wtorek, 31 października 2017

Halloween

Pamiętam wróżby andrzejkowe w szkole. Zabawa kończyła się dyskoteką. Ale najpierw każdy miał przynieść: miseczkę, klucz (najlepiej duży) i świeczkę. Napełnialiśmy miseczki wodą, a potem przez dziurkę od klucza skapywał wosk, tworząc na powierzchni wody ciekawe kształty, mające symbolizować czort wie, co. To pobudzało dziecięcą wyobraźnię i było przy tym sporo śmiechu.

Dzisiaj, wiedząc to, co wiem, nie organizowałbym takich zabaw. Zresztą dzisiaj… andrzejki chyba powoli przegrywają z halloween, nie? Nie jestem na bieżąco już – jeszcze. W zasadzie to jeden pies. (Można do tego wora wrzucić jeszcze Zaduszki). Wróżby, kontakty z duchami lub ich odstraszanie, lub – jeszcze „lepiej” – „uwalnianie” (bo i takie tradycje są żywe) – wszystko to kojarzy się wprost ze

poniedziałek, 30 października 2017

Wagony

— Tudum, tudum... tudum, tudum... – Fi. przesuwa po podłodze pociąg z puzzli i imituje tętent kół. – Ula! Licz, ile wagonów przejechało! – Tudum, tudum…

Koleżanka żaliła się trochę, że przez ostatnie dwa miesiące miała tylko jeden wolny weekend. Pojechała do rodziców. Podkarpackie.
— Ale to bajka. – Mówię z nutą zazdrości. – Tak wsiąść do pociągu – byle jakiego, jak w „Remedium”. Zająć miejsce, ruszyć i nie robić nic, i czekać, co się zdarzy. Ulegać lekkim wahnięciom, jakby się było piórkiem w bezwietrzny dzień albo ziarnkiem piasku na dnie jeziora. Może ktoś ciekawy się trafi – z nim pogadać i otworzyć go jak książkę – nowy, inny świat. A może zwykłą książkę się poczyta. Albo po prostu: całą drogę przesiedzi się w ciszy i porozmyśla, i pogapi w okno, i poczuje ten ruch w czasoprzestrzeni, w samotności, jak meteor.

— Hm, ale siedem godzin? – Odparła z przekąsem, gasząc moje

niedziela, 29 października 2017

O mnie

A co ty robisz tutaj? – Podchodzi do mnie Al. siostra. No bo się rozsiadłem na uboczu, z kartką i długopisem, które z lekkim trudem sobie znalazłem.
— Piszę bloga.
— No proszę, i znowu na imprezie ty się alienujesz.
— Przecie babska impreza... – Tak sobie zażyczyła siostrzenica – jej to urodziny. My – tatowie niby jesteśmy, ale trochę z boku – sobie, a babki sobie. Ja tymczasem wiedziałem, że nie mogę znów przepuścić dnia bez pisania. I wziąłem się do dzieła.

— Hej, uważajcie! – Głos Al. teraz jak dzwoniąca szklanka, rozmowa ucichła na sekundę. – Uważajcie, co mówicie, bo Jasiek teraz siedzi z kartką i zbiera materiał na bloga.
— Nie zbieram, tylko od razu piszę. – Prostuję.
— O, jeszcze gorzej!
— Jasiu, napisz coś o mnie! – Prosi Be. – Ha ha ha ha... – wszystkie się śmieją.
— I o mnie też napisz! – Dołącza się O. bratowa.
— Spokojnie, napiszę i o Bernatce, i o Oksanie, i o Ali, bo przecież sama się też prosiła...

Ję. bratu też się ten żart spodobał i podchodzi do mnie, i udaje, że czyta:
— Ja wam powiem, co on tutaj pisze, o: "woow, naprawdę? coś ty? i ona wtedy wiesz co? no co? ona wtedy do niego poszła i mu to powiedziała!" – Dziewczyny śmieją się... To chyba dobrze, mają do siebie dystans. Czasem mam wrażenie, że się prześcigają na ten dystans. Bzz, bzz – historyjki, żarty, komentarze. Ale ja naprawdę nic nie słyszę. Zresztą, o: nawet nie muszę, samo się napisało.

sobota, 28 października 2017

Metronom

Przyszedłem z samymi pałkami. Już to, że nie trzeba było przywozić własnych bębnów i rozkładać ich – to luksus. Elegancko: od razu rozejrzałem się ciekawie po tym, jak to jest urządzone akustycznie (zboczenie „zawodowe” ze służby kościelnej) – tu takie wytłumienie, taki system głośników, taki system odsłuchów dousznych.
— Tu możecie sobie podłączyć klika – mówi kolega, nagłośnieniowiec i pokazuje na sterczący przy perkusji kabel.
— A, dzięki, macie tu jakiś?
— No, nie. Ale jakbyście mieli własny, to tu podłączacie i leci do całego zespołu na słuchawki.
— Hm, no dobra. Metronomu ze sobą nie wziąłem, ale może z telefonu puszczę…
— Jasne, też da radę…

Otwieram więc darmową apkę, którą sobie kiedyś ściągnąłem i używam do ćwiczeń. Wszystkie te „pro-zespoły” uwielbieniowe grają z metronomem, znaczy z klikiem w uszach. Dla perkusisty to i lepiej, i gorzej. Lepiej, bo łatwiej utrzymać tempo – nie przyspieszać i nie zwalniać. Gorzej, bo jak się „rozjedziesz” z klikiem, to cały zespół słyszy, a wrócić do właściwego punktu trudno. Nie dość, że można tak piosenkę spaskudzić, to jeszcze wstyd.

Gramy próbę. Za pierwszym razem dopiero przypominam sobie, jak te kawałki się gra, więc klik mi odjeżdża. Brzmi nieco żałośnie, choć tylko w odsłuchu, ma się rozumieć, na szczęście. Za drugim razem już bardziej skoncentrowany – wychodzi zaskakująco dobrze, w punkt. Po próbie, „na żywo” znów mnie poniosło. Pod koniec klika wyłączam. Tak to właśnie wygląda od kulis. Ale nie tylko ja mam z tym problem.

