czwartek, 31 sierpnia 2017

Dogodzić

Naszych wakacji przystanek 3/4: Olsztynek-Wiatraki. Przyjechaliśmy na obóz Wiatrołap dzień wcześniej, żeby się jeszcze zrelaksować, zanim mnie wciągnie wir przygotowań nagłośnienia (trochę taka pionierka jak w harcerstwie, tyle że z kablami i głośnikami). Tę jedną noc przenocujemy jeszcze pod namiotem. Ostatnia noc bez łóżka i szafki. Tak, bez szafki i kuchni, takiej zwykłej, ze stołem i zlewozmywakiem - tego nam już trochę brakuje po pięciu dniach na

środa, 30 sierpnia 2017

Nic

To właśnie miało być: nic. Na naszych wakacjach chcieliśmy mieć czas bez czasu. Dlatego postanowiłem sobie mocno, że pojedziemy pod namiot. To było coś (prawie) nowego - z dziećmi. Bo ja sam przygodę z namiotem znam dobrze i lubię. Lubię zwłaszcza wtedy, gdy kapie, leje nań deszcz, który przestaje wówczas być wilgocią, mgłą i chłodem, a jest tylko dźwiękiem - kołysanką, azylem.

Mieliśmy w pamięci wyjazd pod koniec kwietnia w Góry Złote, gdzie z powodu złej pogody zaliczaliśmy atrakcje turystyczne. No bo żal płacić za siedzenie w miejscu. Zatem teraz mieliśmy pojechać gdzieś, gdzie jest tak tanio i ładnie, że można tam właśnie siedzieć... w miejscu. I siedzieć. To miejsce żeśmy znaleźli przypadkiem, dwa dni

wtorek, 29 sierpnia 2017

Kawały

Naszych wakacji przystanek 1/4: Sopot. Wychodzę z plaży, idę oddać klucze od mieszkania. Siadam na ławeczce przy tej ścieżce, co się ciągnie wzdłuż nabrzeżnych zarośli, jak za okopami. Słychać jeszcze szum morza, otrzepuję piach ze stóp, żeby włożyć buty. Czuję, że ktoś nade mną stoi. Nawet nie czuję, widzę obok jego nogi. Podnoszę wzrok: starszy pan przystanął, żeby odpocząć.
— Pan żonaty? – Pyta mnie. Nie wiem, o co chodzi. Chce zweryfikować, czy obrączka na moim palcu znaczy to, co ma znaczyć, czy jak?
— No tak, żonaty... – Przyznaję się bez bicia i wyczekująco spoglądam, co w związku z tym...
— Żona posyła męża po bułki... – Bez zbędnych wyjaśnień zaczyna starszy pan. Ach, już rozumiem, dowcip! – ...a mąż pyta "ile tych bułek?" Żona odpowiada: "weź tyle, ile razy się dzisiaj kochaliśmy".

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Piersi

Naszych wakacji przystanek 4/4: Toruń. Jesteśmy w Młynie Wiedzy i patrzę z Fi. na wielki interaktywny ekran, przypominający stół do autopsji. Rzeczywiście, leży na nim kobieta, naturalnych rozmiarów, tyle że cyfrowa. Można ją obracać boku na bok, z pleców na brzuch, jednym palcem. Jednym palcem można też zrobić coś więcej: "dodawać" kolejne warstwy: system nerwowy, kostny, krwionośny, narządy wewnętrzne, mięśnie, na końcu skóra i włosy (gdyby ktoś pytał o zakrycie nagości, ekran z ubrankami - z różnych epok - jest w drugim rogu sali). Na wszelki wypadek kobieta pozbawiona jest cipki. Na to miejsce grafik wstawił (niezbyt fantazyjnie) po prostu gładką powierzchnię. Trudno powiedzieć, czy to bardziej z myślą o dzieciach, czy o młodzieży. Jednak reszta jest, jak należy.

Zatem pokazuję Fi. i opisuję mu te warstwy. Od czego są nerwy i mózg, jak się nazywają kości, co robią żyły i tętnice, serce, płuca, wątroba, żołądek i jelita, nerki z pęcherzem i takie tam. No i który mięsień - czemu służy. A od czego jest skóra - zapomniałem dodać. Zasadniczo jakoś uszło to mojej uwadze, no bo ze skórą pojawiła się jakby "cała pani". Chciałoby się powiedzieć: "tu już wszystko wiadomo", choć byłoby to równie naiwne jak definicja Benedykta Chmielowskiego "koń jaki jest, każdy widzi".

