciska łzy (nawet teraz - mi), kończy rozterki, przywraca spokój serca, napawa nadzieją i sprawia, że się chce... kochać. A dla chcącego nic trudnego.

*** Ufam miłości, która jest poświęcaniem czasu, dawaniem serca dzieciom, stawianiem wymagań i odpuszczaniem ich głupot. Ufam, że to jedyne, co może je uchronić przed złymi drogami. Nawet, jeśli nie masz żadnej złotej zasady, metody albo mundrego podejścia do rodzicielstwa. Miłość może uchronić, ale nie tak, że nigdy im do głowy nie przyjdzie złooo. Bo od tego jest głowa, żeby (jak najczęściej!) myśleć w bok. I od tego życie, żeby czasem zejść na manowce. Ale uchronić tak, że zawsze znajdą światło, które je wyprowadzi do miejsca... ufności.

środa, 26 lipca 2017

Wszystkiemu

- A wiesz, że Ula, jak dzisiaj wstała, to - tak, jak zawsze woła: mamo! - tak teraz wołała: tato! - Relacjonuje mi A.
- Ojoj, naprawdę? - Rozczuliłem się. - Szkoda, że już wtedy dawno byłem wybiegłem do pracy. Ale przecież Ula też często sama wychodzi z łóżka i z pokoju, nie?
- Tak, ale teraz wołała. I widzisz, jeden wieczór z nią spędziłeś i już ją masz. - Śmieje się A.
- Ha ha... No nie jeden, nie jeden.
- No dobra, nie jeden. Ale patrz, nawet pozwoliła ci, żebyś ją spać położył.
- A, to fakt. Impossible.
- A zawsze chce, żebym ja poleżała przy niej.
- Prawda. Ale akurat wczoraj to nie było trudne, bo usnęła w dwie minuty, taka zmęczona była. A tak na marginesie, to... nie pierwszy raz już "pozwoliła". - Znowu podkreślam swoje wielokrotności.

A potem pomyślałem, wracając z pracy rowerem, że wprawdzie można śmiać się z dziecka, że "zdradza" mamę tylko po jednym wieczorze spędzonym z tatą lub babcią, ale... jest to śmieszne tylko powierzchownie. Gdy się nad tym lepiej zastanowić, to... ta dziecięca ufność, że ktoś, kto ci poświęca czas, kocha cię i nie opuści, i nie zawiedzie, a już tym bardziej nie zrani - ta ufność jest godna podziwu i naśladowania. A właściwie nie naśladowania; raczej do odnalezienia gdzieś w sobie, w sercu. Gdy się poszuka głęboko, gdy się sięgnie (nieraz) daleko w przeszłość, odnaleźć można te same emocje, to samo nastawienie. Może i naiwne, ale... taka jest miłość - "wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję".

wtorek, 25 lipca 2017

Wpływ

W moich rękach wreszcie książka: "Kpiarz śmiertelnie poważny - rozmowa z pastorem Markiem Ciesiółką" - pastorem kościoła, w którym jestem od siedemnastu lat. Znam Marka dość dobrze. Po co więc czytać? Powód bezpośredni: muszę przygotować się do wywiadu. Pośredni: jestem ciekaw, co tam naopowiadał - czego jeszcze nie wiem lub nie przeczuwam. A od pierwszych stron rzuciła mi się w oczy przeplatanka: pewności i niepewności siebie. Na przykład raz ocenia, że jest bardzo dobry w tym, co robi i że jest to służba doniosła (przy całej marności życia), zaraz jednak przyznaje, że przez te trzydzieści lat życia oddanego Bogu bardziej świat ukształtował jego, niż on zmienił świat. Choć ambicji na to zmienianie świata chyba nigdy mu nie brakowało.

Myślę: jest w tym jakaś uczciwa skromność. Z jednej strony każdy z nas tworzy "swój świat" wokół, a z drugiej - jest on taki, jaki jest; nie wybiera się go, podobnie jak nie wybiera się rodziców. Tę dwoistość trzeba poznać, zaakceptować, wykorzystać. Przy całej znikomości mojego istnienia jednak mam wpływ! Żeby go odkryć, wystarczy sobie wyobrazić, jak wyglądałby świat beze mnie. Jest to równie straszne jak... trudne. Czasem wymaga pomocy anioła - jak w starym amerykańskim filmie z 1946 r. pt. "To wspaniałe życie" (polecam!). Główny bohater - George Bailey całe życie poświęca się dla innych, lecz w pewnym momencie kryzys pcha go na skraj samobójstwa. Anioł posłany, by go uratować, zmienia rzeczywistość tak, by zobaczył, co by było gdyby... nigdy się nie urodził. Jest to doświadczenie szokujące, przerażające i... oczyszczające.

Odwróceniem tej sytuacji jest o ponad pół wieku młodszy film "Family Man". Nicholas Cage jako Jack Campbell dla odmiany całe życie poświęca dla... siebie, by później odkryć, co stracił i co (jeszcze) może zyskać - rodzinne szczęście, sens i realny wpływ. Wniosek jest dość prosty, ale bardzo mocny: tym więcej mam wpływu na świat, im mniej żyję dla siebie. Choć mogę tego wpływu nie doceniać, nie dostrzegać, podobnie jak Mojżesz mógł nie czuć wcale, że jego twarz jaśnieje po spotkaniach z Bogiem, gdy przemawiał do ludu Izraela. Mógł sobie myśleć coś w stylu: - "Po co to wszystko? I tak amerykańscy naukowcy udowodnili, że tylko 25% ludzi naprawdę słucha kaznodziei".

Mój brat i jego grupa laboratoryjna etnologów badała kiedyś na Polesiu postać szeptuchy - jest to rodzaj znachorki, szamanki, czarownicy. O tym, że praktyki szeptuch nie są tylko śmiesznym zabobonem, przekonali się, gdy jedna z nich, zirytowana nagrywaniem rozmowy, "zaszeptała" dyktafon i później w tym miejscu na kasecie pojawiły się... szumy i trzaski. Co ciekawe, szeptuchy też chodzą do cerkwi. Co ciekawsze: jedne po to, by się kajać za swoje czary, a inne - by czerpać moc. Tak przynajmniej myślą. Może to się wydawać śmieszne, ale ilu ludzi tak funkcjonuje? Odwiedzają kościół po to, by wyzbyć się trochę wstydu albo żeby się "pozytywnie naładować". Niewielu zaś - po to, by coś cennego dać. Nie mam na myśli pieniędzy, raczej: dać chwałę Bogu, dać wsparcie i zachętę "braciom i siostrom". Niewielu jest dowodem na to, że służba pastora ma wpływ. I czemuż się dziwić rozterkom duchownych?

poniedziałek, 24 lipca 2017

Latanie

— Ale ta drukarnia jest po prawej czy po lewej stronie trasy?
— Nie, po prawej. Po lewej to pan ma, jak w stronę Wisły jedzie, najpierw ten park Szymańskiego, potem tych, co tam skaczą, wie pan... – Tu pani AM zrobiła gest wiadomy – z sugestią, że to świrusy, ci od bungee. – No a po prawej będzie ta drukarnia, przynajmniej kiedyś była...
Uśmiechnąłem się ukradkiem i przemilczałem nieznany pani AM fakt, że sam skakałem. Może nie wyglądam na świrusa, nie wiem. W każdym razie... osiem lat temu właśnie to zrobiłem, gdy moja siostra zrezygnowała ze skoku (dostali z mężem dwa bilety w prezencie ślubnym). No i skoczyłem ze szwagrem. 

Najpierw nas zważyli. Myślałem, że w związku z tym będą jakoś cyzelować długość liny, żebym zbliżył się do dmuchanej poduchy. Gdzie tam! Zatrzymałem się przynajmniej trzy piętra nad ziemią. Generalnie nie stresowałem się zbytnio, nawet gdy wjechałem na tę obłędną wysokość dziewięćdziesięciu metrów. A jednak zrobiło mi się miękko pod nogami, gdy instruktor powiedział: no, to fotki są, wszystko sprawdzone, można skakać. Pomyślałem: - "Nie będziesz pan liczył »trzy czte-ry«? albo »raz, dwa, trzy, bungee«? I ja mam tak sam?" Ale głośno tego nie powiedziałem, trzymałem fason. 

Wtedy przyszła mi do głowy myśl, która telepie mi się do dzisiaj: bardziej niż samego skoku boję się tego, że nie skoczę. Że nie wykorzystam szansy. I będzie żal za stratą nieodwracalną. W tym przypadku pół biedy, bo można kupić drugą szansę. I trzecią. Ale to już nie to samo. Zresztą w pamięci pozostanie dowód twojej słabości: nie skoczyłeś. Tego się bałem bardziej, to pchnęło mnie naprzód. Lot był ekscytujący.

To wszystko przypomniałem sobie, stojąc przy otwartym oknie na dziesiątym piętrze u babci Z. Wiatr targał koronami drzew i zwiastował rychłą burzą. Zagrzmiało. Do mieszkania, do mojego nosa wpadło wilgotne, letnie powietrze nasycone wonią zieleni, pędzące znad willowego Henrykowa. Zachłysnąłem się tym powiewem. Opodal stanął tramwaj, przy stacji Wierzbno - nieporuszony niepokojem nieba - jak wół, który będzie ci orał w pogodę i niepogodę. Patrzyłem w dół i chwytałem łakomie subtelne zawroty głowy, i cieszyłem się: - "Już nie muszę myśleć: »jak to jest - skoczyć«. Wiem, skakałem. 

Latałem też motolotnią, bo ta moja miłość do przestworzy skłoniła A., by kupić mi taki lot na urodziny - dwa lata temu. To mi się podobało! Zwłaszcza gdy pilot (lecieliśmy we dwóch) wyłączył na chwilę silnik, śmigło zamarło i tak, w zupełnej ciszy unosiliśmy się wysoko ponad błoniami Wilanowa i ulicą Przyczółkową, którą auta i autobusy... nie mknęły, z tej perspektywy raczej gramoliły się powoli jak robaki.

Kocham góry i chciałbym też kiedyś polecieć na paralotni. Wciąż pamiętam gościa, który wspiął się na Chopok (2024 m.n.p.m.) tylko i aż! po to, by swój karykaturalnie olbrzymi plecak rozwinąć na szczycie i zostać porwanym przez prąd wstępujący po południowym zboczu. Spadochrony też nęcą, choć wydają mi się już zupełnym zbytkiem pieniędzy i adrenaliny. Tym bardziej "lotopałanki" (wingsuits) robiące furorę na jutubie. Ale... rozumiem ich. To są odwieczne "Marzenia o lataniu" - a propos jest taka wystaw teraz w Domu Spotkań z Historią. Czy wiesz, że... pierwsze próby lotnicze w Polsce były już za króla Władysława IV? Świrusy.

niedziela, 23 lipca 2017

Obrażony

— Nie, tato, nic nie mów. Niech nikt nic nie mówi. – Fi. prosi. Nie, rozkazuje. Wie, że to nieładnie. Że właściwie jest zakazane. Ale pójdźmy w tę ślepą uliczkę. Ciekawe, co będzie. Dopytuję:
— Chciałbyś, żeby nikt ci nic nie nakazywał, ani nie zakazywał, tak?
— Tak.
— No to zapomnij. – Wtrąca się Ar. szwagier. – Nawet jak ci rodzice pozwolą na więcej, to w życiu tak nie ma. – Śmieje się i zwraca do mnie, podsumowuje: – Małe dziecko – mały problem, duże dziecko – duży, co?
— Położył się tam? – Pyta An.
— Położył. – Zerka A. przez stół do przedpokoju.
— Śpi?
— Nie śpi. Próbowałam go przenieść do łóżka, to się wykręcał.
— Bunt totalny? – Dopytuje Ar.
— Raczej obrażony.
— Ale to normalne przecież, nie?
— No, każdy z nas tak się obrażał.
— O, nawet takie małe dzieci, jak nasza O. – każdy się umie upierać przy swoim. Denerwuje się na przykład, że musi leżeć na pleckach, a chce na brzuszku. Przynajmniej jeszcze nie dyskutuje. – Ciągnie Ar. Córeczka ma cztery miesiące. Dla tych, co wypadli z obiegu – dziewczynka kręci już nieźle głową i po swojemu zagaduje. Uśmiecha się. No i pachnie.