— Chłopaki, no, musicie mi wybaczyć… – Mówi Ag., dziś jest liderem. – Bo ja, jak się wczuwam, to ten klik jest bezlitosny. Ale postaram się… – Przyznaje się bez bicia. Ja to znam; myślę: jak połączyć szczerość wyrazu, zaangażowanie z techniką (na tyle dobrą, na ile mnie stać)? A przy tym pojawia mi się puenta: w życiu jak w muzyce – to trudne, a przecież konieczne, pogodzenie sztywnego tempa, pewnej rutyny z fantazyjną spontanicznością i podążaniem za porywami serca – tymi drobnymi i wielkimi. Ale wszystko to jest do wyćwiczenia. Kwestia przyzwyczajenia i liczby powtórzeń.

piątek, 27 października 2017

Świt

Świt nadchodzi podobnie każdego dnia. Otwieram oko i zauważam, że nie ma już cienia świerku na ścianie, który zdaje się być cieniem potwora. Znak, że latarnie pogasły. Rolety zaczynają przepuszczać mgławe światło poranka. Czasem uchylam okno, żeby poczuć zapach dnia. Czasem rześkie powietrze zawiera nutę dobrze mi znaną i kochaną (drzewny dym, pewnie z pobliskich domów jednorodzinnych). Wstaję i bardziej myślę o modlitwie niż modlę się, by potem żałować, że nie dałem sobie tego luksusu - paru chwil z Bogiem, które "zrobią mi dzień".

Myślę też, że dobrze będzie nie obudzić dzieci, żebym mógł jeszcze przez chwilę posnuć się po domu swobodnie, trochę bez celu, a oficjalnie: w poszukiwaniu części garderoby, okularów, telefonu itp. - rzeczy, które pozostawiam niby w porządku, a jednak w miejscach zbyt przypadkowych. Przy tym snuciu się, wcześniej czy później, muszę sobie uświadomić, czy dziś do pracy idę, czy nie idę. W tym jednym aspekcie świt może się różnić od innego świtu.

Dziś jeszcze pracuję, dziś jeszcze tak, a więc dobrze! Dobrze, bo lubię takie dni! Bo lubię tę pracę? A może lubię porządek i spokój w niej panujący? Może lubię rower, którym tam jadę? A może czuję, że dzień z dziećmi jest bardziej wymagający i A. ma pracę trudniejszą od mojej? Może wszystko po trochu. Tak, na pewno tak. Ale to jeszcze nie wszystko, bo jest coś jeszcze, coś nieuchwytnego i cennego. Muszę to rozpoznać i rozsmakować się.

Pedałuję okutany w kaptur i balaklawę, którą kiedyś kupiłem na gokartach, na kawalerskim przyjaciela. I przypominam sobie ujęcie z filmu, dawno widzianego, gdy chłop robi tarasy uprawne na zboczu górskim. Nosi kamienie, wozi ziemię, wszystko ręcznie, w pocie czoła, dzień w dzień. Albo chłopiec, główny bohater filmu "Miód" (z "Trylogii Yusufa"), jak idzie do szkoły przez wiele kilometrów i ta jego droga jest pokazana pieczołowicie, z każdym szczegółem. Jak wówczas gdy chłopiec z ukrycia obserwuje swojego ojca pszczelarza przy pracy. Może właśnie to mi się podoba w tych świtach, w tym wychodzeniu do pracy.

czwartek, 26 października 2017

Kalendarz

Dzień urlopu w dzień powszedni – i już wydaje się, że jutro niedziela. Ale to dopiero czwartek. Można też zrobić coś, na co nigdy nie masz czasu. Na przykład pójść z Fi. na judo. Pomysł mamy. Zresztą, jak się okazało, trafiony. Sama chodziła na judo, na wf na studiach. Fi. na pierwszych zajęciach był bardzo podekscytowany i przekonany, że teraz będzie mógł walczyć z Mi. – kuzynem i w ogóle zaraz wszyscy dostaną na zajęciach miecze i będą się naparzać. Tymczasem jest więcej zabaw ruchowych, fikołków itp. A przede wszystkim chłopaki (i jedna dziewczynka) uczą się ogarnąć i reagować na polecenia trenerki.

Trwa zabawa w policjanta i złodziei… – odgłosy gonitwy dochodzą mnie z niższego poziomu, tymczasem ja siedzę na ławeczce i przeglądam kalendarz z ubiegłego roku. Był mi niepotrzebny do planowania. Ale ponieważ dostałem go od żony, postanowiłem go zapisać. Zapisywałem do połowy marca. Do tego rysowałem markery-buźki – uśmiechniętą, smutną i zagniewaną. Najwięcej tych uśmiechniętych, na szczęście. Ale bywało różnie. Wspomnienia powstają w głowie, jak żywe, nie zawsze miłe, ale dobre. Dobre, bo... ponad tym wszystkim wdzięczność, że...

Są jakieś sukcesy, kiedy na przykład zamknąłem finansowo duży projekt, prawie bezbłędnie i z dobrym wynikiem. I pierwsze kroki U. – trzy tygodnie po pierwszych jej urodzinach. Jest i notatka, jak A. nieszczęśliwie rozwaliła felgę i bardzo się zestresowała. I, pamiętam, była zła, że ja jestem zły. Nie ukrywałem tych emocji, nie krytykowałem, ale też specjalnie nie pocieszałem. Jak ktoś coś zrobił niechcący, to też jest jego wina. Co tu do pocieszania? A. była odmiennego zdania. Dorysowałem buźkę smutną. 

Są jakieś odwiedziny, sylwester u siostry, jakieś poranki i wieczory, spotkanie z przyjacielem. Jest tamto choróbsko, co wszystkich nas położyło i już tylko wołałem do Boga. I jedno dość traumatyczne doświadczenie, z którym było mi ciężko przez dłuższy czas. Są randki i kino, i radość z nowego telefonu. I to jak odszroniłem i zatankowałem dla A. samochód, i rozgrzałem silnik z rana przy minus kilkunastu. Byłem zadowolony ze swojej niespodzianki, dorysowałem buźkę uśmiechniętą. I jak w „nowej” pracy dostałem mniejsze pieniądze; szczęściem w nieszczęściu było, że po pół roku już wyszedłem „na swoje”.