Najwyraźniej jednak dla Fi. nie wszystko było tak oczywiste, co się okazało po kilku sekundach. Ja zacząłem ponownie "rozbierać kobietę", odejmując kolejne warstwy, by w końcu sprawdzić, czy po tej autopsji nie jest na skraju załamania nerwowego. Tymczasem Fi., niezainteresowany repetowaniem lekcji biologii zażądał: 
- Tato, chcę zobaczyć kobiety piersi!
- Ach tak! Proszę bardzo! - Powiedziałem i kliknąłem palcem w ekran. Chłopiec jaki jest, każdy widzi.

niedziela, 27 sierpnia 2017

Pokój

Powakacyjnych porządków szał. Prania nastawić, jedzenie i naczynia rozłożyć, zakupy dzisiejsze rozparcelować, walizki pochować itd. itp. Krzątamy się. Dzieci chwilowo zajęte "sobą". Fi. wziął się za "Tornado" - polubił tę moją zabawkę z dzieciństwa - nakręcaną lokomotywę w komplecie z torami, tendrem i dwoma wagonami (sprężyna ledwie je uciągnie). U. coś maluje, rysuje. Zamknięci w pokoju. Fi. zatrzasnął drzwi - to według jakiegoś planu, żeby mu porządku rzeczy nie psuło.
- Filu, czemu zatrzasnąłeś drzwi? - Pyta z łazienki A.
- Bo one muszą być zamknięte! - Odkrzykuje syn.
- Ale może Ula będzie chciała wyjść albo ja będę potrzebowała wejść.
- Ale ty nie możesz wejść.
- Ale będę potrzebować, na przykład do szafy.
- Ale to jest nasz pokój i wy nie możecie tu wchodziiić!

Tymczasem A. już przechodziła do kuchni i ten stanowczy protest już chyba do niej nie dotarł.
- Słyszałaś? - Pytam, uśmiechając się, lekko rozbawiony.
- Nie, a co, pralkę?
- Nie, co Filo krzyczał.
- Nie...
- Że to ich pokój, więc my nie możemy tam wchodzić. Nastolatek się znalazł...
A poza tym wiem, że tym razem to nie chęć odosobnienia, tylko jakaś zasada, którą sobie wymyślił w związku z zabawą. Jakkolwiek by było, wydało mi się śmieszne, że tak mówi. I, szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko, żeby sobie tam sami siedzieli i myśleli, że to ich pokój, więc my... itd. Przynajmniej na razie. Ale jest to śmieszne.

Zaraz tę śmieszność próbuję przełożyć na relację człowieka z Bogiem: jak to z góry musi śmiesznie wyglądać, gdy człowiek mówi: Boże, to jest moje życie, zatrzaskuję drzwi i nie zamierzam cię do niego wpuszczać. Rzadko jest to tak werbalnie wyrażone, częściej wynika z postawy, postępowania. Ale nadal jest śmieszne. Ponieważ ten mój pokój - to moje życie, jest od Boga. Jak mocno bym nie zaryglował drzwi, nadal jestem w Jego rękach.

Są tacy, którzy uważają to za tragedię: człowiek odrzuca Boga-Ojca. Zgadzam się, to też prawda. Smutna historia: jak ten nastolatek, który separuje się emocjonalnie od rodziców - bardziej, niż to wynika z potrzeby wieku. Ale dziś jestem skłonny widzieć w tym "sobiepaństwie" mniej tragi-, a więcej -komedię. Może dlatego, że są jeszcze tacy mali...

sobota, 26 sierpnia 2017

Powroty

Otóż i nadszedł dzień powrotu i czas najwyższy, by przerwać milczenie. Przez dwa tygodnie robiłem to, co najbardziej lubił robić Krzyś - przyjaciel Kubusia Puchatka: NIC. Zatem... milczałem prawie zupełnie: na blogu, fejbuku, instagramie. Nawet zdjęć nie robiłem. Nie żebym na siebie jakiś zakon nałożył, tylko... ot, po prostu. Notowałem tylko co ciekawsze i śmieszniejsze migawki z wakacji, a zeszyt wcale nie puchł. Jest tego jedna strona, akurat tyle, co wykorzystam w najbliższych dniach.