Tymczasem Fi. faktycznie leży w przedpokoju i lekko przysypia. Potwierdzone info: nie chce się do nikogo przytulić i z nikim rozmawiać. Obraził się na tatę, że nie podniósł go do domofonu, żeby wcisnął kod do babci Z., a potem ten sam tata bronił się twardo przed ciosami, a przy tym spokojnie i nieustępliwie powtarzał, że tak nie wolno. Tłumaczenie taty, że 13-kilogramowa U. śpi na jego brzuchu i jest mu ciężko, nie miało żadnego znaczenia. Tłumaczenie mamy, że należałoby tatę przeprosić, popsuło też relację z mamą, przynajmniej na pół godziny. Wujek i babcia też „spaleni” – ogólnie nikt nie brał go specjalnie w obronę i nie użalił się nad losem nieszczęśliwego chłopca. Chłopca, który lubi być miły i prosić, licząc się jako tako z odmową, ale dla odmiany lubi też czasem rozkazywać i nie znosi wtedy sprzeciwu, i mści się solennie za każdy przejaw nieposłuszeństwa. A przynajmniej próbuje, pogarszając sytuację. Trafił gumową kulką w plecy śpiącej U., chociaż chciał trafić w tatę. Zaraz to oceniłem w dwóch słowach i zapowiedziałem, że „jeszcze porozmawiamy”! – do pleców oddalającego się Fi. Byłem uziemiony – wciąż z U. na brzuchu. Gdybym mógł wstać… powiedziałbym, co trzeba, na osobności. Tak, jak to powinno być. I lekki żal, że jeszcze chwilę dłużej nie trzymałem języka za zębami.

sobota, 22 lipca 2017

Róże

— Róże! Zobacz, tato!
— Róże?? Gdzie? Nie pamiętam, żeby tu rosły róże. – Wtem z samochodu, który właśnie zaparkował, wychyliła się znów i wysiadła pani z wielkim bukietem róż, może z czterdzieści sztuk. Uśmiechnęła się i zwróciła do Fi.:
— Chcesz powąchać? – Pyta.
Fi. zahamował hulajnogę w trybie awaryjnym.
— Chcę! – I podszedł, zaciągnął się. Już myślałem, że dostanie jedną z tego bukietu, ale to chyba było oczekiwanie na wyrost. Nie jest przecież dziewczynką. U. nieraz już dostała świeżo ucięty kwiatek z przyblokowego ogródka albo na działkach. Ale… przecież możemy kupić własne. Pani już poszła. Pytam Fi.:
— Filu, a chciałbyś kupić kwiaty?
— Tak.
— Chciałbyś kupić dla mamy, dla babci, czy dla Uli?
— Dla siebie.
— He he he, e tam… Dla siebie to się raczej nie kupuje kwiatów. Chociaż… w zasadzie czemu nie?
W międzyczasie kupiliśmy jednak główkę czosnku, którą Fi. uchwycił niby mały rewolwer albo… bukiet właśnie. Tak, bukiet „strzelający żółtymi kulkami”.
— Masz czosnek, czyli kwiatów już nie chcesz?
— Kwiatów już nie chcę. – Odpowiedział, gdy już przekraczaliśmy próg kwiaciarni.
— Poproszę może te trzy. – Wskazałem pani na kremowo-białe róże, po długim wahaniu między goździkami i gerberami. Te ostatnie są bardzo ładne, ale mało okazałe, względnie, w przeliczeniu na sztuki. A brać dużo nie chciałem. Brać mało, a częściej – tak się w końcu nauczyłem. Wcześniej lubiłem raczej dużo, a rzadziej, jak każdy normalny facet.
— To dam panu trochę rafii. – Mówi kwiaciarka, oplątując trzy łodyżki. Bardzo uprzejma, może aż zanadto. Gada dalej: - Normalnie dałabym różową, ale teraz to zielono-żółtą, bo inaczej nie będzie chciał nieść. Fi. mówi:
— Ja chcę wziąć kwiaty!
— A widzi pan! Z różową by nie wziął.
— To możliwe. – Uśmiecham się grzecznościowo, sam nie będąc pewny, jak to skomentować. – Dziękujemy, do widzenia!
— Dziękuję! – Odpowiada kwiaciarka, tonem troszkę przygaszonym, jakby lekko zawiedziona, że nie odwzajemniłem jej entuzjazmu, a jej pomysłowości nie doceniłem żywiołowo.
Wracamy do domu.
— Gdzie Agnieszka? – Pytam An.
— W łazience.
— W łazience, Filu, idź, dasz mamie kwiaty. – Szepczę mu nad głową. Fi. idzie. Wyciąga elegancko pąki wysoko do góry. A. sięga już ręką, uśmiechnięta…
— Mamo, to są rury odpływowe… – Fi. odrobinę cofa bukiecik. – Które strzelają w ciebie żółtymi kulkami! Puff!
— Dobrze. – Śmieje się A., cofając swoją rękę. – To wsadź te rury do wazonu...

piątek, 21 lipca 2017

Podoba

A. spotkała się ze swoją bratową. Spacer po Łazienkach. Wreszcie pora, by jechać po Fi. – odebrać z przedszkola. Po drodze postanowiła jeszcze zajrzeć do "Sadyby" po sprawunki. O, została chwila – ten sklep ostatni. Weszła. – Nawet nie po to – mówi – żeby od razu kupować, ale w ogóle wiedzieć, czy będzie do czego wracać. – I tak, trzymając U. na ręce, przebierała wieszaki. Mała grymasiła, nie chciała za nic na własne nogi. A tak trudno przymierzać cokolwiek, a już na pewno staniki. Zresztą czas gonił. Przebiera więc, przegląda, zerka na rozmiary i wtem...
— Mamo, będziesz zakładać, żeby podobać się tacie?
Cooo? #saywhaaat – To była taka myśl, taka mina... Znaczy no, jakoś, i tak, i nie, pewnie, raczej, ale... wreszcie powiedziała:
— A skąd ty to wzięłaś, Ulciu?
Ja tej opowieści potem słucham i mam szybką odpowiedź:
— Przecież ostatnio przymierzałaś w domu kostium kąpielowy i pokazywałaś mi się. Może wtedy właśnie U. patrzyła bardziej na mnie, zamiast na ciebie. A ja – tylko na ciebie.

czwartek, 20 lipca 2017

Nowy

Poszedłem na pępkowe do M. Znamy się od gimnazjum, to jest już... ile? prawie siedemnaście lat. Ale te liczby nic nie znaczą. Podobnie jak fejsbukowe filmiki z rodzaju "świętujcie x lat wspólnej znajomości". Pamiętam za to, że byliśmy razem "tu i tam" - to już coś znaczy. Był mi świadkiem na ślubie, towarzyszem biegania, pływania, wędrówek po górach i rowerowania się po Bielanach, kompanem, gdy tylekroć darliśmy się do przodu i było źle, ale krzyczeliśmy sobie na przekór "jest radość!" i śmialiśmy się z tego. Na przykład pięć lat temu na majówce, gdy niechcący wyszło na dzień sto kilkanaście kilometrów. Nadgarstki bolały mnie jeszcze przez kilka miesięcy. 

Ogólnie zaś M. jest przyjacielem, którego się przed innymi nigdy się nie wstydziłem, a wręcz przeciwnie - dobrze się przy nim "wypada". Wreszcie kimś, kogo mam ochotę bronić, gdy ktokolwiek mówi o nim coś fałszywego i złego. Nie miejsce, by pisać o nim więcej, grunt że urodził mu się syn - T. 
- Masz już pieluchy? - Ktoś z chłopaków pyta.
- Mam, pampersy.
- Jakie?
- Jedynki.
- Ale jakiej firmy?
- Pampers firmy pampers.
- A, ha ha, za miesiąc już będzie Dada. - Wszyscy wtajemniczeni wiedzą, że najtańsze, z Biedry. I całkiem dobre.

Między jednym, a drugim toastem M. opowiadał, jak to było..., o zarwanej nocy w szpitalu - od dwudziestej drugiej do szóstej rano (zadziwiająco precyzyjna zbieżność z godzinami, w których normalny człowiek śpi). I pokazywał zdjęcia T. z Ma. - mamą, i zdjęcia szczęśliwych, świeżo upieczonych dziadków. I opowiadał o własnym szczęściu - tej świadomości, że T. już jest i że wszystko dobrze. Choć przecież jest tysiąc powodów, dla których mogłoby być źle. Chociażby ten, że pępowina zawiązana była w supeł. Ale to też już nic nie znaczy. 

Sam zacząłem wspominać, jak chętnie nosiłem i przytulałem małego Fi., po raz pierwszy w życiu ubranego, zaraz po kojącym i długim przytuleniu do serca mamy. A ubierałem go sam - też miłe. I błogosławiłem. Wspominałem też, jak czekałem na dopiero narodzoną U., której dawali antybiotyk. Byłem z nią sam, ale mogłem tylko nucić jej po cichu. Następnego dnia trzymałem ją na rękach opartych o kolana - po prostu tak, nieruchomo. Spała. Patrzyłem z niemą satysfakcją i zadowoleniem, i... tym pomieszaniem uczuć, którego nie chcę nawet nazywać, bo to wyjdzie płasko i w sposób nazbyt oczywisty. W rzeczywistości takie to nie było. Patrzyłem, myśląc, że jest moja - i to również była myśl niebanalna. U. mieściła się na przedramieniu. Że maciupka - to normalne, a mimo to zawsze zadziwia: malutki, a żywy i tak realny, niesamowity, nowy człowiek.

Wszystkie te wspomnienia przemknęły przeze mnie jak dreszcz i powiedziałem tylko do M.: - "Tak, to piękne uczucie". - Zamówiliśmy pizzę. Kilkunastu nas. Przeszła sesja dowcipów - każdy wyciągał najobrzydliwszy i z najgrubszej rury - toteż śmieszne były nawet nie one same, lecz sam fakt, że w ogóle takie dowcipy istnieją. I że ktoś o nich pamięta i już nigdy nie zapomni, choćby chciał. Potem  wywołany "do tablicy" M. streścił po trochu swoje emocje, zerkając w dal, przez okno - tam ulica Mickiewicza, światła latarń przyciemnione gałęźmi drzew, trakcje tramwajowe. Wracałem tamtędy do metra, do domu. Czułem jeszcze w ustach jałowcowy zapach ginu i zapatrywałem się na cienie liści na równym chodniku - jak dziwne drogowskazy. Dawno tak nie było, żebym o tej porze sam się snuł. M. za jakiś czas pewnie pomyśli podobnie. Bo właśnie: pojawił się ktoś nowy.

środa, 19 lipca 2017

Niepamięć

Zdziwiłem się. A potem wyjąłem sobie z kontekstu te kilka słów, które najbardziej mnie interesowały. Powtórzyłem je sobie w myślach, żeby się przekonać, że nie przesłyszałem się. I żeby sobie zapamiętać. I sobie to zinterpretowałem, najgorzej, jak można było. – „Choć przecież wciąż uczciwie”. – Zapewniłem sam siebie. I się rozgniewałem, bardzo. Miałem ochotę rzucić tym serem, który właśnie wyjąłem z opakowania – wagi 465 gramów – w ścianę. Nie, w stolnicę, żeby nie trzeba było dużo sprzątać. A przecież chodzi tylko o to, by okazać gniew. A potem wyjdę z domu i trzasnę drzwiami. O, tak! 