No i skończyło się rozpamiętywanie, skończyły się zajęcia Fi. Pomagam mu się przebrać. Ale niemrawo, niech się pomęczy sam, umie, mamy czas, akurat nie spieszymy się nigdzie. I myślę jeszcze o kalendarzu, zerkam na błyszczące „2016” jak na zamknięty rozdział. Z satysfakcją, jaką masz po przeczytaniu dobrej książki, dobrej historii, nasyconej zabawnymi, wzruszającymi i smutnymi momentami, bohaterami z krwi i kości, którzy najpierw zaskarbią sobie twoją sympatię, a potem wkurzają. A ponad tym wszystkim wdzięczność, że On cały czas jest blisko.

środa, 25 października 2017

Starość

Siedzę w pracy, wtem... A. pisze do mnie: "Kocia starość jest dziwna. Odkurzylam Polę, dosłownie odkurzyłam. I byla calkiem zadowolona... ;)" Ja już się za głowę złapałem. Sam miałem ochotę to zrobić nieraz, ale wiedziałem, że Pola boi się odkurzacza jak diabeł święconej wody. Drugi sms: "A kiedyś, dawno temu, wyskoczyłaby przez okno, byleby nie spotkać odkurzacza". Tak, tego już dodawać nie musiała. Wiedziałem to doskonale.

Nawet wysnułem naprędce przypuszczenie, że to może moja zasługa - oswoiłem kota z odkurzaczem. Ja, wychowany na wykładzinach i odkurzaczu, byłem tym, który w tym domu - glazury, paneli i zamiatania - jako pierwszy zaprzyjaźnił się ze starym elektroluksem. Potem kupiliśmy nowy, o demonicznej nazwie Dirt devil, który jest też cichszy. Może tym zjednał sobie względy Poli? A czort ją wie.

Potem okazało się, że to nie był żaden złośliwy pomysł, który wpadł do głowy A. Po prostu: odkurzała kocią poduchę, kiedy Pola sama tam wskoczyła, jakby się napraszała. No to ziu! - po ogonie. Nastawia się na więcej. No to... została odkurzona. Myć już jej się nie chce z tej starości, więc chociaż się odkurzy. Jaka to kocia optymalizacja procesów higieny osobistej! Świadczy o wysokiej inteligencji! Lub o głupocie. Wolę to pierwsze. Też kiedyś będę stary.

wtorek, 24 października 2017

Godnie

Kiedyś jeden mały chłopiec zapytał:
- Tato, a co to jest romans?
- Ojej, yyy, no, wiesz... A... właściwie skąd ty znasz takie słowo?
- A, przeczytałem w książce.
- Jakiej książce?
- No zobacz. - I synek otworzył tacie Biblię w języku angielskim na liście do Rzymian. Wszystko się wyjaśniło, tata odetchnął z ulgą, że nie musi się kłopotać.

A po co się kłopotać? Ja bym powiedział, że romans jest wtedy, gdy dwoje ludzi się kocha i chce spędzać ze sobą jak najwięcej czasu. Romans w małżeństwie? Oczywiście, wbrew definicji. Jestem za. Dlatego spontanicznie zapytałem An., czy nie mogłaby dziś uśpić dzieci i wybraliśmy się z A. ...na kawę.

Nasza ulubiona kawiarnia nas tym razem zawiodła i zamknęła się trzy godziny wcześniej. Szybka decyzja: to gdzie?
- Może Stary Dom? - Proponuję.
- A... to... nie "za wysoko" dla nas?
- Nie musimy przecież jeść tam sutej kolacji. - Śmieję się. - No a poza tym... Nie wiesz, dopóki nie spróbujesz.

Wchodzimy, na wprost piękne kwiaty w kryształowym wazonie, lustro w ozdobnej ramie i pani, która obrzuca nas wzrokiem. Chyba bardziej mnie. Jestem w bluzie z kapturem, takiej co właśnie mi A. kupiła, żebym miał "bluzę z kapturem". Podoba mi się. Jest nowiutka, ledwie metkę odciąłem, ale jednak to bluza z kapturem. Żadna marynarka, koszula.

Przynajmniej A. jest dobrze ubrana - pięknie i elegancko wygląda w swojej czarnej sukience. Pani, która nas obrzuciła wzrokiem (a może mi się tak tylko zdawało), teraz czeka na płaszcz. Żeby więc zrobić wrażenie (chyba na sobie samym lub na tej pani) pomagam A. rozebrać się i podaję płaszcz na wieszak.

Lubię w ogóle pomagać z płaszczem, otwierać drzwi auta i takie tam... I teraz zdaje mi się to jedyny gest, który może mi pomóc "zakwalifikować się" do tego lokalu, mimo tej bluzy z kapturem. No dobrze, może to nie jest opera, może mi się tylko wydaje. Dziewczyna w spódnicy w biało-czarne paski prowadzi nas po schodach i wskazuje stolik.

Zamawiamy mało, płacimy dużo. Smakuje wspaniale! Miła muzyka, nawet jedna stara piosenka, którą znam na pamięć - "Głupia miłość" Czerwonych Gitar. Prócz muzyki słychać więcej angielskiego niż polskiego. Jeszcze tylko napiwek. Kurczę, znów to samo: drobnych nie mamy, tylko dychę. Jak zwykle. Czasem były dwie dychy. No i rozmieniałem przy kasie, wiadomo, po co, więc trochę głupio.