Wracaliśmy z Torunia - drogą boczną, nie A1, ale przez Ciechocinek, gdzie spędziliśmy dwie godziny. Minął kwadrans, zanim uwolniliśmy się od kramów tężniowych: spiekota, widok tandety, dźwięk... tandety - muzyki biesiadnej i gorzej - jakiegoś Martyniuka. - Żeby to jeszcze na prawdziwych instrumentach było grane. - Westchnąłem. - Ciechocinku, ratuj swą godność. - Uratował. Przysiedliśmy na skraju zdrojowego parku, przy małej fontannie. Dzieci nieopodal, zadziwiająco zgodnie czymś się zajęły, kucając w trawie i płożących się gałązkach. Ja z A. odetchnęliśmy. Nieopodal na stadionie szykował się duży koncert.
- Lubię tego słuchać, bas ładnie gra, tylko werbel jak z garnka. - Powiedziałem.
- Lubisz słuchać próby nagłośnienia?
- No... Myślę wtedy, jak bym to ja ustawił.
Po chwili zespół zagrał razem i rozpoznałem akordy... Perfectu. To już znacznie lepiej niż jakaś wyfiokowana Teresa Werner.

Wracaliśmy przez Włocławek, bo chciałem przejechać wzdłuż zalewu. Droga wiedzie tuż obok. Okazało się: albo wały, albo las. Tylko niewiele widoku wody. Ale i tak byłem zadowolony. Miejscami cmokałem z zachwytu. Płock, Iłów, Sochaczew... Spokojnie, sielsko, mijamy kolejne pipidówy. Rolnicze, trochę wydmowe, nadwiślańskie Mazowsze. Czuję się prawie zrelaksowany.
- Dlaczego lubisz takie drogi? Ciekawsze? - Pyta A.
- Mówiłem ci już: lubię, bo jest jakaś odmiana. Coś się dzieje na drodze. Kraj można zobaczyć - te małe miejscowości, przyrodę. No i wolniej, to mniej spalisz.

W końcu A2: wjazd. Pech jakiś chciał, że niedawno na stacji benzynowej wleciały muchy, nie wszystkie udało się wypędzić. Ki diabeł je tu nadał?! Jedna mnie smyra po nogach, rozprasza, psia krew, na Poznań pojechałem! Dzieci nie rozumieją tragizmu sytuacji. A. próbuje mnie uspokajać. Na próżno, ja sobie nie umiem takich głupich rzeczy wybaczyć. Wściekły jestem na siebie (najgorszy rodzaj złości). Fi. coś pyka i nie po polsku dziamgocze, głośno... Nie słucha mamy, nie słucha mnie. Wprost mówi, że nie będzie słuchał. Wydarłem się, jak chyba nigdy. Zapadła cisza. Złość Fi. stłumiona na chwilę i wiem, że to źle i bez sensu. U. się pierwsza odzywa, jakby niezrażona, komentuje: - Krzyknąłeś na Fila? I mnie uszy zabolały.

- Tak, Ulciu, przepraszam wszystkich, że tak krzyknąłem. - Jakoś mi przeszło przez gardło. Zacząłem wyjaśniać: - Filo nie słuchał nas, a mi strasznie przeszkadzał, a ja jestem dodatkowo zły, że się oddalamy od domu. Dlatego tak krzyknąłem. Marnujemy czas i paliwo, a więc i pieniądze, będzie z dziesięć złotych.
- Dziesięć złotych?
- Tak, dziesięć?
- Jesteś zły za dziesięć złotych? - Powtarza U. na swój dziecinny sposób, ale pyta zaskakująco mądrze, retorycznie.
- Tak, właśnie tak... - Zawiesiłem głos. W myślach policzyłem jeszcze raz: 46 km - ile to będzie... - Ale nie powinienem tak głośno krzyczeć na Fila. - Dodałem. Ostatecznie to i dobrze, gdy rodzic przeprasza za siebie, że się źle zachował. Na pewno więcej na tym zyskuje, niż traci. A mucha... mała, głupia, domowa mucha po dwudziestej próbie wyleciała przez okno A. Z hukiem (przy stu dwudziestu) uszło też nieco złości.

piątek, 11 sierpnia 2017

Dojrzewanie II

Zatrzymałem się przed Żwirki i Wigury. Tam przed światłami jest taka barierka ze stopniem do podpierania się dla rowerzystów. Napisane: "dziękujemy, że wybrałeś rower". Ale to wiem. Nie wiedziałem natomiast, że można mieć takie piękne, siwe włosy! Oto przede mną stała na rowerze kobieta względnie młoda, może nie wybitnie atrakcyjna, za to miała wspaniałą burzę, falę włosów, w połowie siwych, w połowie czarno-kasztanowych. Zupełnie naturalne, długie, gęste, fantastyczne! Niestety powstrzymałem się przed głośnym komplementem – sam nie wiem, dlaczego.