Wtedy… nie rzuciłem serem, tylko zacząłem go rozgniatać widelcem, razem z jajkiem, mąką pszenną, orkiszową i ziemniaczaną. I gnieść dłońmi, do tego szczypta soli. Przepis na leniwe jest mimo wszystko kiepskim przepisem na wyładowanie złości. W czasie tego rozgniatania trochę też użaliłem się nad sobą, bo… te słowa, ta moja ich interpretacja oraz to, co powinno być logicznym następstwem (gdyby to serio potraktować) – zabolało. Miałem ochotę to wykrzyczeć, ale musiałem milczeć zacięcie. Sam sobie to nakazałem. Milczenie bywa równie wymowne, co paplanie, a przynajmniej nikt nie posądzi cię o głupotę. A najprędzej ty sam siebie nie posądzisz. I nie będziesz chciał cofnąć swoich słów. Rzadko kto chce cofnąć swoje milczenie. Takie już ono jest. 

– „Ale jak tak można? Takie paskudne uogólnienie! Pała do dziennika (na lekcji relacji międzyludzkich). Nie ma, że się wyrwało, że się nie pomyślało. Nie ma litości!” – Myślałem natrętnie. Wówczas jedna myśl to jest cztery słowa powstrzymały mnie przed wypowiedzeniem: „miłość nie pamięta złego”. Pieprzenie. „Miłość nie pamięta złego”. Głupota. „Miłość nie pamięta złego”. Absurd. „Miłość…” Niepamięć? Nie. To niemożliwe. 

A może chodzi o to, by udawać, że niczego nie było? To też nie. Chociaż jakby bliżej prawdy… A może… nazwać to, co było złe, a potem zachowywać się tak, jakby to już nie miało znaczenia? A więc: odpuścić. Odpuścić? Wybaczyć. Nic wielkiego. Trzeba tylko pokroić wałki ciasta w romby i wrzucić na osolony wrzątek. Wyjąć dymiące na talerz. Masło się rozpuszcza, cukier w maśle, śmietana na cukrze. Dzieci zawołać. O, nawet chcą jeść. Chociaż za dużo mąki dałem. Leniwe są dobre wtedy, gdy potrafisz klejące się jeszcze ciasto uformować w zgrabne kluski. Jeśli przesadzisz - od razu to czuć. An. też je i ja jem. Tylko A. nie je, bo od dziecka nie lubi kluchowatych tworów. Pyzy i kopytka mogłyby w jej sennych koszmarach grać rolę potworów.
 
— Jesteś zły na mnie? – Pyta mnie, gdy już się napatrzyła na moją minę twardą, obojętną.
— Jestem. – Odpowiedziałem spokojnym głosem, który wybrzmiał niezwykle drażniąco dla mnie i obco. Jakby nie chciał wcale wychodzić z ust. Ja za to chciałem wyjść. I zabrałem dzieci. Usiadły w przyczepce. Pytałem: – „Gdzie teraz?” – I kierowały mnie: w prawo, w lewo, prosto. Wszyscy się przewietrzyliśmy. Położyłem je spać, wziąłem prysznic. Ułożyłem się wreszcie. Obok – pogrążona we śnie – A. A ja już dłużej nie pamiętałem.

wtorek, 18 lipca 2017

Zakupy

Pamiętam, jak pobudowały się pierwsze hipermarkety - nowość! I odkrycie, i wygoda, i przygoda. Znałem wtedy Sam Bielański, do którego mama posyłała po "większe" zakupy z wózkiem. Ale Leclerc na Chomiczówce albo Auchan na Żeraniu - to co innego; ogromnie długie regały, działy ze wszystkim (w stu odmianach) i olbrzymi koszyk, który wypełniało się po brzegi. Stąd chyba zostało mi takie przyzwyczajenie: ładować więcej - na zapas, stosownie do "zapasów" na koncie. Kiedy pewnego razu pobiłem rekord w Lidlu (czterysta sześćdziesiąt złotych), A. zrobiła duże oczy i wzięła to za dodatkowy (poważny) argument za tym, żeby to ona (sama) robiła zakupy. 

Tak, teraz robi sama. A proszę bardzo. O tyle łatwo, że mamy auto (do bagażnika i wio!). O tyle trudno, że nieraz sama wnosi na trzecie piętro. To mi przypomina moją mamę. Często nosiła siaty. Wychodziłem czasem na klatkę, żeby przejąć ciężary. - "A ja zawsze się obładuję jak ten juczny osioł". - Mówiła. Pamiętam jak dziś. - "A miałam tylko kilka rzeczy wziąć". - Stąd chyba wynikło wyobrażenie, że w weekend trzeba się obkupić na cały tydzień - w hipermarkecie. Żeby matka miała względny spokój.

To było może kilka razy, jak tata wziął naszą trójkę rodzeństwa i pojechaliśmy razem do Le. Na rowery zapakowaliśmy: mleka, soki, kasze, słoiki, sery, puszki - wszystko, co najcięższe. Nie mieliśmy jeszcze auta. Wracaliśmy przez Zdobycz Robotniczą - osiedle będące dziełem PPS, podobnie jak spore fragmenty Żoliborza - spokojne uliczki i niska zabudowa "dworkowa", po drodze nasza szkoła podstawowa przy Fontany... - wszystko budowane jeszcze przed wojną. W czasie mojego dzieciństwa - lat 90. - starych tynków nie oblepiono jeszcze styropianem, na chodnikach leżały stare, duże, połamane płyty zamiast kostki bauma - mogło to spokojnie służyć za scenerię filmowej akcji z peerelu.

Rowery robiły się "towarowe" również wtedy, gdy jeździłem z bratem na Włościańską. Pociliśmy się, pedałując po kładce dla pieszych przerzuconej nad Trasą Toruńską - jak przez garb olbrzyma. Pociliśmy się w czerwcowym słońcu, pakując ziemniaki i na wierzch czereśnie do wiklinowych koszy, przyczepianych gumą do bagażnika. Bazarek tamtejszy był całkiem duży, dopóki nie wybudowano stacji metra Marymont oraz pętli dla szybkich autobusów latających przez most Grota z Tarchomina. Na tę nową pętle nie załapały się już chyba stare, poczciwe Ikarusy zajeżdżone przez kierowców-rajdowców E-4 i 508. Póki żyły, bujały i wyły aż miło.

Całe to domowe zaopatrzenie i towarzysząca mu zapobiegliwość, żeby było na jutro i pojutrze, graniczyła często z przesadnym chomikowaniem. Dobre i to, że "na życie" nie brakowało, a przynajmniej ja tego tak nie zauważałem, a dziś wspominam idealistycznie. Zresztą do dziś nie przywiązuję większej wagi do jedzenia. W tym czasie jednak niemało rodzin naciągało "krótkie kołdry". Pamiętam, jak na jednej lekcji w pierwszej klasie wypaliłem (z dużą przesadą), że "u mnie w domu zawsze jest czekolada" - bez sensu. Rozmowa dotyczyła chyba rodzinnych zwyczajów. Niby nic takiego, ale dziś wydaje mi się to co najmniej pretensjonalne; kiedy któremuś z moich kolegów mogło zwyczajnie brakować w domu chleba, nie wspominając o słodyczach. Ot - nie do pomyślenia, że dziś mamy te wszystkie Biedronki, własne auta i wielkie lodówki. Czy kiedyś pojedziemy jeszcze na bazarek rowerem?

poniedziałek, 17 lipca 2017

Narkoman

Ostatnio przejrzałem pierwsze wpisy na tym blogu, żeby zobaczyć, co to za głupoty wypisywałem. Znalazłem jednak fragment całkiem zgrabny, błyskotliwy, który zaraz - po okrutnym przycięciu do 140 znaków - wrzuciłem na twittera jako cytat (ze skromności czy sprytu nie podając autora): 
Przychodzą znajomi: Przyzwyczaj, Wyczerpaniec oraz Głód Metafizyk i są konkurencją dla towarzystwa wspaniałej żony, hasztag "bez Boga ani do proga"
Że to jest prawda, przekonałem się nieraz. Wczoraj A. długo nie wracała, a gdy już wróciła, długo kładła U. spać. Dzieci uparły się akurat dziś, że A., nie ja. Byłem więc trochę zły na U., że tak zasnąć bez mamy nie potrafi, a na tę mamę, że nie przyzwyczaja U. do zasypiania samej. Ot, choćby wyjść na minutkę, wrócić. Albo usiąść na pufie obok, zamiast leżeć. To drugie jest zresztą niewygodne, bo łóżeczko małe, trzeba podkulać nogi - sama to mówiła. A może i lepiej, że tam sobie poleży z U.? Odpocznie, a ja posprzątam w kuchni i pozmywam. 

Ale jak długo? Samo sprzątanie ze stołów trwa tyle samo, co zmywanie. O ile do zmywania wymyślono robota (wciąż go nie mamy - z braku miejsca), o tyle do sprzątania kuchni - chyba jeszcze nie. A przynajmniej nie można go kupić za kilkaset złotych na allegro. Pół zlewu brudów zostawiłem, machnąłem ręką, zniesmaczony, że to wszystko bez sensu. A. wciąż nie wychodziła. 

Wykąpałem się. Po zgaszeniu światła, strąciłem dłonią fiolkę z jakimś pudrem czy podkładem - cholera wie - stłukło się. Potem się okazało, że to stary (nie "ten nowy" - na szczęście). Czułem się bezpośrednim sprawcą szkody, ale nie bardzo winny. Raczej zły na swój los, że tę tłustą, paskudną maź z odpryskami szkła muszę zbierać z podłogi. I że nic by się nie stało, gdyby nie stało z brzegu, jak zwykle. Sto razy przesuwałem jak policjant pod ściankę - tę całą ferajnę pudełek, flakonów, butelek itp. - znaną z niemal każdej łazienki, gdzie rezyduje kobieta (a co dopiero dwie!).

Zmęczony całą przyziemnością, nudą, bylejakością tego wieczoru wziąłem ukulele i śpiewnik, zamknąłem się w pokoju i zacząłem grać, śpiewać. Nowe, stare, w końcu też swoje własne - piosenki uwielbienia, zwane niekiedy "religijnymi". Różnica jest zasadnicza; czy w pieśni jest uwielbienie, czy sucha religia - to wszystko zależy, czy wkładasz tam serce. Ja więc tego wieczora wkładałem i szybko odkryłem, jak daleko ponad ziemią jestem, ponad tym zmierzchem i domem, i życiem. 

A kiedy śpiewałem "dumę chowając chcę / pragnień swych wyrzec się", poznałem, że pragnienia mogą mieć swój ciężar. Bo właśnie na chwilę ze mnie opadły. Wszystkie - nawet te "zbożne". I poczułem, jak blisko jestem Ojca, dla którego - w ostateczności - nie liczy się, jak bardzo mądre (lub głupie) mam przekonania i jak duże (lub małe) - osiągnięcia. Tylko to, czy szukam, czy chcę spotkać się, być z Nim. Tylko to; tylko moje serce. 

Z perspektywy tego... kosmicznego wtulenia, że się tak poetycko wyrażę, wszystkie sprawy ziemskie, nawet tak wielkie jak... rodzina, praca, dom, kraj - zdają się być... mgnieniem. Bo to wszystko jest ważne dziś, a "jutro" - będę w niebie. Czyż nie warto próbować już dziś tej rozkoszy, która będzie całą treścią przyszłego życia? Choćby po to, by zapomnieć, jak narkoman, o całym świecie. Wreszcie po to, by - w odróżnieniu od ćpuna - wrócić "na ziemię" pełnym nadziei i nowych sił, i pasji.
"Jeśliśmy bowiem w stan zachwycenia popadli [odchodziliśmy od zmysłów/ od rozumu], działo się to dla Boga, a jeśli przy trzeźwym umyśle jesteśmy, to dla was". 2 Kor. 5:13

niedziela, 16 lipca 2017

Dawać

A. kiedyś w pracy słyszała: - "Dziesięcina?? To ty naprawdę oddajesz dziesięć procent swoich zarobków? Na kościół?" - I sądząc po spojrzeniu, chętnie jeszcze popukaliby się w czoło. Inna sytuacja: zaprosiłem kiedyś swojego przyjaciela na nabo (nabożeństwo) do swojego kościoła. Przyszedł czas kolekty - zbierania pieniędzy. Nie na tacę, tylko do czerwonych wiaderek. Takie mamy. Można dawać luzem, można też w kopercie, którą dostaniesz od "porządkowych". Przyjaciel pyta szeptem: 
- Janek, ile? - Odpowiadam: 
- Ile chcesz. Zero, dziesięć, dwieście. - Zdaje mi się, że nie dał nic. I ucieszyło mnie to. Znaczy, że czuł się w tym wolny - o to chodzi.