Czasem zostawialiśmy trzy złote złożone z groszowych monet albo nic. Bo lepiej nic, niż niecałą złotówkę? Niekoniecznie. Ale teraz zostawiamy więcej, jakby to miało jakiś związek z dawnymi, zbyt małymi napiwkami. No i z tą moją bluzą, i z podawaniem płaszcza, i z poczuciem, że tu jest tak "wysoko", choć może trochę przesadzam. Może to tyiko w mojej głowie, że się chcę poczuć godnie. Bez sensu. Zupełnie jak wtedy, gdy człowiek przychodzi do Boga.

poniedziałek, 23 października 2017

Pragnienia

Marketing próbuje nam wcisnąć pragnienia, a nawet więcej: przekonać, że to nasze potrzeby. Bo kiedy czuję i wiem, że czegoś potrzebuję, to nikt już nie musi mnie przekonywać, bym tego zapragnął i zdobył. Tak było z walkmanem. – Komu potrzeba odtwarzacza muzyki, gdy wychodzi z domu?? – Zastanawiali się złośliwi i pukali w czoło. Okazało się, że wkrótce było to potrzebne wielu ludziom, a dziś widok słuchawek w autobusie jest zupełnie naturalny i oczywisty.

W odruchu samoobrony przed reklamą nauczyłem się myśleć tak: potrzeb mam niewiele, lepiej więc nie pragnąć nic ponadto. A jeśli już pragnąć, to dobrze się nad tym zastanowić. Ale teraz przeczytałem* opowieść o (północno)koreańskim chłopcu, który spotkawszy biznesmena i misjonarza z zagranicy poprosił go (w

niedziela, 22 października 2017

Wyliczanka

- Zosiu! Zooosiuu! - Krzyk U. niesie się po cmentarzu.
- Czekaj, Ula, prababcia i tak cię nie usłyszy. Siedzi za daleko. Powiem ci, kiedy będziesz mogła krzyczeć. Wychodzimy na główną aleję, widzę: siedzi. - O, patrz, jest, możesz wołać.
- Zosiaaa! - U. krzyczy, że umarłego mogłoby obudzić. Teraz razem idziemy...

Czekamy w aucie jeszcze na An.
- Jedziemy? - Pytam.
- Nie! - Mówi U.
- A dlaczego? - Badam czujność.
- Czekamy na babcię Anię! - Tłumaczy Fi.
- Och, a bez Ani wracać nie możemy?
- Nie! - U. bez wątpliwości. Fi. z nudów zaczyna jakąś piosenkę- nie piosenkę. Męczące.

A pamiętacie to? "Siedzi baba na cmentarzu..."
- ... moczy nogi w kałamarzu... - Podchwycił Fi.
- I co dalej, Ula?
- ...Przyszedł duch, babę w brzuch... - Daje U.
- Baba fik, a duch znikł! - Kończy Fi.
- No, chyba ten wierszyk lubicie... - I zaraz się rozkręcają, i już jedno przez drugie... A ja się wychylam, zerkam, gdzie An. Przychodzi.

Siadam znów za kółkiem. Zo. dopytuje:
- To co oni mówią?
- A tak, mogłaś nie usłyszeć, bo trochę niewyraźnie. To taka wyliczanka. - Teraz ja recytuję.
- Aaa ha ha. To ja myślałam, że to o mnie,  no bo siedzi baba na cmentarzu..., a dalej już nie rozumiałam. A ja na tej ławce siedziałam...

I śmiejemy się, i wracamy. Akurat lunęło. Przyszedł duch i nas chlust. Przedtem zdążyliśmy być na czterech grobach. Po drodze plebiscyt na najśmieszniejsze nazwisko wygrał mój imiennik: Jan... Nietubyć. Ale mówiąc serio, to jedyne nazwisko adekwatne. No bo facet - fik, a duch jego - (stąd) znikł. Jak to jest napisane: "świat przemija wraz ze swoją pożądliwością, ale kto wypełnia wolę Boga, trwa na wieki" (1J 2:17).

sobota, 21 października 2017

Schiza

Obejrzałem dziś trailer filmowy: "Borg / McEnroe" - o wielkiej rywalizacji między dwoma tenisistami: Szwedem Björnem Borgiem i Amerykaninem Johnem McEnroe. I od razu przypomniałem sobie inny, podobny film, który akurat zdążyłem obejrzeć - "Wyścig" opowiadający o zmaganiach kierowców Formuły 1: Brytyjczyka Jamesa Hunta i Austriaka Nikiego Laudy. Oba filmy pokazują ten sam konflikt: opanowany, genialny człowiek-maszyna (Lauda, Borg) kontra wybuchowy, emocjonalny gwiazdor (Hunt, McEnroe). Obie te figury potrafią budzić sympatię, obie mają swoje wady, które czynią je bohaterami "z krwi i kości", nam pozwalają się z nimi utożsamić, a film lub książkę połykać z wypiekami i ciekawością: kto wygra?

Wreszcie zastanowiłem się, dlaczego te charaktery i konflikt tego typu są tak powtarzalne? (Ktoś, kto się na filmach zna lepiej ode mnie, potrafiłby z pewnością podać więcej przykładów). Chyba dlatego, że obie te figury są w każdym z nas. Jest jakaś schiza i tęsknota za tym, by być z jednej strony: sumiennym, wiernym, systematycznym, wytrwałym, twardym, bezwzględnym, a z drugiej strony: duszą towarzystwa, diablo zdolnym, szczerym, ekspresyjnym, fantazyjnym typem, którego nie da się nie lubić. A co, może nie? Może, oglądając film, nie należy pytać: kto wygra, ale: CO wygra? We mnie - i w tobie.

piątek, 20 października 2017

Wysprzątać

Jest takie (nie całkiem prawdziwe) powiedzenie, że najlepsze w zapraszaniu gości jest to, że musisz przedtem posprzątać dom (motywacja!). Gości miewamy u siebie ostatnio nieco częściej. Bo od pewnego czasu zaczęliśmy grupę domową. Jest to próba wcielania w życie słów ewangelisty Łukasza: "Codziennie trwali jednomyślnie w świątyni, łamali chleb po domach i przyjmowali pokarm z radością i prostotą serca" (Dz. 2:46).

Spotkania te są regularne (co dwa tygodnie), ale... dość nieprzewidywalne. Na razie. Różny skład, różny "porządek obrad". Bardziej się poznajemy, mniej dyscyplinujemy – nie ma "żelaznych punktów programu". Jest tylko ogólne założenie, że będziemy pogłębiać znajomości, dzielić opowieściami z życia, przemyśleniami z osobistych czytań i modlitw, może też razem śpiewać i uwielbiać, modlić się, by sprawić sobie w ten wieczór coś nadnaturalnego – od Boga.