Gdy zapaliło się zielone, wyprzedziłem siwą rowerzystkę zaraz po przekroczeniu jezdni, zerkając tylko, jak te jej włosy rozwiewa delikatnie wiatr. I pojechałem dalej, nieco szybciej. Ale myślałem

czwartek, 10 sierpnia 2017

Oczyszczenie

Lunęło. Stanąłem pod daszkiem McDonaldsa przy Puławskiej. – „Jestem na to przygotowany”. – Pomyślałem z zadowoleniem i odpiąłem gumę z bagażnika, otworzyłem swoją nieprzemakalną sakwę, żeby sięgnąć kurtkę. Gdzieś nad wyścigami na Służewcu strzelił piorun. Niebo zasnuło się jeszcze ciemniej. Ruszyłem.

Usadowiłem się na pasie do skrętu w lewo. Taki pas to moja jedyna opcja. Bardzo nie lubię schodzić z roweru na przejściu dla pieszych, a jechać przez zebrę – to się narażę jakiemuś mundurowemu, który stoi za rogiem. No więc jadę jak samochód. Jadę i czuję na plecach setki kropel – jakby mnie kto okładał gałęziami, świeżo z drzewa zerwanymi.

A dosłownie wczoraj sam rwałem gałęzie z drzewa, systematycznie i

środa, 9 sierpnia 2017

Powtórki

— Mamo, a jak dojedziemy… Mamo, a jak… to będę, to dasz… Mamo, a jak dojedziemy, to dasz mi ten mój zabawkę… Mamo, a jak dojedziemy, to dasz mi ten mój nowy samochodzik, który mi kupiłaś?
— Tak, dam ci… – Obiecała A., wzdychając. Trudno to czasem wytrzymać: „mamo… mamo… mamo…”  albo „tato… tato… tato…” – powtarza kilka razy, aż wypowie całe zdanie bezbłędnie. Przy czym w międzyczasie zastanawia się nad tym, co chce powiedzieć, więc zmienia treść… i zaczyna od nowa. W połowie przypadków już wiemy z góry, co chce powiedzieć. W połowie – nie, bo też wymyśla nieraz bardzo ciekawe rzeczy. Zresztą to nie ma znaczenia – i tak zdanie musi wybrzmieć perfekt od początku do końca.

Od pewnego czasu, bezskutecznie niestety, próbuję go pouczać w ten sam sposób:
— Filu, kiedy coś nam mówisz, ale w międzyczasie się pomylisz albo zmienisz zdanie, to nie musisz zaczynać od początku. To jest dla nas

wtorek, 8 sierpnia 2017

Siódma

Jedna z moich znajomych z kościoła K. jest w ciąży (drugiej) i koledzy się z niej nabijają - tak, że już ochrzcili jej nienarodzonego jeszcze syna: Excel. Ponieważ K. uwielbia tabelki. Ja się solidaryzuję. W pracy i w domu mam pełno tabelek. Excel to mój przyjaciel. Nadal nie przestałem poznawać z pasją jego wszystkich funkcji. Lubię liczby, statystykę. Dlatego pewnie mam też licznik rowerowy - taki bajer, praktycznie zbędny. Chyba że lubisz cyferki, jak ja.

Kolega z pracy, naukowiec, mówił kiedyś, że też dojeżdża do pracy rowerem, ale już się nie piłuje, jak dawniej. Tak, dawniej cisnął ostro przez zielone, warszawskie "ostępy": Fort Bema, Lasek na Kole, park Moczydło, Szczepańskiego. Ale na tej prędkości oszczędzał... trzy, do pięciu minut. Kiedy to policzył, dał sobie spokój. Jeździ na luzie. Ja

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Sam

Ten dzień był inny. Podniosłem się o siódmej trzydzieści, gasząc budzik po raz dziesiąty. Umownie dziesiąty, bo przecież nikt normalny nie liczy. Nie jest w stanie policzyć. To późno. Ale to nie było takie ważne. Przywitałem się z An. Nie rozglądałem się więcej po domu, nie chodziłem ciszej, jak to czasem robię, z obawy żeby nie obudzić dzieci. Spakowałem na chybcika jedzenie – do plecaka, którego nigdy do pracy nie noszę. Nie pocałowałem na pożegnanie A., bo jej już nie było. Nie było od dwóch godzin, które spędziłem w łóżku sam, śniąc kolejne sny – jak erratę, appendix do tego, co przyśniło mi się, zanim zaniosłem Fi. do samochodu.