Nieraz myślałem, czy dobrze mu odpowiedziałem. Bardzo dobrze! Bo faktycznie to jest jedyny właściwy miernik, ile powinniśmy dawać: "ile chcę". Ale też: "ile wlezie". Bóg nie chce, żebyśmy dawali, bo "tak należy" albo "żeby kościół mógł zapłacić rachunki", ale kocha "ochotnych dawców" (2 Kor 9:7). 

No dobrze, a... czy nie uciekam od odpowiedzi? Co z kwotami? Co z procentami? Dziesięcina jest dobrym pomysłem, czy reliktem przeszłości? Moim zdaniem, w wielkim skrócie - to drugie. Tylko... czy to ma być wymówka, by nie dawać? Wprost przeciwnie! Jezus nie znosił prawa, ale podwyższał poprzeczkę. "Nie cudzołóż" zamienił w "nie patrz pożądliwie". I wiele temu podobnych. Postawę serca (ukryte) przedkładał nad akty widzialne ("pokazówkę").

Pierwsi uczniowie Jezusa w kościołach domowych oddawali wszystko, co mieli. Służyli swoimi pieniędzmi, domami, czasem, zdolnościami, wreszcie też mądrością i mocą w Duchu Świętym. Nie po to, aby się usprawiedliwić i mienić "świętymi" (było dwoje takich, którzy próbowali to zrobić - Ananiasz i Safira - i gdy się wydało, padli trupem). Ale czynili tak dlatego, że kochali. Rozumieli, jak wiele im darowano. Traktowali to jak sianie. Paweł pisał: 
"[Bóg] pomnoży zasiew wasz, i przysporzy owoców sprawiedliwości waszej; a tak ubogaceni we wszystko będziecie mogli okazywać wszelką [nie tylko finansową - przypis mój] szczodrobliwość". (ciąg dalszy 2 Kor. 9)
Oto cała przygoda z Bogiem: jesteś jak port - przyjmujesz, dajesz. Przy tym niczego ci nie brakuje. I wszystko darmo. Zaczynasz skromnie - od "marnych" pieniędzy, kończysz na ratowaniu ludzkiego (wiecznego) życia. W istocie - to wszystko jest ze sobą powiązane: sprawy ducha i ciała. Jan pisze coś ekscytującego: że oddawanie życia za braci jest równoznaczne ze wsparciem materialnym: 
"Po tym poznaliśmy miłość, że On za nas oddał życie swoje; i my winniśmy życie oddawać za braci. Jeśli zaś ktoś posiada dobra tego świata, a widzi brata w potrzebie i zamyka przed nim serce swoje, jakże w nim może mieszkać miłość Boża? Dzieci, miłujmy nie słowem ani językiem, lecz czynem i prawdą". (1 Jn.3:16-18)

sobota, 15 lipca 2017

Rysa

- Mamo?
- Co? Tak? Co chciałeś mi powiedzieć, Filu? - Pyta A., wyławiając z szumu porannej krzątaniny to zapytanie. Tych "mamo" pada w ciągu dnia dziesiątki, może setki. Oszaleć można. Ale teraz zdaje się jakieś inne.
- Mamo... - Znów pyta Fi. z poważną miną. - Co się dzieje w tobie? - A. przez chwilę zastanawia się, po czym uśmiecha szeroko, chichocze.
- Wszystko w porządku, Filu. - Odpowiada w końcu. A ja dodaję:
- W mamie żołądek trawi właśnie śniadanie. Chyba że chodziło ci bardziej o sprawy sercowe. - Żartuję.
Po chwili, na osobności A. tłumaczy mi:
- To ciekawe, wiesz? To już trzeci raz tak pyta podobnie, jakby mnie wnikliwie obserwował.
- Że co, po tamtej sytuacji tak zaczął?
- Tak, jak wtedy przez moment płakałam, kiedy przed wyjściem do przedszkola U. doprowadziła mnie do ostateczności.
- No, pierwszy raz ci się to zdarzyło, prawda? Pewnie mogli być w szoku...
- Byli.
- ...że jednak nie jesteś niezniszczalna. Że też masz emocje. Jakaś rysa na twardym jak głaz maminym sercu. - Ironizuję.

Dziś, po dziesięciu minutach wydziwiania i jęków nad kawałkiem omleta, Fi. woła mnie przez całe mieszkanie z podłogi kuchni:
- Tato, czy przyjdziesz mnie przytulić i pocieszyć?
- Filu, przed chwilą byłem i mnie odpychałeś, więc teraz ty przyjdź do mnie, to cię pocieszę. - Odkrzykuje sprzed komputera. Ale zaraz myślę: - "Nie, no... mimo wszystko - to dziecinne z mojej strony. Pójdę do niego".
- Filu, pocieszę cię. - Mówię, podnosząc go z ziemi. Przytulam. - Ale też musisz wiedzieć, że kiedy przed chwilą do ciebie przyszedłem, to było mi przykro, że nie mogę cię pocieszyć, że mnie odpychasz. A przyszedłem specjalnie po to. To było niemiłe. Poczułem się odrzucony. - On słucha. Może u mnie też dostrzeże rysę. Czemu mam być gorszy od A.?

piątek, 14 lipca 2017

Bieganie

Dzwoni O. bratowa:
- Halo? - Jestem ciekawy, w jakiej to sprawie. Bo przecież nie na pogaduchy.
- Cześć, Jasiek, czym ty zszywałeś tę dziurę w siatce od trampoliny?
- No zwykłą nitką, z tego drewnianego pudełka po herbacie wziąłem. A co?
- Poszło wszystko - ten twój cały szew.
- Wszystko? Ja to pół godziny robiłem!
- Wiesz, jak bawi się Jędrek z dziećmi, że je podcina. I Miron wypadł.
- No ale ta siatka... To jakaś syzyfowa praca w takim razie.
- Wiesz, stała całą zimę i pewnie dlatego teraz tak się drze.
- I co, nic się nie stało Mironowi? - Zreflektowałem się, że to ważniejsze.
- A, no nic mu nie jest, niezniszczalny. - Pochwaliła syna.
- No dobra, to powodzenia.
- No a co tam u was?
- A wiesz, zostałem właśnie z Filem, Ula śpi.
- A Agnieszka?
- Biega, ale wiesz, ona biega po sklepach. - W słuchawce słyszę dziki śmiech, w którym pobrzmiewa jednakże pełne zrozumienie i akceptacja. Ja dalej nadaję: - To znaczy ubiera się sportowo, biegnie i wpada po to i po tamto. Dzisiaj ponoć w ciuchu utknęła. Dla mnie to bez sensu, rozumiesz, ja bym na jej miejscu najpierw zrobił zakupy, a potem poszedł biegać, jak prawdziwy sportowiec. Niech se nawet wychodzi na trzy godziny, ale oddzieli jedno od drugiego. Bo tak - to niefachowo. Ale jej nie przekonam.
- Ha ha... - Nie może się jeszcze powstrzymać O. - I co, ty biedaczek sam zostałeś?
- No, wczoraj było podobnie, aż się obraziłem. Mówiła, że będzie za pół godziny, a była za godzinę piętnaście. A może nawet półtorej! Aż sam się sobie dziwię, że tak niedokładnie zmierzyłem. - Ociekam autoironią.
- O Boże, to ty jej tak wydzielasz? Do mnie wraca Jędrek i mówi: - Idź, już idź, ja z nimi zostanę.
- Nie, no właśnie dziś powiedziałem jej na odchodnym, że "co, pewnie wrócisz na noc?", tak pół żartem, pół serio.
- No raczej.
- A wczoraj właśnie powtarzałem, że nie chcę wyjść na takiego kontrolera. Lubię, jak może sobie wyjść, ale też... czekam na nią.
- I co, nie możesz poczekać trochę dłużej?
- No, mogę, tylko chciałbym wiedzieć, ile: godzinę, dwie, trzy... Jak na coś czekasz, to też wolisz wiedzieć z góry, ile to potrwa.
- O, ja to rozumiem. Czasem nawet wolę jak Jędrek wyjeżdża, bo wtedy nie muszę myśleć, jak długo jeszcze, tylko wiem, że długo.
- No, a jak ja wracam z pracy, to chcę pobyć też z Agnieszką.
- No co ty? To nie chodzi o to, że musisz sam z dziećmi siedzieć?
- Właśnie nie. To znaczy na pewno jest odrobinę trudniej, ale staram się myśleć i na ogół też tak czuję, że to jednak dobrze i miło być ze swoimi dziećmi. Tylko Agnieszki brakuje.
- Boże, ty ją naprawdę kochasz. - Palnęła O. z właściwym sobie pomieszaniem ironii i szczerości do bólu.
- No... Tak jakby. - Trzymam fason. - W każdym razie trochę tęsknię.
- I co Aga na to?
- No, mówi, że to dobrze wiedzieć, dlaczego tak jej pilnuję, ale też lubi czasem wyjść bez limitu. - Westchnąłem sobie. - No to poszła. Pobiegła.

czwartek, 13 lipca 2017

Kobiety

U. przychodzi do kuchni:
- Chcę sok.
- Z rurką? - Pyta A.
- Z rurką.
- Tutaj są. - Podaje. - Wybierz sobie.
- Chcę taką. - U. chwyta jedną i zwraca się do mnie. Ja już biorę szklaną butelkę ze stołu, chcę ułatwić, dać U. do ręki.
- Nie chcę do rączki! - Płaczliwie.
- Ale możesz powiedzieć spokojnie.
- Nie chcę! - Coraz gorzej. Na kolana padła.
- O, i to mnie trochę pociesza. - Wtrąca się A. - Że nie tylko do mnie tak się zachowuje. Bo już myślałam nieraz: - "Co ja robię źle??" - Żali się. Ja tymczasem próbuje wyjść na prostą z U.:
- Chciałem ci tylko podać sok, bo mówiłaś, że go chcesz.
- Nie chcę soku!
- Może nie chcesz do rączki, a jak postawię na stole, to sobie weźmiesz? Zobacz, stawiam tu.
- Nie chcę!
- Ale możesz mówić spokojnie: czy coś zepsułem, zrobiłem źle?
- Nie!
- A czy mogę jednak coś naprawić? Tak zrobić, żebyś była zadowolona?
- Nie! - W zaparte idzie U. Ściśle rzecz biorąc, nie idzie, tylko klęczy, pokłada się ostentacyjnie na podłodze. W tej sytuacji, jak ją znam, nawet próby pocieszenia odebrane będą z dzikim wierzganiem, zatem poddaję się i zabieram się znów do jedzenia zupy. Między jedną łyżką a drugą rzucam jeszcze bystre, jak mi się zdaje, spostrzeżenie do U.:
- Typowa kobieta...
Tymczasem A. zmywa. Po chwili zastanowienia pyta:
- Hej, jak to: "typowa kobieta"? Ja tak nie robię.
- Ale ty nie jesteś typowa.
- Jestem! I co mi zrobisz?
- Ha, ha! "Nie mamy pańskiego płaszcza. I co pan nam zrobi?" - Tak?
- Ale jestem... - Upiera się A. Ja jeszcze rozbawiony wkładam w jej usta ciąg dalszy:
- "...bo co, może czegoś mi brakuje, hę?" - Na to A. się uśmiecha...
- No dobra, ale o co ci właściwie chodziło? - Pyta. Teraz muszę się wytłumaczyć:
- No wiesz, chodzi mi o to, że kobiety lubią, jak się domyślisz. - U. nadal nieszczęśliwa na podłodze. Kontynuuję niewzruszony: - Nawet jeśli ci powiedzą, co by chciały, lub czego by nie chciały, to i tak wolałyby, żeby nic nie trzeba było mówić. A żeby inni - zwłaszcza mężczyźni - domyślili się z gestów, zachowań, strzępków słów i wywnioskowali z przeszłości (przecież to takie oczywiste). Tak, jakby domyślenie się było najwyższym wyrazem czułości. Ty właśnie najczęściej mi mówisz, chociaż też...
- Co?
- Też byś czasem wolała nie mówić nic.
- Hm. - Mruknęła tylko A. i poszła coś dalej robić, nic nie powiedziała.