A pewnym ubocznym i prozaicznym skutkiem tych spotkań jest to,

czwartek, 19 października 2017

Studnia

Po napisaniu "Upadłego" myślałem sobie jeszcze o seksie i zdradzie. Nie będąc znawcą od googla i pozycjonowania stron, wiem, że "seks" dobrze się "klika". A "seks" + "zdrada" + "chciwość" (próżność, sława) to już w ogóle! Czemu? Nie wiem. Gdyby klikalność zależała od tego, na którym miejscu to stoi w Dekalogu, to "seks" byłby na końcu (siódme i dziesiąte). Na pierwszym zaś: "bałwochwalstwo". Ale tego na plotkarskich stronkach nie znajdziemy.

W każdym razie myśli moje krążyły wokół seksu i zdrady... mężczyzn. I wokół tych kilku wersetów od Salomona, które wywracają stereotypy "macho" do góry nogami. Wypisałem skrót. Zasadniczo skutki chodzenia oczami i nogami za innymi kobietami oraz sypiania z nimi dzielą się na dwa:

1) przestrogi: w końcu (ona) jest gorzka i ostra, to jest prosta droga do śmierci, ktoś się w końcu do ciebie dobierze (strata honoru, dorobku, czasu), bieda na starość;

2) nie marnuj się, chłopie, na zdrowy rozum: "pij wodę z własnej cysterny/studni, czy twoje źródła mają wylewać się na zewnątrz, na place?" Czytam to tak: mężczyzna ma siłę, którą może podarować kobiecie. Ta siła jest wodą ze studni. Ale on sam może ją pić! Jak? Właśnie dając kobiecie. I ciesząc się nią. Ale nie obcej, bo to bez sensu - jak wylewanie swojej wody na plac. "Niech będzie błogosławiony twój zdrój, a raduj się z żony twojej młodości". Proste jak cep.

Liczba "seksualnych partnerek" nigdy nie była dla mnie wyznacznikiem "powodzenia" lub elementem fantazji. Ale odkąd przeczytałem werset o studni, mogę to w prosty sposób wytłumaczyć każdemu facetowi.

środa, 18 października 2017

Dyskoteka

Wyszedłem ze studia, drugi dzień z rzędu nagrywam – praca po pracy, rzadko mi się zdarza. Głowa mi trochę paruje, cieszę się więc na myśl o dziesięciu kilometrach do domu. Przewietrzę się, rozruszam na rowerze, tylko... ciemno jakoś się zrobiło. A przecież kabel od dynama mam przetarty, więc tylko z przodu świeci. Sama kamizelka – to trochę słabo jak na tę trasę: Chałubińskiego, Niepodległości... No to co? Tiger. Tam na pewno dostanę jakieś świecidełko.

I oto jest! Kula dyskotekowa, mała, kilka centymetrów. Tego mi było trzeba. Staję w kolejce. Jakaś klientka, nad wyraz wesoła, uśmiecha się pięknie i nawet podryguje w rytm "My Baby Just Cares For Me". Zawsze w tym sklepie grają lata 60. Klientka ma jedną wadę (o której wiem): stoi przede mną i trochę wydziwia przy kasie. Ale w końcu moja kolej: płacę, wychodzę i montuję kulę dyskotekową na bagażniku. Och, wybornie. Teraz wszyscy będą mnie widzieć, na zmianę na: czerwono, żółto, zielono, niebiesko. A w dodatku... mam prezent-niespodziankę dla dzieci!

U. wita mnie w przedpokoju. Mówi mi, zadowolona:
— Mam dla ciebie coś, zobacz! – I daje mi pieska pluszowego.
— Och, dziękuję! A ja też mam coś dla ciebie! Właściwie dla was...

wtorek, 17 października 2017

Upadły

Pojawiły się hasztagi #metoo #jateż, będące deklaracją w rodzaju: "byłam przedmiotem nękania lub napaści na tle seksualnym". W pierwszym momencie pomyślałem: odważne – to jakby pokazanie na sobie jakiegoś stygmatu. W drugim momencie: no nie! Przecież jest odwrotnie: to sprawcy powinni być stygmatyzowani, nie ofiary.

Nie ma i nie powinno być nic wstydliwego w mówieniu: mnie też kiedyś ktoś dręczył. To nie jest przyznanie się do słabości. Jest to raczej wytknięcie palcem, alarmowanie, piętnowanie, pokazanie skali problemu społecznego (ilu ludzi to dotyczy). Owszem, wymaga odwagi nazwanie rzeczy po imieniu.

Najlepiej nazywać zło złem wcześnie; kiedy jeszcze wygląda "niewinnie", tak jak w tej kampanii społecznej [WIDEO]. To, co kończy się gwałtem, zaczyna się jako seksistowskie żarty lub wulgarne przezwiska. Łatwo (zbyt łatwo, niestety) wyobrażam sobie,

poniedziałek, 16 października 2017

Niespodzianka

— Aha, to dla Ani? – Upewniam się.
— No, tak...
— A myślałem, że go sięgnęłaś dla nas, żebyśmy się przykryli. Dopiero patrzę: nowy wzorek, nowa metka. Ładny...
— Tak?
— Pewnie. Dobry miałaś pomysł. – Chwalę. A. chowa koc z powrotem do szafy. I kładziemy się "na chwileczkę". A. zaliczyła dziś kilka kursów rowerem z przyczepką z dziećmi. Ja nie tak fizycznie zmęczony, ale głowę mam ciężką: od dwunastu godzin gdzieś w drodze, w pracy. Dużo miałem dziś w Instytucie, potem jeszcze wywiad w Radiu...
Pika domofon.
— Ula, słyszałaś?
— To babcia Ania!
— Tak! Biegnij ją przywitać! – Na boku: – He he, poszła. – I dalej leżymy, zmęczeni, nie do życia. An. otworzyła, weszła.
— Babciu Aniu! – Słychać z przedpokoju. – Mamy w szafie dla ciebie... – Zaczyna U. Ale chyba się zreflektowała, biegnie tu z powrotem. – Mamo, możemy otworzyć szafę?
— Nie, musimy poczekać...
— Nie! Nie musimy czekać!
— Ale dziś nie ma urodzin babci. Babcia ma urodziny w sobotę. – Tłumaczymy. U. przemyślała sprawę. Posmutniała, chyba się pogodziła. Biegnie po raz trzeci – znów do An.
— Mama powiedziała, że nie możemy otworzyć szafy!
Śmiejemy się. Ja mam komentarz w dwóch słowach:
— Mistrzyni niespodzianek... 
— Chyba to ma po babci.