Siedziałem w pracy, a z każdą godziną myślałem: Łomianki, Pułtusk, Nidzica, Ostróda, Elbląg, Gdańsk, może już nawet Sopot. Czekałem

niedziela, 6 sierpnia 2017

Miłość

Wygłosiłem dziś kazanie o tym, jak Bóg nas kocha (do posłuchania). Obrazem tej miłości jest Jezus, który był człowiekiem, chodził po ziemi, od wsi do wsi, od miasta do miasta. I zachowywał się w szczególny sposób – właśnie tak, jak nakazuje miłość. Aż do swojej śmierci i także po niej, po zmartwychwstaniu. Co i rusz można znaleźć w Ewangeliach przykład takiego postępowania Jezusa, które jest dowodem miłości Boga do człowieka. Ale też wzorem dla człowieka, jak można być w miłości posłusznym Bogu i okazywać miłość bliźniemu.

Punktem wyjścia był fragment „Hymnu o miłości” Apostoła Pawła (tj. 1 Kor. 13:4-8). Nie chciałem przebiegać beznamiętnie przez te wersety, chciałem z nich wydobyć PASJĘ! I udało mi się. Każda z cech miłości zyskuje koloryt, jeśli bliżej przyjrzeć się oryginalnemu tekstowi i jego tłumaczeniom. Każda z cech znajduje oddźwięk w życiu Jezusa, w tekstach Ewangelii. Dzięki temu „Hymn” nie jest tylko pięknym, poetyckim tekstem, ale staje się żywy, z mocą domaga się mojej odpowiedzi. Co z tym zrobię? Czy umiem pojąć jak mocno i szczególnie Bóg mnie kocha? Na ile jestem tego świadomy i jak to zmienia moje życie? Czy będę potrafił żyć takimi standardami?! Jakimi?
  1. Miłość jest długo cierpliwa, nie upada na duchu, umie wytrwać w nieszczęściach i kłopotach, znosić ataki, krzywdy, zranienia, nie jest mściwa, porywcza do gniewu, czy karcenia. „Jak kocha, to poczeka”. Miłość widzi cel i nie poddaje się nigdy, nigdy, nigdy. Bóg nigdy ze mnie nie zrezygnuje. Zob. Mat. 17:17, Mar. 4:40.

sobota, 5 sierpnia 2017

Impreza

Śniło mi się, że byliśmy w szpitalu: A. miała rodzić (tu od razu dementuję: nie spodziewamy się). Jednak całe to szpitalne otoczenie nie sprzyjało; wiadomo: stres, rozproszenie uwagi, lekko przedmiotowe traktowanie itd. Żeby się więc od tego uwolnić, zaczęliśmy robić różne śmieszne rzeczy, które do tego szpitala zupełnie nie pasują i których może nawet nie wolno. Na przykład wlazłem do łóżka A. i zaczęliśmy popijać wodę z butelki po piwie, chichrając się z tego jak dzieciaki.

Potem wyszedłem na szpitalne dziedzińce, już sam. Odmieniły się one w jednej chwili w dwie baszty ceglane, a może stare budynki gazowni… Teraz był to jakiś modny klub. Zaczęli się schodzić ludzie; okazało się, że to jakaś impreza LGBT. Pojawiło się też sporo chrześcijan, których znałem z widzenia.
— Co tu robicie? – Zapytałem jedną dziewczynę. Odpowiedziała:

piątek, 4 sierpnia 2017

Dojrzewanie I

Kiedy byłem mały, dowiedziałem się, że chłopcy dojrzewają później. Strasznie mnie to rozzłościło. Postanowiłem nic nikomu nie mówić, tylko dorastać nawet szybciej, niż moje koleżanki. Dziś mam lat trzydzieści i… klops: wcale nie wiem, czy cel swój osiągnąłem. Głównie z tego względu, że nie mam porównania, nie prowadziłem zbyt głębokich rozmów z moimi rówieśniczkami, takoż z kolegami. Chyba nawet nie umiałem tego robić. One zresztą pewnie też nie. Być może umiejętność poważnej i dobrej rozmowy jest tą, którą nabywamy w czasie dojrzewania.