środa, 12 lipca 2017

Spacer

Poszliśmy przed siebie. Zaczynało już padać, ale wziąłem parasole - dla siebie ten duży, pomarańczowy i trochę połamany, dla U. jej mały, różowy (zresztą czy to faktycznie jej - do końca nie wiem, bo przez czas jakiś trwały wymiany i pertraktacje z Fi. - kto będzie miał niebieski, a kto różowy). 
- To gdzie teraz - w lewo, czy w prawo? 
- W lewo. - U. pokazuje prawo.
- To jest prawo. - Poprawiam. - Dobra, idziemy! - Weszliśmy w Symfonii - uliczkę, o którą ludzie często pytają, bo jest wszędzie i nigdzie - doskonały przykład planowania przestrzeni na Ursynowie - może i przyjaznej do bycia, ale fatalnej pod względem orientacji. Nam jednak orientacja nie była teraz potrzebna, a przynajmniej mi, bo szedłem po prostu tam, gdzie pokazała U. Niezbyt często jest ku temu okazja i czas, ale kiedy już jest... lubię to robić. 

Po drodze U. skakała przez kałuże. Co chwila:
- Tato, patrz, jaki skok, jaki skok!
- Widzę, świetny skok, dobrze ci te skoki wychodzą! - Chwaliłem i... raz tylko zamilkłem ze skwaszoną miną, bo U. - pełna wiary we własne możliwości - postanowiła przeskoczyć całkiem dużą kałużę i... wylądowała w samym jej środku. Woda rozbryzgnęła się na wszystkie strony, obficie mocząc moje skarpetki, ledwie ukryte w crocsach z dziurkami.
- O, nie... - Jęknąłem beznamiętnie. - Zobacz! - I wyjąłem stopę, żeby pokazać U. skalę mojego nieszczęścia. 
- O, przepraszam, tato.
- No trudno, jakoś to przeżyję. - Zamknąłem temat. Skakanie przez małe kałuże trwało dalej - przejściem podziemnym przedostaliśmy się na drugą stronę KEN, potem weszliśmy na górę, znów na dół, przez peron metra do wyjścia południowego, windą na górę i w stronę Domu Sztuki - cały czas pod dyktando U. 

Punktem zwrotnym okazał się sklep Grota, gdzie kupiłem jagodziankę. Rozerwałem. U. zapytana, którą chce połówkę, wzięła tę "mniejszą" - ot, kolejny (banalny) dowód na to, że dzieci nierzadko uszczęśliwia coś innego, niż się wydaje logiczne nam - dorosłym (zwłaszcza kiedy chodzi o "sprawiedliwy" podział lub obdarowanie rodzeństwa). U. wciąż nie chciała wracać do domu, ale faktycznie zbliżaliśmy się do niego. Tematem przewodnim tego powrotu było łowienie ryb w jeziorach. Wędkami były patyki, rybami - listki, jeziorami - kałuże. Czasami, gdy ryb brakło, satysfakcję dawało nam samo zmącenie wody, gdy kurz osiadły na dnie wypełniał objętość tyciego zbiornika.

Potem zjazdem do krytych parkingów, dołem i w górę - znów Symfonii, chwila przy oknach basenu i dalej - na boiska. Rozpogodziło się. Wszystkie trzy sektory zajęte. Pokazuję U.:
- Zobacz, tam jest sektor A - A ma rozstawione nóżki. B - dwa brzuszki. No a C - jak wygięty patyk. A, B, C. - U. przenosiła wzrok pomiędzy sektorami. A ja znów pozazdrościłem chłopakom i jąłem pytać - jak tu się umawiają, czy można dołączyć - kiedy, ile kosztuje, jak się kontaktować... Kurczę, tak blisko, a ja już tak dawno w piłę nie rżnąłem. Rżnąć się chce.

U. tymczasem czyściła ławkę rezerwowych szmatką, którą wziąłem z domu na ewentualność osuszenia zjeżdżalni na placu zabaw. Posiedzieliśmy chwilę, patrząc, jak grają. Potem zaszliśmy w kozi róg, skąd wyjścia nie było - chyba tylko naokoło - tak, jak przyszliśmy. U. jednak - otrzymując znów wybór - chciała przez zamkniętą bramę przeskoczyć. Przesadziłem ją więc i, za rączki trzymając, spuściłem na dół. Gdy już mi rąk zabrało, puściłem ją z małej wysokości - w sam raz na jej skok. 

- Teraz ty tato! - Rozkazała U. Zacząłem się gramolić. Jedyną podstawką dla nogi był zawias bramy. Na szczycie złapałem równowagę i hop - na ziemię. Łańcuchy zabrzęczały głośno, zdradzając nasze chuligańskie wybryki. - Brawo, tato! Nieźle ci się udał ten skok! - Pochwaliła mnie córka.
- Dziękuję! - Odparłem uśmiechnięty. Chwyciłem parasole, wyjąłem przez kratę bramy i skrótem, przez krzaki i rój komarów przebiliśmy się do naszej klatki. Jeszcze kilka minut staliśmy przez drzwiami, bo A. zasnęła twardo, a ja nie wziąłem kluczy. Tak minęło dwie i pół godziny.

Dziś rano U., bliska płaczu, nie chciała mnie wypuścić do pracy. Przytuliłem ją długo i mocno, obcałowałem i obiecałem, że jak wrócę, to znów pójdziemy na spacer. Pocieszona nieznacznie, przytuliła się jeszcze do zaspanej A. i pomachała mi na pożegnanie - made my day.

wtorek, 11 lipca 2017

Wyłączam

Pomyliłem Domaniewską i Wierzbno, zapędziłem się. Dlaczego?! Znam tę okolicę! Psia kość, teraz trzeba - którędy...? Wiem, tym przesmykiem, który udaje część ulicy Modzelewskiego. Tak, kiedyś tędy jeździłem, ale... roboty drogowe? Podjazdem dla wózków. Nic to, znów przyspieszam, wracając nadrobioną bezsensownie drogę. Jestem na miejscu, niestety spocony. Całe szczęście w tej małej klitce panie rozstawiły wiatrak. Wywiad do audycji radiowej - o przeszłości: jaki ma wpływ na nas - dzisiaj? Kiedy i jaki jest sens "grzebać się" w tym, co "było-minęło"? I druga - o przebaczeniu: na co się narażam, gdy chowam urazę, a co zyskuję, gdy przebaczę? Jak przebaczyć i jak poznać, że naprawdę przebaczyłem? 

Po całym dniu pracy i półtorej godziny rozmowy jesteśmy wszyscy troje wyczerpani. Ja to jeszcze pół biedy - w swojej pracy, co prawda umysłowej, nie muszę dużo myśleć, a do tego przewietrzyłem głowę na rowerze. Ale moje rozmówczynie są psychoterapeutkami. I tu jeszcze jedna sesja - ze mną. Weź zbierz swoją wiedzę, odpowiadaj na pytania, pamiętaj myśl, kiedy prowadzący ci przerwie, nie używaj za dużo fachowego słownictwa, nie odchodź od tematu, mów zwięźle i ładnie (bo się nagrywa)... Nie jest to takie proste i przyjemne. Choć staram się, żeby tak było. W sumie jesteśmy zadowoleni. Poszło to na pierwszy ogień, pierwszy odcinek - "Problemy wzięte z głowy" zaczniemy emitować w Radiu Chrześcijanin pewnie za kilka tygodni.

Do domu wracam późno i z niesmakiem patrzę na zegarek. A. zbiera się do wyjścia, żeby odwiedzić przyjaciółkę z dwutygodniowym maluchem.
- Ulciu, ale ja chcę wyjść.
- Nie chcesz wyjść.
- Wychodzę do cioci Martynki.
- Nie wy-cho-dzisz!
- Ulciu, a ty chciałabyś... - Pytam. - ...mieć mamę tylko dla siebie cały czas?
- Tak.
- Ale ja byłam z tobą cały dzień, teraz tata chce się wami pocieszyć. - Tłumaczy A., chociaż to U. nie przekonuje. A ja myślę: - "No, tak. Właściwie to prawda, choć... godzina późna..." - Znów zerkam na zegarek niezadowolony. Pracować tak do późna - to głupie. Szczęście w nieszczęściu, że to rzadko. Wraca się wieczorem, a tej "radości" i tak za dużo nie ma, boś zmęczony.

U. nadal jęczy lub płacze, a wyczuć można, że z wyrachowaniem, bo już zaraz uspokaja się w jeden moment - jakby za dotknięciem różdżki (czary, bleee). An. pyta:
- Ulcia, a może przeczytać ci bajkę?
- Taak, ce bajkę (z)nowu!
- Ale nie w telewizorze, tylko do poczytania.
- Chcę bajkę!
- No dobra, zobaczymy, czy coś jest. - Przystaje na to babcia, zaś U. już zadowolona rozsiada się przez ekranem.
- No wiesz, Ula? - Krytykuje mama. - Tak się dałaś przekupić? - bajką? - Ja chowam ubrania do szafy. Niby to dalej niewzruszony, ale sarkam pod nosem: ciągle te bajki. Niech chwile pojęczy sobie, trudno, to też jest do przeżycia - rozczarowanie, żal, złość. W końcu i na pocieszenie przyjdzie czas. Niech mi dadzą posprzątać te ciuchy. Ale już za późno. Fi. dołącza do U. i razem oglądają. Mh! 

Idę skontrolować.
- Ok, jak się skończy ten odcinek, to wyłączamy! - Zapowiadam, uprzedzam, ostrzegam. Zero odzewu, ale wiem, że usłyszeli. Za dwadzieścia minut przychodzę, napisy końcowe migają i pytam: - Kto wyłącza teraz?
- Ja! - Wyrywa się Fi. Czasem on, czasem U. jest pierwsza chętna do czerwonego guzika na pilocie. O dziwo, lepiej znoszą koniec bajki tak, niż kiedy ktoś inny im wyłączy, występując z pozycji władzy.
I tak jest chyba z każdym z nas. Lubimy czuć się, przynajmniej pozornie, panami własnego losu. Choć gdy wyłącza się samemu - cokolwiek: film, fejsbuk, pracę - to wcale nie daje poczucia najlepiej wykorzystanego czasu. Wiem to z autopsji, aż za dobrze.

poniedziałek, 10 lipca 2017

Toczenie

Pociąg toczy się gładko do Warszawy. Dużo ludzi, w Rembertowie już lepiej. Siadam na krzesełku przy drzwiach. Naprzeciwko dziewczyna jakaś. Ja próbuję pisać coś w telefonie, ale mnie katar złapał – kicham i pociągam.
— Przepraszam, chce pan? – Podaje mi chusteczki.
— O, jasne, dziękuję! – Mówię, podnosząc wzrok z paczki chusteczek na jej oczy. Uśmiecham się z wdzięcznej uprzejmości. – Poczęstuję się dwiema.
— Proszę bardzo. 
Wysiadam o czasie, myślę: - „Pięknie, tak szybko do celu, ponad korkami, światłami. No, może i to nie jest najtańsze połączenie, ale też nie narzekajmy”. Z peronu Dworca Zachodniego już mam blisko do chodnika, którym zazwyczaj jeżdżę rowerem – to mój ostatni odcinek. Nogi prowadzą mnie ul. Armatnią – opłotkami kolejowych rozjazdów, starych mieszkań robotniczych. Stoją tu, jakby „na zapleczu” Warszawy – cegła nieotynkowana, zgrabnie ułożona, „uboższa” Anglia. Albo po prostu nasze Odolany.