niedziela, 15 października 2017

Klauzula

Sprowokowała mnie petycja w obronie klauzuli sumienia. Tym razem chodzi o farmaceutów. Nakazywać im, by sprzedawali w aptece wszystko, nawet gdy to uważają za złe, to tak jakby nakazać redakcjom wszystkich tygodników, by w każdym tytule i w każdym numerze znajdował się np. pean na cześć partii rządzącej.

Jeśli chcę kupić tabletki na gardło i nie ma ich w jednej aptece, idę do drugiej (przykład z życia, zaliczyłem kiedyś sześć aptek, aż znalazłem). I nie oczekuję, że "ktoś z tym zrobi porządek". Bo co? Bo w każdej aptece powinny być te tabletki, które ja chcę, żeby były? To są prywatne interesy, litości!

Mamy wolne społeczeństwo, ścierają się w nim różne wartości, a ich wyznawcy mają dwie drogi wpływania na rzeczywistość:
1) od góry: przez zmiany prawne i państwo, które zabrania, przyzwala lub promuje pewne zachowania.
2) od dołu: edukacja, propaganda... i po prostu aktywna postawa zwykłych ludzi, którzy dane wartości podzielają.

Często pierwsza droga jest zbyt trudna lub nieadekwatna. Wówczas pozostaje liczyć na ludzi, którzy będą właściwe wartości dobrze rozumieć, szanować oraz postępować w zgodzie z własnym sumieniem - w domu, w pracy, w przestrzeni publicznej. Gdy tej drogi wpływu zaczyna się zakazywać, to znaczy, że jedna ze stron sięgnęła po brudne chwyty.

sobota, 14 października 2017

Przyjdź

Nie do narodu, grodu, rodu
Przyjdź do mnie - od spodu
Nie, gdy wielki tłum i bum, i szum
Przyjdź do mnie teraz, tu
Nie jako wyższy byt, tajemny ryt
Przyjdź, rozwiewając mit
I wstyd jak kroplę w ogień wrzuć
Przyjdź, piecz i studź
Pst - tak szybko bliźni bliźni się
To Ty - przyszedłeś więc...

piątek, 13 października 2017

Zabawa

Dzień olesiński. Sami na gospodarstwie. Poszedłem do sąsiada. Kopa jaj. Po drodze obstępują nas indyki. Kury trochę bardziej bojaźliwe. Wracamy do domu. Wracam myślami do Warszawy, czy wszystkie obowiązki wykonane? Audycje zmontowane? Tak. Dyżury na niedzielne nabo ustawione? Tak. Powinienem być zadowolony. Czy mogę się położyć? – "Połóż się. Rzadko tak leżysz bezczynnie". – Łaskawie zachęca A. Powinienem być zadowolony. Gdybym mógł robić cokolwiek, to co bym chciał? Co za dzień, nawet tego nie wiem, skołowany.

Fi. niechcący wdepnął w pudełko od gry. Jak to dziecko, nieuważnie. Jak to on, chwiejnie drepcząc w miejscu.
— A! No zobacz! Jestem wściekły. – Ściszam głos. – No co za chamstwo: przyjść w gości i zepsuć coś. Wiem, że niechcący, ale będziesz się tłumaczył cioci. – Fi. popatrzył, popatrzył i pobiegł na górę. Nie nakrzyczałem. Ale może za mocno powiedziałem.

Teraz czuję się jeszcze bardziej tak, jak się czułem przed chwilą. Jak to nazwać? Teraz dopiero jaskrawo widzę: pokoju nie ma we mnie, ani radości, ani też nie umiem sprawiedliwie podejść do sprawy, sprawiedliwie to znaczy: prawo, uczciwie plus wyrozumiale, łaskawie, miłosiernie, nieprędko okazując gniew. Zatem nie ma trzech: sprawiedliwości, pokoju, radości. Tych trzech, które oznaczają boże Królestwo – taki Eden tu i teraz. Jak ten raj przywrócić w sobie i wokół siebie?

Pytam tak Tatę; On, Bóg mówi:
— Najpierw bądź wdzięczny. Dziękuj. – Dziękuję za różne rzeczy. On na to: – Ale za co? W tym nie ma serca. Dziękuj za coś, co naprawdę przynosi ci radość.
— Przynosi radość? Kurczę, już zapomniałem. Zapomniałem! Chwilowo tylko. Ale szczerze, na ten moment... nie wiem. Przychodzi Fi. i szuka czegoś, znalazł — dzwoneczek. Wraca teraz tam, skąd przyszedł i dzwoni, i jest zadowolony. I już wtedy wiem. Zabawa! Od tego trzeba zacząć...