Pamiętam, jak spotkaliśmy się w gronie znajomych z klasy gimnazjalnej. Były tam dwie moje dawne sympatie, patrzyłem na nie jak na dowody mej nieudolności i, w różnym stopniu, ofiary mego

niezdecydowania. Ponieważ ja, jak chyba każdy (bardzo) młody człowiek, byłem idealistą – sądziłem, że musi mnie olśnić jakieś wyższe poznanie: ona to, czy nie ona?! I tak się z sobą mocowałem, zamiast czerpać przyjemność z prób, nawet tych nieudanych.

Inna sprawa, że może wcale nie miałem szans. Nie dlatego, żebym

czwartek, 3 sierpnia 2017

Działki

Nie ma dla wielu działkowców większej miłości niż ta do roślinek. Nie mówię: na poziomie deklaratywnym, ale w sensie praktycznym. Okupują tę miłość opłakanym stanem kręgosłupa, opadaniem z sił na chorobowym i czasem bez rodziny, która pasji tej nieszczęśliwie nie podziela. I powiem jak moja żona (zawsze zaczyna tymi słowy, gdy chce się krytycznie o czym wyrazić): "nie ma w tym nic złeeego, ale...". Nie ma "ale". Jedyne "ale" jest takie, że ja tego bakcyla nie połknąłem, a kto inny owszem i to głęboko. Wszak jeśli się już wypełni pierwszy boży nakaz "rozradzajcie się i rozmnażajcie i napełniajcie ziemię" to co pozostaje? "Czyńcie ją sobie poddaną". Jak w "Kandydzie": każdy powinien uprawiać własny ogródek. 

A uprawianie to i miłość ogródka bywa wręcz fascynująca. Kiedy się przejdziesz po działkach, zobaczysz jedne - stare i zaniedbane, których właściciele zmarli lub wybudowali sobie dom z nowym, pięknym ogrodem, któremu się oddają, jak kochance, zdradzając starą działkę. Lecz starej działki się nie pozbędą - jak pies ogrodnika, nomen omen. Zobaczysz inne - jakoś utrzymane, trawa obok przystrzyżona, wstydu nie ma, ale nie ma też i serca za wiele. Albo (częściej) siły już nie te. Wreszcie trzeci sort działek - te najładniejsze. 

Sąsiad dał nam trochę borówek ze swoich krzaków. Ostrzega: 
- Mogą być trochę kwaśne, bo to się pomylić można; jedne mam krzaki lipcowe, drugie sierpniowe, trzecie wrześniowe. Mogłem za wcześnie zerwać.
- Ale to nawet lepiej, wie pan, ja lubię kwaskowe. Te borówki, co się kupuje, to dla mnie są wydelikacone zanadto. A kwaśne dobre. - Chwalę. - Ula! No przecież patrz, przewróciłaś! - I począłem borówki wygrzebywać z trawy, pięć minut, aż napełniłem znów cały kubeczek. Nie darowałem. A tak, wyskubując spomiędzy źdźbeł, nerwy jakoś koiłem.
- A wy tu jutro będziecie? - Sąsiad się znów odezwał.
- No, może będziemy, ale szczerze to nie planowaliśmy. 
- A to dobrze, bo ja chciałem chemią tu popryskać... - Tłumaczy. 

I się zaczęło: jakie to robaki, jakie grzyby, jakie kwaśne deszcze; co on sypie, co leje, jaki dół na kwaśny torf wykopał, jak obwiązuje i dogląda, i przycina, jak sadził na przemian krzewy - "chłopaka i dziewczynę". I palce splata, żeby mi pokazać, jak one muszą się mieszać, żeby się zapylać wzajemnie. Ja słucham i słucham, upewniam się, co które: jabłonki, borówki, jagoda kamczacka (ponoć najmniej wymagająca), azalie, agrest, hortensje, róże, cisy, kalarepa, porzeczki. No i trawa - to jasne, że trawa, ale i ona ma swoją historię. 