A dosłownie pięćset metrów dalej, błądząc sobie dla rozrywki, odkryłem kiedyś coś – może lokalne wysypisko śmieci lub kurzą farmę, nie wiem – w każdym razie smród jakby kurzego łajna niesie się czasem ponad blaszanymi dachami stacji i hal przeładunkowych, hurtowniami kamienia i żwirów, zagłębiem warsztatów samochodowych aż na balkony nowiutkich osiedli. Siedziby PKP Cargo i DB Schenker rozsiadają się tu ukryte za fasadami centrów handlowych: Reduta i Blue City. Nadal toczy się tu życie, ale jakby w oczekiwaniu, aż to wszystko się skończy definitywnie. Przykład: dawna fabryka broni VIS przy Kasprzaka – został z niej jeszcze stary, szklany budynek (tło dla kilku scen z „Nie lubię poniedziałku”) i wieża ciśnień – jako zabytek, pionowy klocek, którego deweloper najchętniej by się pozbył.

Wszystko to snuje mi się po głowie, gdy już po pracy wracam tą samą ścieżką. I czuję się, jakbym się toczył. Jak Peterson – bohater filmu „Peterson”. Wracam na stację Cisie, na której żegnałem rano A. wraz z Fi. – chłopak o szóstej rano akurat się obudził i załapał na tę podwózkę. „Załapał” – bo dla niego zawsze jest przyjemnością popatrzeć na pociąg. Wracam więc tam, aby później znów jechać do Warszawy – autem. Po co tak wte i wewte? Bo w kupie raźniej. Nie musiałbym czekać w domu na A. i dzieci. A. nie musi prowadzić sama do domu.

Tymczasem przeżuwam ostatni kęs bułki z marmoladą, którą sprzedała mi nieco znudzona i nieco ładna dziewczyna w dworcowym kiosku podziemnym. Popijam kefirem – dziwne pomieszanie zmysłów, kiedy czuję zimną biel spadającą w głąb przełyku – przyjemne, znane, kojące. Patrzenie w okno, na te tereny przy torach, o których nikt nie pomyślał, że mogą być reprezentacyjne. Zatem są brzydkie, choć ogląda je tysiące ludzi każdego tygodnia. W telefon nie patrzę. Chowam go, żeby trochę się ponudzić. Nuda też jest potrzebna, kiedy nie czujesz potrzeby dowiadywania się, co godnego uwagi zaprezentowali twoi znajomi w sieci. Ani też nie masz nic godnego uwagi, co mógłbyś wrzucić na fejsową „ściankę”. Zresztą to nie ma znaczenia, skoro „godne uwagi” jest dzisiaj tak straszliwie względnym pojęciem.

Wysiadam, idę peronem i już za plecami słyszę, jak dzieciaki-nastolatki na ławce śmieją się z mojego napisu na koszulce: „nie drażnić lwa”. Idę niewzruszony, po chwili (jak zwykle poniewczasie) przychodzi mi do głowy żart: mógłbym obrócić się, jakby wkurzony piekielnie i do nich skoczyć:
— Napisane jest „nie drażnić lwa”? Napisane, kurna?! To co! Nie podoba się?! – Oni wtedy pękają albo skaczą do mnie, żeby się bić, albo myślą: – „Co za świrus”. – A ja wtedy się uśmiecham i mówię: – „Żarcik”. – A teraz już pochodzę do A. i całuję. Biorę Fi. na barana, bo użądliła go pszczoła w stopę. Czekamy pod daszkiem, jak A. wyjdzie ze sklepu i patrzymy na pioruny, walące gdzieś… dziesięć kilometrów dalej – burza toczy się.

niedziela, 9 lipca 2017

Bohaterowie

— Jasiek, ja już chcę, żeby oni poszli spać. – O. była poirytowana i zdziwiona jednocześnie: – Skąd oni nagle mają tyle siły, przecież już byli tacy śnięci...
— ...albo znudzeni. Po czterdziestu minutach Świnki Peppy też bym był. – Tak, trochę żeśmy się zagapili przy tym feralnym autoodtwarzaniu z youtube'a. A Peppę obiecała na odchodnym A., żeby U. nie płakała za nią.
— Ej, Jasiek, teraz walę w ciebie ogniem! – Mi. w swoim żywiole.
— Ach tak? Ale to za słabe na mnie. – Próbuję zyskać na czasie, obierając ogórki gruntowe dla dzieci (nie chcę, żeby kolacja skończyła się na parówkach z chlebem i keczupem). – Żeby mnie pokonać, musisz wejść na kolejny poziom mocy ogniowej. – Tłumaczę w stylu Lego Ninjago.
— Weź, Jasiek, przecież to woda na młyn dla niego. – Protestuje O. – Niech się już uspokoi... – Na próżno i za późno. Wszystkie dzieci: Mi., Fi., U., nawet mała K. zamieniają się w bohaterów - chodzą i strzelają do mnie. Ja odbieram pociski teatralnie. Chociaż O. znów niezadowolona.
— Źle mi się to kojarzy. – Tłumaczy. Ja myślę: – Aha, pewnie dlatego, że tak się nieraz zataczał Ję., kiedy zemdlał - ma słabość do igieł i do krwi. A "najlepiej" było, jak trzasnął głową o posadzkę sali porodowej.
Tymczasem dzieci strzelają dalej z pistoletów, tj. z pałek perkusyjnych i z ogórków - te ostatnie też pochrupują co chwila, więc ja (na własną zgubę) obieram kolejne.

Fi. już wykąpałem w czasie Peppy, jeszcze U. - szybka piłka w wannie i...:
— Teraz wam coś przeczytam, ok? – Nie wiem zresztą, czemu na koniec pytam "ok?" - to tylko komplikuje komunikat. – Tu jest wasza ulubiona historia - o trzech koziołkach.
— Taak, chcemy o trzech koziołkach! – Zgodnie Fi. z U. Tymczasem O. próbuje uspokoić K., która jest zła, bo chyba nie chce jeszcze spać. A przy okazji zmęczona. Pisząc te słowa, myślę, że "K." mogłoby oznaczać "Kraken", ale to po prostu "Klara". Mi. kręci się niepewnie, nie wiedząc, czy bawić się czymś jeszcze, czy raczej posłuchać, jak czytam. W końcu przysiada się do U. Bajka o trzech koziołkach jest trochę straszna. Tym bardziej, że dokładam starań na miarę swego skromnego talentu, żeby zły troll, który napada na koziołki, był naprawdę okrutny i przerażający. Dlatego A. nie lubi tej historii.

Ja jestem odmiennego zdania. Uważam, że jest to historyjka doskonała - zawiera (jak koncentrat) wszystkie elementy, które powinna mieć dobra opowieść, dobry mit i każdy "porządny", hollywoodzki film:
- farma koziołków - przedstawienie świata znanego - posiadanie takiego miejsca jest stawką w przyszłej walce;
- głód, który zapanował zimą - zdarzenie wymuszające wyruszenie w podróż, porzucenie sfery bezpieczeństwa;
- przygotowania do podróży - spotkanie mentora w postaci najstarszego brata;
- obawy młodszych braci przed trollem - próba odrzucenia wezwania do podróży;
- Ciemny Las - pierwszy próg i pierwszy sprawdzian (straszna mgła) dla bohaterów, po przekroczeniu którego już nic nie będzie takie samo,
- wyimaginowane duchy z lasu - zmaganie z przeciwnikami;
- królik Baz - napotkanie sprzymierzeńca (typ trickstera - klauna, który może rozśmieszać, działać na nerwy i przyspieszać zmiany);
- przejście przez most nad Rwącym Strumieniem, gdzie mieszka zły troll - doświadczenie (prawie) śmierci;
- ostatnie wyzwanie (obawy o los najstarszego brata) i chwycenie super-broni (najstarszy koziołek pokonuje trolla);
- Soczyste Pola za wzgórzami - powrót do "zwykłego świata";
- odrodzenie - inne zwierzęta z Ciemnego Lasu, uwolnione teraz od złego trolla, wychodzą z ukrycia i dołączają do koziołków.

Czytam więc tę prostą historyjkę ze staraniem, by każdy z elementów był przeżywany intensywnie i jak należy. Kiedy dochodzę do konfrontacji z trollem, gdy ten ma pożreć najstarszego koziołka, Mi. chyłkiem oddala się do mamy. Ma naturę wojownika, ale też bujną wyobraźnię i wrażliwość, która bywa tak pomocna, jak i zgubna.
— Chodź, Miron, dobrze się skończy, zobaczysz! Już w następnym zdaniu... – Mi. wraca i cieszy się z dobrego zakończenia. Kiedy trafi do łóżka, zasypia w dziesięć sekund. Potem Fi. i U. Pozostaje mi jeszcze wytępić dwadzieścia pięć much na parterze, pojechać po A. i pościelić - by zakończyć swoją własną podróż bohatera.

sobota, 8 lipca 2017

Metatekst

Czyli tekst o tekście. Ję. brat jedzie z A. na koncert. Branford Marsalis - gratka; bilety "wydzwonione" w radiu. Ja z O. bratową zostajemy.
- Och, to już? Wychodzicie?! - Obudziłem się z ręką w nocniku. W odpowiedzi tylko zobaczyłem, jak Ję. chwyta kluczyki od auta, a A. przekłada torebkę przez szyję. - Myślałem, że jak dałem ci pospać przez godzinę, to teraz będzie moja kolej. - Żalę się żonie, jednak bez nadziei na spełnienie tego marzenia.
- Ha ha ha... - Nabija się już O. - Jaki interesowny.
- E, tam... - Zbyłem ją. - Czyli co, ja mam sam dzieci spać położyć??
- Tak, tak, Jasiu... - Mądrzy się Ję. - Nie będzie dzisiaj wpisu na blogu.
- Będzie, codziennie musi być. Jeszcze za wczoraj, czyli dzisiaj dwa.
- Co ty, codziennie musi być wpis? A nie lepiej, jakbyś pisał codziennie, ale notatki - bez publikowania? I raz na tydzień wrzucałbyś jakiś bardziej przemyślany tekst?
- Ale wiesz, chodzi o to, że jak chcesz pisać, to musisz pisać. Rozumiesz? Najlepiej codziennie.
- No to codziennie, tylko publikowałbyś co tydzień.
- Hm, nie. Czasem... właściwie często jest tak, że po dwóch dniach nie pamiętam już jakichś emocji, wrażeń, odczuć, które były...
Przemyślałem to sobie jeszcze przez pół minuty: bo z tego się przecież składa nasze życie - z tych chwil, a mniej z myśli. Myśli to tylko nadbudowa, która pozwala sądzić (z przyjemnością), że to wszystko nie jest aż tak banalne.