czwartek, 12 października 2017

Samoobrona

- Czekaj, tu kolejka była. - I wcisnął mi się.
- No i teraz ja jestem. - Wyjaśniam. Już na wstępie zdenerwowany, że tak się gburowato odezwał i jeszcze na "ty" do mnie. 
- Aha, jasne... Jedna jest kolejka. Teraz ja. 
- Jaka jedna? Dwie! - Próbuję tłumaczyć. Ale facet, może młodszy ode mnie, kupował już bilet. Myślę: nie będę się przecież pchał po chamsku. Cisnąłem ze złością książkę pod okienko. Gość żachnął się z pogardliwym grymasem. 
- Są tu dwie, czy jedna kolejka? - Dopytuję głośno kasjerkę, żeby przez szybę przeszło. 
- No mówię, że jedna! 
- A mnie nie obchodzi, co pan mówi, ja panią w kasie pytam... - Ale bez odzewu. No to jak jedna, to przechodzę do drugiego okienka. 
- Chyba pan żartuje. - Obrusza się zaraz jakaś pani. Ale przynajmniej się uśmiecha. - No niech pan spojrzy, jest jedna kolejka. 
- Ale jak podchodziłem, były dwie, znaczy trzy osoby po lewej i jedna po prawej... - Wreszcie byłem następny i kupuję bilet. Pani kasjerka uśmiecha się i pyta:
- I czemu pan tak książką rzucił? 
- Bo mnie ludzie wkurzają. Że jedna kolejka. A tu zawsze kilka było. 
- No, dziś jest jedna. - Bezproblemowo odparła pani w ciemnozielonej kamizelce Kolei Mazowieckich. 
A ja jeszcze kilka dobrych chwil nie mogłem myśleć o niczym innym. Bezczelni byli! Ale ja też mogłem popełnić błąd. Kolejka bywa też jedna do trzech. Ale bywają oddzielne. Sama kasjerka przyznała. Mogłem się przepychać. Nie, to dziecinada. Mogłem mniej się złościć. Ale znów: cóż ze złością zrobię, takie emocje! Normalne. Coś jak samoobrona. Nie ma regulatora mniej-więcej. Można najwyżej się powstrzymać z ekspresją, nie atakować. Tak, może wyszło jeszcze nie najgorzej... Takie "wystarczająco dobrze" - dobre na każdą okazję... 

środa, 11 października 2017

Dąsy

- Ale tato, nieee, zetrzyj to teraz gumką. - Rozpacza już prawie Fi. Do tej pory przekomarzałem się z nim tak, że nawet się śmiał. Teraz jest gorzej, chyba się zmęczył tymi labiryntami. 
- Zaklej naklejką moje mazanie. 
- Nie, ty zetrzyj gumką. - Uparty. No to ścieram, ale się nie ściera. Normalne, bo to flamaster. Krzyki Fi. obudziły U. Wychodzi z pokoju. Już słyszę, że bródka jej drga:
- A gdzie mama? 
- Mama wyszła pobiegać. Albo wybiegła pochodzić. Nie ma jej. 
- Nieee! - Teraz mam już dwójkę płaczącą. Wzajemnie się w rozpaczy wspierają, aby nie wygasły żale i nie wyschły łzy. 
- Ulciu, a mogę cię przytulić i pocieszyć? 
- Nie! 
- No to, Filu, ciebie pocieszę. 
- Nie. 
No to zacząłem sobie grać i śpiewać, a potem już samo jakoś poszło, bawimy się wesoło. 
- Tato, teraz ty jesteś koniem! - Wymyśla U. 
- No to wskakuj! - Nadstawiam jej grzbiet. - Jedziemy do pokoju babci? 
- No, skoro tak nalegasz... - Skąd ona zna taki zwrot? A swoją drogą dobre to, kobiece. Najpierw w dąsach pogardzi czułością, a potem, że to niby ja nalegam. Dobre, naprawdę dobre! I pojechaliśmy. Patataj!

wtorek, 10 października 2017

Miśki

Dziś wyjątkowo idę, jadę do pracy autobusem i metrem. Wyjątkowo, bo nie rowerem. I idę, i już jestem blisko, i przechodzę tą samą ścieżką, co zwykle, która od lat jest niewyłożona płytami chodnikowymi, za to jest wydeptywana coraz szerzej i szerzej, aż błoto w dni dżdżyste omijać trzeba dużym łukiem (wydeptując kolejne kępki trawy). Liczba pieszych, którzy tym błotem maszerują, jest też z roku na rok większa, gdyż Odolany zmieniają się z zapyziałej dzielnicy przemysłowej - w mieszkalną. Pionierscy osadnicy muszą to niestety okupić ogromnym stężeniem pyłów.

Ja jednak się tym nie martwię, ja sobie podśpiewuję Mamae eu quero. Oczywiście nie znam portugalskiego, więc śpiewam: ti-ti-ri-ti-ti... I naraz zdaję sobie sprawę, że to coś więcej niż dobry humor. Że

poniedziałek, 9 października 2017

Zasługuję

Zastanawiam się: skąd wzięło się powiedzenie "coś mi się od życia należy". Mówią tak chyba na ogół ludzie, którzy uważają, że zrobili dość dla innych i teraz czas na nagrodę. Że musi być jakaś (mityczna) równowaga. – Ja już się napracowałem, teraz on. – Myślą. A właśnie, u źródła leży porównanie siebie do kogoś. Porównywanie to porażka. Wiadomo to od czasów Abla.

W ogóle jakaś obsesja ludzka to jest to myślenie: "zasługuję na coś lepszego". Tak, jakby istniała jakaś zależność: między tym, jaki jestem dobry i ile szczęścia mnie spotyka. Tymczasem najwięcej szczęścia spotyka po prostu tych, którzy skłonni są to szczęście dostrzegać. Nie muszą być wcale tacy dobrzy, że zasługują. Tak sądzę.

Dziś zmywałem, popijając przy tym herbatę. Zachciało mi się czegoś słodkiego. Otworzyłem szafkę, gdzie spodziewałem się znaleźć czekoladę. Jest! "Jedyna". Moja ulubiona. No, jeden kawałek dla U., w nagrodę, że zrobiła siku do toalety. Reszta dla mnie, należy mi się. No i dokończyć trzeba, tak, bo to resztka (moja obsesja: kończenie

niedziela, 8 października 2017

Sprawiedliwość

— Zobacz, tutaj możesz... – Pokazuję Fi. miejsce gdzie puzzel będzie pasował.
— Nie, ale tato...
— Tylko na chwilkę... – Podszczypuję puzzel, który trzyma w ręce. Zaraz jednak daję za wygraną. – No dobra, już ci nie zabieram, tylko popatrz. – I palcem pokazuję, gdzie będzie jego miejsce.
— Tato, ale nie możesz. Ja teraz muszę cię trafić.
— Nic z tego. – Droczę się, no bo przecież nie zmuszałem do niczego i nic nie zepsułem. Jedynym "grzechem" moim było pokazanie palcem. Równie dobrze mógł to wziąć za dobrą monetę. Albo zignorować. A tymczasem zasłaniam się kocem. Fi. śmieje się:
— Zaraz cię dorwę.
— Nie dorwiesz mnie. He, he, he, he! – Śmieję się jak bandyta Pif-paf z "Bolka i Lolka".
— Tato, musisz się odkryć i ja wtedy cię potnę. – Dobywa piankowego miecza.
— Ale ja nie zasłużyłem!
— Zasłużyłeś na karę!
— Za co?
— Bo nie robiłeś tak, jak ja chciałem.
— Czyli jak?
— Tato, nie ukrywaj się! – Próbuje zedrzeć ze mnie koc.
— A, uciekam! – Biegnę do łazienki, myk, drzwi na zamek.
— Ta–tooo! Otwieraj! – Już zdenerwowany Fi.