- A w ogóle, to - mówi sąsiad - jak rodzice moi żyli, to tu, wie pan, był ogród botaniczny. No, wszystko! I ziemniaki nawet kopali. I kwiaty wszelkich odmian. A teraz to ja i z tym, co tu mam,  jestem urobiony. Ja tu z Jelonek na Czerniaków przyjeżdżam, praca zmianowa, to pan se może wyobrazić, nie? A dziś trawę skosiłem i na pysk padam. Bo ja na zwolnieniu jestem. - Patrzę na chłopa, nie wygląda wcale niewyraźnie. Rumiany, wielki, żywy. Pasjami opowiada, zmęczenia nie widać. Taka miłość, polska miłość.

środa, 2 sierpnia 2017

Beztrosko

Szedłem przez wyboisty chodnik, modląc się. Bo też chciałem jakoś wypędzić z głowy głupie piosenki. Chciałem też pchnąć myśli na pogodniejsze tory, wprawić się w dobry nastrój. W istocie: od pięciu minut dziękowałem Tacie, chwaliłem Go i opowiadałem wszystko, co mam, a mam to od Niego. Poczułem naraz taką… swobodę, luz, jakby wszystko prócz mnie miało zniknąć. Albo przeciwnie: zaraz bym wyparował do nieba. A On o wszystko by się zatroszczył – wszystkie moje sprawy. Nawet o ten mój samochód, w którym próbuję naprawić klimę. Żeby A. miała na wyjazd. Żeby wreszcie była, po dwóch latach. Czułem się niepewnie, bo to zwlekanie mogło mnie słono kosztować. Mogło, ale nie musiało. Wóz albo przewóz – jedna część do wymiany albo nie. Sprawdzałem na allegro – faktycznie droga. Ale to zmartwienie już oddałem Bogu. I oczekiwałem beztrosko, że… coś wymyśli, coś zrobi, żebym nie zapłacił krocie.

Skręciłem w boczną uliczkę. Uskoczyłem w bok, by przepuścić auto przez wąską bramę. Teraz po trelince wszedłem na teren małego zagłębia warsztatów. Woń lakieru samochodowego zakręciła mi w nosie, zaraz potem kurz, opony, smary. Fajrant: grupka mechaników siedziała na krzesłach, podnośnikach, skrzynkach i odpalali dymka.
— Dzień dobry! Ja od tego Forda – on tu zostanie do jutra, ale muszę coś z bagażnika sięgnąć. – Wytłumaczyłem się. Spojrzeli po sobie…
— Panie Andrzeju! – Krzyknął jeden. Wyjęcie papierosa z ust zdawało się być jedynym ruchem, który wykonał. Nic dziwnego, przy tym upale… Nie czekając, aż „pan Andrzej” usłyszy i wyjdzie, skierowałem się wprost do biura, gdzie rano podawałem mu dane – swoje i mojego auta. Mówiłem:
— Tylko jeszcze tu jest błąd. – Wskazałem na imię. – Jan, nie Janusz. – Myślę: powiedziałem przecież wyraźnie „Jan”. A zresztą, temu facetowi i tak wszystko jedno. W ogóle nic z tego nie wynika, czy jestem Ziółkowski, czy Wiśniewski. Nie wiem czemu, ale czułem się wręcz zażenowany, że zwracam na to uwagę. Uśmiechnął się:
— A, oczywiście, będzie Jan. – I skreślił „usz”. To było rano.

Teraz siedział i rozmawiał przez telefon. Wyszedłem, dając mu chwilę na dokończenie. Obejrzałem swojego Forda od dołu – nieczęsto mam okazję. Skrzynia biegów zapocona. To już wiem. Tragedii nie ma. Ale tłumik… Ciekawe, ile jeszcze pożyje… Blacha z niego plastrami odchodzi, jak liście sałaty. No, dosyć. Wracam do biura. Facet skończył rozmowę. Ale do mnie się nie ruszył. Przy tym upale…
— A, to pan! – Otrzeźwiał. – No, no, miał pan szczęście! – Twarz mu się rozjaśniła.
— Naprawdę? A co się okazało? – Byłem już zaciekawiony i wdzięczny wiadomo-Komu.
— Sprężarka zassała olej z turbiny. No a dziura była konkretna w tej rurce, tam by na pewno poszła wilgoć, korozja, wie pan.
— Czyli ten olej ją zakonserwował?
— No właśnie. Ma pan szczęście.
— Uff, wie pan, kamień spadł mi z serca. Było, nie było, to tysiak do przodu. – Uśmiecham się szeroko. Idziemy. Facet opuszcza podnośnik.
— Jeszcze inna rurka była do poprawienia, ale to już jutro panu pokażę. Jutro skończymy, a tę sprężarkę dziś umyłem. Wystarczy?
— Podnośnik? A, tak, już jest nisko, spokojnie sięgnę. Hulajnogę muszę synkowi naprawić, łożysko dokupić.
— Ale to drobiazg, to dziesięć złotych kosztuje.
— Osiem.
— No mówię.
— To dziękuję, do jutra!
— Do widzenia! – Pożegnał się i odwrócił na pięcie. I ja odszedłem, z hulajnogą przewieszoną przez ramię – na przystanek. „Bogu dzięki” – pomyślałem. Może naiwnie, ale nie dbam o to.