piątek, 7 lipca 2017

Trzeszczy

Powrót do domu, rower niedawno naprawiony, ale się użeram; tu pancerzyk od przerzutki zahacza o światełko (ono odpada), a przez to i samą przerzutkę wyregulować muszę, tu znów pedały lub, o zgrozo, sam nowiutki suport trzeszczy przy większym nacisku. Kupiłem smar, jakoś drogi, pomogło tylko trochę. W domu... w piwnicy nie mogę znaleźć pistoletu do tubki z klejem. Piwnica... utrapienie. Ach: pawlacz! Jest tubka, lustro przyklejam. Z rozpędu i listwy przypodłogowe, ale tu znów: ściany krzywe, listwa w "S" wygięta, przykleić elegancko się nie daje.
- ...i skarpetki ci uprałam. - Chwali się A. - Oczekuję pokłonów. - Ja rączki całuję. I bez prania bym całował, chociaż raczej nie w takim rozdrażnieniu. Zwykle sam bieliznę swoją piorę. Zawsze irytował mnie ten stereotyp: "ona pierze jego skarpetki". A ja muszę być niestereotypowy, przynajmniej tam, gdzie sądzę, że muszę. Czyli na ogół. Wszystkie skarpety brudne po kolei strzepuję z włosów i paprochów - długo to trwa, bo jest ich z majtkami tyle, że cały bęben w pralce wypełniają. Starcza na miesiąc albo dwa.
- To ty powiesisz, a ja popilnuję dzieci w wannie. - Taki plan A. Kręcę się po domu. Po przejściu przez trzy drzwi już zapomniałem.
- Skarpetki. - Przypomina A.
- A, tak. A już chciałem ukulele sięgać. - A. wzdycha. Ja wzdycham. Idę, dobieram pary, odsiewam dziurawe, wieszam.
Wieczorem wraca An. Myślimy, co z tym remontem kuchni - o! Kolejna rzecz, do której jak do jeża się zabieram. Chociaż projekt zrobiłem, o - to potrafię! I jeszcze martwić się potrafię, że rzeczy czekają - tyle ich do zrobienia. I nie wiesz, jak zrobić lub wiesz, lecz przeczuwasz, że będzie gorzej, niż myślisz. Taki stan umysłu, dusza trzeszczy - oto wyzwanie u początku szabatu - dnia, który ma być dowodem beztroski - tj. troski zrzuconej na Tatę.

czwartek, 6 lipca 2017

Czas

- Jeszcze pół godziny, a zaczęliby się bawić ze sobą. - Oceniła Ol., kiedy zbieraliśmy się do wyjścia. Może i tak, bo faktycznie Fi. zaczął się już powoli odrywać od swoich samotnych, uspokajających zabaw dźwięko-światło-ruchowych, zajmując się czymś stopniowo coraz bardziej z nami, czy nawet z synami Ol. Kiedy już otworzyłem drzwi na klatkę, U. z rozpaczą w głosie próbowała zatrzymać nas, zatrzymać czas, by jeszcze coś, jeszcze trochę dłużej. Ol. zaproponowała na wynos ciasto - to trochę uspokoiło U., już nieco bardziej zadowoloną z nieuchronnego losu - powrotu do domu. To w ogóle osobliwa rzecz - u obu naszych dzieci (lub ogólnie: dzieci), że wyobrażają sobie, iż wszystko da się naprawić, dosłownie: cofnąć to, co się stało i się nie odstanie. - "Chciałbyś cofnąć czas". - Pytałem nieraz, dochodząc do logicznej ostateczności. - "Tak, chciałbym cofnąć czas". - Po tych słowach nie było już nic więcej do wyjaśniania i rozumienia, pozostawało tylko przytulenie, pocieszenie. Ł. - mąż Ol. - też, jakby podobnie do dzieci, ożywił się pod koniec, gdy zapytałem ze szczerym zaciekawieniem o jego pracę geologa, a przy okazji przypomniało mi się muzeum "naftowe" w Bóbrce, które zaliczyłem kiedyś, wracając z Rumunii i wspominam bardzo dobrze (choć wtedy właśnie cierpiałem na jakieś straszne rozwolnienie po - smacznej skądinąd - restauracji w węgierskim Tokaju).

Zjechaliśmy na dół starą windą o zapachu drewnianej dykty i smaru, którą otwiera się okrągłą klamką (do niedawna kluczykiem) i zamyka od wewnątrz dwuskrzydłowymi drzwiczkami - to jest właśnie taką, jaką jeździłem w swoim domu na Bielanach przez całe dzieciństwo - włączył mi się sentyment już po samym dotknięciu plastikowego, wklęsłego guzika o kształcie pionka do gry. Wychodząc na podwórko jeszcze raz rozejrzałem się dokoła - po tych ścianach z dziurami po kulach z Drugiej Wojny, zaszpachlowanych na świeżo i przygotowanych do remontu elewacji. Remontu, który zatrze ślady historii - może już za tydzień, a może - dopiero! Filtrowa... Ochota... Pomyślałem o tej warszawskiej "tkance miejskiej", złożonej z murów, spółdzielni i wspólnot mieszkaniowych, punktów usługowych, łącznie ze straganiarzami, którzy o szóstej rano ustalają między sobą ceny borówek i truskawek. A w wymiarze czasu ta tkanka trwa i twardnieje w dziwny sposób: tu już od lat powojennych, a tam dopiero się tworzy. Ale prawie zawsze pozostaje wrażenie niedokończenia tego procesu, niezasiedzenia, płytkich korzeni, śliskich fundamentów życia. I zdaje mi się, że to źle, ale może się nie znam. Wsiadamy do samochodu, który zaparkowaliśmy tu szczęśliwie bez problemów, bo już po blokadach i zakazach ustawionych z okazji przyjazdu Trumpa. Powrót. Spać. I jeszcze snuta przed snem i nad ranem (jakby ponad nocą) nadzieja, że następny wieczór będzie zupełnie wolny od wszystkiego i... taki nasz, we dwoje.

środa, 5 lipca 2017

Najważniejsze

- O, nie! - Jęknąłem głośno, z lekkim przerażeniem - stało się to, czego się obawiałem. Strużka wody płynęła coraz szybciej i szybciej, aż w końcu cały rezerwuar wylał się na podłogę. W międzyczasie szybko zamknąłem zawór wody, żeby nie było jeszcze gorzej. A. stanęła za mną, patrząc, co się stało, skoro tak pokrzykuję. - Szmaty, szybko! - Rozkazałem trochę panicznie. Po kilku sekundach rzuciła mi na podłogę stare ręczniki, koszulki i prześcieradło. Wysypałem na podłogę nawet koci żwirek drewniany, który akurat był pod ręką. Wyżymałem szmaty, znów nasiąkały, wciskałem też gazety - co popadło. Sytuacja zdawała się być opanowana, choć przecież coś mogło polecieć do sąsiada. Tego obawialiśmy się najbardziej. - Ale ja głupi jestem. - Złajałem się. - Przecież mogłem spuścić wodę po prostu. A poza tym mogłem to przewidzieć: śruby, którymi rezerwuar jest przykręcony do sedesu z pewnością mogą przeciekać, kiedy się je poluzuje, bo niby jak inaczej? - A musiałem je poluzować, żeby ten rezerwuar przesunąć o parę milimetrów, żeby zmieściła się nowa deska - dzisiejszy zakup nr 1 w OBI. Uff. Wysprzątałem toaletę. Wymiana deski - wydawałoby się prosta sprawa - trwała chyba z półtorej godziny. Bo oprócz kłopotów z wodą, trzeba było starą deskę wyłamać przez zardzewiałe, zapieczone śruby. Coca-cola miała być moją Wunderwaffe, ale pomogła tylko nieznacznie.

Po tym wszystkim pozostało jeszcze przykleić lustro, które niedawno odpadło od komina - za pomocą zakupu nr 2 - specjalnego kleju.
- Ale to już jutro. - Powiedziała A. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Wyciągnąłem się obok niej jak długi na brzuchu, a plecy odgięte w drugą stronę jakby tajały po długotrwałym kuleniu się w ciasnym kiblu.
- Czytasz "Kryśkę"? Kończysz już? - Mruknąłem do A.
- No właśnie nie...
- Już trzeci tom?
- Tak, ale w połowie.
- No to kończysz... - Skwitowałem z pomieszaniem podziwu i zazdrości. "Krystyna córka Lavransa" - "noblowa" powieść odbiera żonie sen i nasze wspólne wolne chwile od dwóch tygodni. - No widzisz, jakie dzieci były zadowolone, że pojechaliśmy na zakupy razem? - Nie dawałem jej spokoju.
- Tak, tylko... Nie wiem, jak Filo u ciebie, ale mnie Ula strasznie męczyła z tym koszykiem-wózkiem. Chciała wsiadać, wysiadać, pchać koszyk, obrażać się, znów na ręce... A ten Auchan olbrzymi...
- To prawda. Nie ma chyba w Warszawie większego. - Zamilkłem na chwilę, zaś A. zapewne z zadowoleniem powróciła do lektury. I znów zmąciłem ciszę: - Na pewno gdyby nie te techniczne sprawy, nie zabrałabyś mnie. - Powiedziałem dla zgrywy rozżalonym głosem małego chłopca. A. uśmiechnęła się:
- No, to były najważniejsze rzeczy do kupienia dzisiaj. - Odparła dyplomatycznie.
- I tak jest zawsze. - Powróciłem znów do wdzięcznego tematu sedesowej deski. - I mam rację, gdy nie chcę się zabierać za taką robotę. Bo to wszystko niby proste, a jak przyjdzie co do czego, to trwa trzy razy dłużej. Bo to, bo tamto, bo się zepsuło, bo awaria.
- Ale byłeś bardzo dzielny.
I na tym rozmowa się skończyła; najważniejsze zostało powiedziane.

wtorek, 4 lipca 2017

Piesek

- Nie! Piesek nic złego ci nie zrobił. Nie bij go! - Krzyknąłem, kiedy już Fi. podnosił swój kij na psa. Opuścił swój "miecz" i spojrzał raz jeszcze, nieco przyjaźniej na kundla, którego wyraz pyska był dość sympatyczny - trzeba przyznać. - Boisz się go? - Zapytałem.
- Boję się, że mnie ugryzie.
- E, tam. Gdyby chciał cię ugryźć, to już dawno by to zrobił. Kręci się tu od pięciu minut. Zobacz, może da się go pogłaskać. - Powoli zbliżyłem dłoń do psiego łebka, a kundel zmrużył ślepia i pozwolił się głaskać, drapać za uchem. Zerknąłem na Fi. - patrzył zaciekawiony. Wtedy pies zbliżył się znów do Fi., żeby chwycić jego kij. Fi. odskoczył, żeby bronić swojego skarbu - najlepszego kija we wsi. - Nie bój się, on myśli, że pobawisz się z nim w aportowanie. Mogę na chwilę ten kij?
- Możesz. - Zgodził się Fi. Rzuciłem na aport. Pies, jakby znudzony konwencją, pobiegł leniwie za kijem, po czym wziął go w zęby, uciekł kawałek przed siebie, przez rów, na łąkę. Usiadł i czekał.
- Piesku, oddawaj mój kij! Oddawaj, chodź tutaj, chodź, oddawaj! - Wrzeszczał Fi.
- Spokojnie, chodźmy za nim, zaraz nam odda. - I poszliśmy przez ten rów. Pies bez walki oddał kij i od tej chwili szedł z nami następną godzinę, aż do szosy na Nowy Targ.
- Piesku, biegnij za samochodem! - Rozkazał Fi. - Biegnij za samochodem! - Pies, niby to posłusznie rzeczywiście zwrócił się w stronę doliny - tam, gdzie i nas wiodła droga i tam, gdzie przed chwilą odjechał jakiś wóz. - Tato, piesek posłuchał mnie, jest bardzo grzeczny!
- Tak, ale myślę, że on bardziej idzie z nami po prostu, a nie za tym samochodem, jak mu kazałeś. Tak czy owak, chyba fajnie mieć takiego towarzysza, co?
- Tak, fajnie. - I szliśmy dalej. Na krótki czas do "naszego" kundla dołączył jego - podobny, choć nieco brzydszy - kolega. Razem biegli, razem obsikiwali kępki, razem obskakiwali parkany, za którymi szczekały i wywijały się psy łańcuchowe, zagrodowe - nie wiedzieć, czy to z radości, czy z wrogości. Fi. chciał za to snuć się po przydrożnych rowach, by obserwować wodę ściekającą korytem. Tak, kilka razy zeszliśmy parę kroków, by się pogapić na strumyczek, w końcu nic nas nie goniło... Dziś Ju., Ję. oraz "mały bojownik" Mi. poszli dalej aż na Lubań, a my z Fi. zeszliśmy wprost do szosy. Teoretycznie godzinne zejście pokonaliśmy w dwie i pół godziny. Tylko pod koniec, przed samym mostem na Dunajcu złamałem swą obietnicę, że tym razem nieść Fi. nie będę. Nie protestował, wręcz przeciwnie.
- Tato, piesek jest niebezpieczny! - Powiedział Fi. znad mojej głowy, podniesionym tonem, z przejęciem. Rzeczywiście, pies miał głupie i typowe dla wiejskiego kundla upodobanie, by snuć się środkiem drogi i obszczekiwać przejeżdżające samochody, które mijały go o włos.
- Jest w niebezpieczeństwie. - Poprawiłem.
- Tato, piesek jest już w zielonym bezpieczeństwie!
- Już jest bezpieczny, bo zszedł na zieloną trawę?
- Tak, i teraz jest w szarym niebezpieczeństwie! - Alarmował, bo kundel kręcił się znów po asfalcie.
Przeszliśmy szybkim krokiem przez "szare niebezpieczeństwo" i posadziłem Fi. na przystanku - blaszanej budzie bez rozkładu jazdy. Trochę jak dla, nie przymierzając, psa. Ale pies już zniknął. Może psia matka nie pozwoliła mu kiedyś przechodzić przez Dunajec? Tymczasem ja wypatrywałem busika, który przyjechał szczęśliwie już po pięciu minutach. Fi. wskoczył po schodkach, zajął miejsce, zanim wyciągnąłem drobniaki na bilet i od razu "przypiął się" do szyby.
- Podoba ci się, co? - Zapytałem, sadowiąc się na fotelu obok.
- Tak, podoba mi się. - Odrzekł i znów w milczeniu obserwował pola, domy, płoty, linie elektryczne, kontury Tatr i mijające nas samochody. Z rzadka tylko zauważył głośno: - Tato, terenowy! Dostawczy! Tato zobacz, jaki dom!
- Jesteś zadowolony, że dziś nie poszedłeś w góry z Mironem, tylko wracamy już do samochodu?
- Taak. - Potwierdził Fi. z głębokim przekonaniem. A ja - także i później, siedząc na życzenie Fi. przy zdrojowej fontannie w Rabce - cieszyłem się, znając jego małe przyjemności, które teraz mogliśmy sobie spokojnie "robić".