wtorek, 1 sierpnia 2017

Brzęczenie

Przyszli do nas Ju. i Au., bo siostra ze szwagrem podrzucili nam dzieci, żeby się "urwać" na randkę - w swoją rocznicę.
— A może zagramy w to! - Ju. znalazł planszówkę, która go zainteresowała.
— Jasne, możemy zagrać. To jest Grzybobranie. Filo lubi w to grać. Aurelce pewnie też się spodoba. Ula jeszcze śpi - jej strata.
— To co? To gdzie?
— Ustawmy tu stolik, siadamy. Filo, Aurelka! Chodźcie, zagramy!
Zawsze wydaje mi się niemałym osiągnięciem dotarcie do końca gry - tyle razy ktoś potrząsa stołem, rzuca kostką między pionki... Powstrzymać chaos i emocje przed zniszczeniem delikatnego status quo na planszy - to trudne zadanie. Ju. - najstarszy - na szczęście trochę mi w tym pomagał.

Moja kolej. Wyrzuciłem szóstkę. Przypomniało mi się:
— Słuchajcie, instrukcja nic o tym nie mówi, ale możemy się umówić: co robimy po wyrzuceniu szóstki? Nic? A może dodatkowy rzut kostką?
— Nie, lepiej jak dostaniemy jeden punkt premii! - Wymyślił natychmiast Ju. Spodobało mi się. Zacząłem wygrzebywać aluminiowe jednogroszówki ze słoja ze starymi, peerelowskimi monetami. Po chwili  koszyczki zaczęły wypełniać się nie tylko grzybkami i jagódkami, ale też pieniążkami.
— Ale to są udawane pieniądze, prawda? - Wtrącił Ju.
— No gdzież! Prawdziwe! Tylko że już wyszły z obiegu. Ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu, po wojnie, można było nimi normalnie płacić. Dziś nie mają już wartości - chyba tylko w skupie aluminium.

Zaraz następnego dnia przeczytałem werset, który mi się dobrze połączył z tymi moniakami:
"Choćbym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłości bym nie miał, byłbym miedzią dźwięczącą lub cymbałem brzmiącym" (1 Kor. 13:1) 
Chciałem już "polecieć" dalej, ale zatrzymałem się na tej "miedzi dźwięczącej" i na "cymbałach". W innym tłumaczeniu było: "jak brzęczące pieniądze". Rzeczywiście, sprawdziłem: Rzymianie posługiwali się miedzianymi monetami, tyle że w czasach Pawła - autora listu do Koryntian - popularniejsze były już monety srebrne - denary. A te miedziane były wówczas czymś, co można przyrównać do naszych groszy. Czymś, co zadzwoni gdzieś na ulicy, ale... chyba nawet nie schylisz się po to, niech leży.

Innymi słowy, mogę mieć dar wymowy - elokwencję, umiejętność przemawiania tak, by przykuć uwagę i zostać zrozumianym przez dosłownie każdego człowieka. Ale - jeśli nie poprę słów konkretnym czynem miłości - będzie to jak potrząsanie słojem z moniakami. Albo wysypanie groszaków na ulicy. Brzęk, brzęk! Ktoś tam się schyli, podniesie... Inny nawet i tego nie; zerknie, pójdzie dalej, mimo. Nie ma w takiej mowie nic szczególnie cennego. Może poza tym, że ktoś pochwali: ładnie powiedziane, ładnie brzmi, miłe to jest dla ucha - jak cymbały. Tu znów: cymbały w czasach Pawła były instrumentem, który przypuszczalnie budził najmilsze wrażenia zmysłowe i... nic ponadto. Mówiąc krótko: choćbym mówił umiejętnie, dosadnie, donośnie, zrozumiale, pięknie i z polotem, a miłości by w tym nie było, przeminę bez echa.