poniedziałek, 3 lipca 2017

Ślimaczyć

- Tato, a co to znaczy: "ślimaczyć się"?
- To znaczy: iść bardzo, okropnie wolno.
- A ty teraz ślimaczysz?
- ...się. No... jeśli tak, to tylko o tyle, o ile ty się ślimaczysz. Bo mógłbym iść szybciej, tylko ciągnę ciebie za rękę. Chociaż, mówiąc szczerze... widzisz, i tak się ślizgam tak bardzo, że może niekoniecznie umiałbym przyspieszyć. - Wyznałem, omijając kolejne kałuże błotne na Długiej Hali pod Turbaczem rozdeptane przez owce.
- Nosz kurna mać! - Zakląłem niegramatycznie, bo mać, jeśli już, powinna być raczej "kurza". Narzekam: - Kiedy to się skończy? Mało nie wywinąłem orła. - Ostatnimi laty cierpię bowiem na brak górskich butów i chodzę w adidasach, które są zresztą całkiem niezłe do tego celu, ale mają, jak widać, swoje minusy.

Fi. zapamiętał tę "kurną mać", bo trzy godziny później użył tych słów niemal identycznie, gdy podchodził trudną drogą, ostro pod górę, po kamieniach, omijając koryto wymyte przez deszczówkę. Spodobało mu się, aż po dziesiątym powtórzeniu musiałem ukrócić tę jego językową samowolkę. O trzynastej zrobiliśmy sobie przerwę. My - duzi - wsunęliśmy po tyrolskiej z chlebem i ogórkiem. Mleko w proszku z wodą podgrzaliśmy na ognisku i daliśmy z orzechowo-czekoladowym crunchy chłopakom. Mieli później spać, ale cóż - Fi. po tej dawce cukru wiercił się przez pół godziny, aż uznałem, że dość: idziemy. Tak właśnie rozdzieliłem się z tatą, bratem i Mi., który spał jeszcze. I już po pięciu minutach marszu sam na sam z synem, wolni od trzymania tempa grupy poczuliśmy (chyba obaj) jakąś większą swobodę i przyjemność. I to, że teraz naprawdę jesteśmy sami w tych leśnych ostępach. Dziwne, dobre uczucie.
- Tato, wiesz, ja lubię się tak ślimaczyć. - Przyznał się Fi.
- I dobrze, możemy teraz iść tak szybko lub tak wolno, jak chcesz, oby była przyjemność z marszu. - Radzę i milej się robi. Wieczorem zaliczamy jeszcze - też tylko we dwóch - spacer na zachód słońca. Proste i piękne przeżycie, którym nie podzielisz się z nikim, poza tą osobą, która w tym czasie przy tobie jest.

Potem przychodzi do pokoju Ju.:
- A ja siedziałem w jadalni i przyszła babcia - matka gospodyni. I sobie rozmawialiśmy. Opowiadała: ile dzieci, wnuków, prawnuków... - "A daleko tu macie do kościoła"? - Pytam. - "A blisko". - Mówi. - "Ze dwa kilometry". - Na to odzywa się wnuczek: - "Cztery, babciu, cztery..." - He, he, he...

niedziela, 2 lipca 2017

Deszcz

Przez czas jakiś, dwie godziny, szliśmy spokojnie i nieustannie. Kilka razy Fi. poszedł "na barana". Mi. maszerował sam. Oczywiście nie robiłem z tego powodu żadnych wyrzutów Fi., nawet nie miałem ochoty porównywać go ze stryjecznym bratem.
- Dobrze, Filu, dajesz radę. Nie musisz się spieszyć, ważne żeby iść i nie ustawać. Jak to w życiu. - Dodałem nieco filozoficzną myśl, uśmiechając się do siebie.
Przystanek w schronisku na Starych Wierchach, wafle ryżowe z pseudonutellą, ostatnie ogórki do ostatnich kanapek - zapasów z podróży. I dalej, z godzinę, aż zaczął padać deszcz. Znając prognozy i obserwując niebo, nie pozostawialiśmy sobie złudzeń: z nieba będzie nas moczyć tak długo, jak będziemy iść na Turbacz. Stanęliśmy w cieniu gęstych gałęzi świerkowych, a powietrze zaczęło wypełniać się zapachem mokrej gliny i ściółki. Wilgotny chłód zstępował z góry. Zaczęliśmy wyciągać płaszcze.
Włożyłem na siebie swoją nieprzemakalną kurtkę - przetestowaną tylekroć na rowerze. Na plecak nasunąłem także niezawodny pokrowiec. Tylko dla Fi. miałem takie... za duże ponczo. Niedobre dla niego do marszu. Dobre tylko na to, by Fi. usiadł mi w nim na ramionach. Tak ruszyliśmy. Pomyślałem głośno: - "A więc jestem teraz skazany nieść go «na barana» aż do Turbacza"?? Nie minęło pięć minut, a okazało się, że będzie gorzej: Fi. zasnął.
I na to też byłem przygotowany: przypiąłem na brzuchu nosidło tuli, a Fi. - przebudzony na chwilę - stał na ścieżce i czekał. Wziąłem go do siebie. Tata poprawił mi na plecach paski. Potem jeszcze plecak i... zanim nakryłem Fi. płaszczem, zobaczyłem jeszcze jego wzrok - zadowolenie z wdzięcznością, który wynagrodził mi następne półtorej godziny marszu z podwójnym, a może potrójnym obciążeniem.
Być może to będzie jedno ze wspomnień, które kiedyś przekona go, że ojciec jednak okazywał mu więcej czułości niż stawiał wymagań. Nie zepsują tego nawet takie zgrzyty jak ten, gdy się obudził. Głowę odchylał do tyłu. Ja ją na siłę przyciskałem do siebie. Wkurzał się.
- Filu, boli mnie, rozumiesz? Bo-li. - Tłumaczę mu drugi raz. Musisz tę głowę trzymać przy mnie, blisko, bo mi ramiona odpadną.
- Chcę do domu.
- Nie wiesz, o co prosisz. Do domu jest sześć godzin marszu i drugie tyle samochodem. Chodzi ci pewnie o to, żeby w końcu usiąść i odpocząć gdzieś, gdzie jest ciepło i sucho, tak?
- Tak, o to mi chodzi.
- No to widzisz, Miron śpi tak jak ty jeszcze przed chwilą - Jędrek go niesie i idzie też z nami dziadek, i wszyscy staramy się iść szybko, a nie zostało nam już dużo. Trudno, deszcz pada i nie przestanie. A my się nie poddajemy, damy radę, po męsku. No.
Ominęliśmy szczyt - krócej do schroniska. Potem i tak go zaliczyliśmy wieczorem, gdy się rozpogodziło. Fi. doniosłem już na rękach, bo nosidło schowałem, a na barana - dygotał. Czułem się wyczerpany jak kolarze, którzy kończyli tu jakiś wyścig. W ciepłym wnętrzu dobyłem z plecaka suche ubrania i buty dla Fi., i zaraz było dobrze. I dobre zostaną też wspomnienia.

sobota, 1 lipca 2017

Nastrój

- To co, kiedy "pacyfikacja"? - Pyta Ję. wpatrzony w ogień.
- Chyba już... - Patrzę na zegarek: dwudziesta dwadzieścia. - Miron, Filon, idziecie spać?
- (chórem) Nie!
- Najpóźniej o dziewiątej. - Kończę temat. Przynoszę notatnik, żeby napisać na bloga; nie tak od razu w aplikacji, nie chcę zanieczyszczać świecącym ekranem nastroju miejsca. A nastrój jest... Piękna panorama z tej Hali Maciejowej: Babia, Tatry, dolina Rabki i pobliższe grzbiety. Poza tym ognisko - jego zapach, podpiekane jedzenie.
Przysiadła się dziewczyna, a zaraz po niej jej chłopak, któremu czyniła - słyszałem - wyrzuty, że nie słucha jej, jak namiot rozstawia, a by mógł i niech wreszcie... Ale teraz są zgodni.
- Żywczyk czy Kasztelanik? - On usłużnie podsuwa jej puszki do wyboru.
- Kasztelanik. Ja zresztą i tak chyba całego nie wypiję... - Dalej nam opowiada, że harmonijka ustna kojarzy jej się z górami, ale też osobliwie działa ten dźwięk na ich kota, który przyłazi, łasi się, mruczy - jakby się nim rozkoszował. No więc ośmielony nieco wyciągam tę swoją harmonijkę, którą kiedyś zakosiłem tacie. Gram trochę niezgrabnie, ale gram - znane melodie. Potem harmonijką dzielę się z tatą - jak papierosem (co prawda nigdy nie paliłem, ale tak sobie to wyobrażam). Mówię jeszcze, że gdybym nie był z synem, to pewnie wziąłbym ukulele.
Ję. patrzy na ten mój notatnik, nawet nie pytająco, ale tłumaczę się: bloga będę pisać. Ze spojrzenia brata czytam lekką drwinę. On fantazjuje głośno: - "O dwudziestej trzydzieści zaszło słońce. Męczyła nas dojmująco bezczynność". - Proponuje od siebie, tak piernicząc trzy-po-trzy, by pozornie, dla picu, dla jaj dodać tej chwili uroku. Choć tego uroku chwila ma całkiem dość. Dwudziesta czterdzieści. Ję. pyta:
- To co, idziemy z nimi? - Kiwa głową na naszych czterolatków, którzy powoli już łapią zamułkę.
- Jeszcze chwilę...
- Chcę mieć w końcu chwilę dla siebie. - Wali Ję. ironicznie. Zerkam na chłopaków - kręcą się samopas. Wcześniej bawili się w sypialni w chowanego, potem ukrywali w szafie przed Bóg wie kim, ale się cieszyli. Teraz chodzą z rozżarzonymi patykami.
- Przecież masz chwilę dla siebie. Właśnie ją zmarnowałeś. - Żartuję czarno i gruboskórnie.
* * *
(W skrócie: Dziś wyszliśmy z Rabki - od 14:30 do 16:30. Jutro w planie sześciogodzinny (tempem Fi. & Mi.) marsz na Turbacz. Niech nas tylko nie zleje.)