sobota, 7 października 2017

Rana

— A w ogóle jak ty to zrobiłeś, że zjawiłeś się akurat wtedy, kiedy niosłam Fila do domu? – Pyta mnie A.
— No, schodziłem, bo obiecałem zejść, przecież i tak już byłem spóźniony. A poza tym usłyszałem płacz przez okno.
— A, no widzisz, bo ja go tak niosłam zakrwawionego, z tyłu została Ula śpiąca w wózku, a ty jak taki bohater... Tadam!
— He he, naprawdę? No to... niechcący zostałem bohaterem. – Rozmawialiśmy w pokoju do zabaw, gdzie pełno było książek, jakaś ulica wylepiona na podłodze i dwie ciężarówki, i kolorowe rysunki na ścianach. To wszystko na oddziale ratunkowym. Pojechaliśmy do szpitala, bo pomyślałem, że to się nadaje do zszycia albo przynajmniej jakiegoś lepszego opatrzenia.

Kiedy zbiegłem na dół, A. faktycznie niosła w pośpiechu Fi., a ja chciałem już pytać, co się stało, gdy w tej sekundzie zobaczyłem czoło i nos Fi. – całe zakrwawione. Nie potrzebowałem już o nic

piątek, 6 października 2017

Grupy

Siedzę z An. w kuchni, opowiadam, jak to wczoraj było. 
— No i mówiłem też Ł., że to może być jak najbardziej – odpowiedź Boga na jego pytanie. Że to właśnie w taki sposób można się uczyć rozpoznawać Jego głos. To są słowa i zdania, które pojawiają się w głowie, a nie wywołują lęku, troski, smutku itp. I nie kłócą się z tym, co wiemy o Bogu, choćby z Biblii. No i że myśli zasadniczo mogą pochodzić z czterech źródeł: 1) sam świadomie nimi kieruję, 2) od Boga, 3) od złego ducha, 4) no i z... nosa, żeby gorzej nie powiedzieć. – Śmieję się z własnego żartu.

— No... masz rację... – An. też się śmieje. I dopytuje mnie, co tam jeszcze. I opowiadam pokrótce. An. wczoraj nie było, więc nie wie. Poszła na swoją grupkę domową. A nasza, tu u nas, nieco się rozpierzchła. Inni wyjątkowo przyjść nie mogli, pojawił się sam Ł. Mógłbym być zniechęcony, ale przeciwnie - wziąłem to za dobry "przypadek" to znaczy zrządzenie z góry, że akurat mogliśmy pogadać sam na sam. Może i ja, i Ł. tego potrzebowaliśmy.

Czułem potrzebę, żeby taką grupę mieć. Kiedyś miałem, od ślubu długo, długo nic, teraz znów. Myślę, że to jest właściwa forma spotkań kościoła, tj. zgromadzenia wiernych. Duże nabożeństwa nie pozwalają na bliskie relacje. Kiedy gram, robię nagłośnienie i – już teraz – mam dzieci, po prostu nie mam czasu prawie z nikim porozmawiać. A jeśli już, to pospiesznie – można tak załatwić sprawę, ale nie: zachęcić się wzajemnie, opowiedzieć coś ważnego z tygodnia, dobre doświadczenie, może zmartwienie i sprawę do modlitwy, może cenną myśl ze Słowa albo zasłyszanego kazania.

Wreszcie jest na świecie (i w Polsce) dość duży ruch kościołów domowych. Gdy grupa spotyka się co tydzień i powiększa tak, że już traci na jakości relacji, więzi, wzrostu w wierze – wtedy dzieli się na dwie. Nowy lider grupy zabiera "do siebie" tych, którzy chcą i tak kościół pączkuje dalej. Kilka razy w roku organizuje się duży zjazd, poświęcony wymianie doświadczeń, świadectw Bożego działania w życiu ludzi. A jest tego dużo, bo w międzyczasie dołączają wciąż nowi i nowi... i wszyscy... zmieniają się - na dobre. Ciekawy to model, nie uważam, że lepszy od nabożeństw ogólnych, coniedzielnych. Ale na pewno akcentujący wagę "spotykania po domach" – jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa.

czwartek, 5 października 2017

Troski

Mam taką znajomą, która często narzeka. Nawet ją lubię. Nie wiem czemu, bo w każdej rozmowie wychodzi coś - jakieś nieszczęście, zrządzenie losu, ludzka złośliwość lub zaniedbanie, cokolwiek złego, co spotyka ją i... właściwie pozostaje współczuć. Powinienem więc jej nie lubić. No bo lubi się osoby pozytywne, tryskające tzw. dobrą energią, które potrafią i siebie, i innych zachęcić i wprowadzić w dobry nastrój, przekonać, choćby na poziomie emocji, że jutro będzie lepiej. Niczego takiego nie można powiedzieć o tej dziewczynie. 

W takim razie może... szczerość? Może za to ją lubię? Że dzieli się tym, co ją martwi, dotyka? No tak, tylko jak długo tak można? Ostatnio za każdym razem, gdy ją spotykam, mam wrażenie, że jest jakaś umęczona. Znam to uczucie: jakby się ciągnęło wóz pod górkę, a jeszcze wokół wszyscy są sceptyczni, niechętni, więc determinacja i siły szybko topnieją i wolisz nie myśleć, co będzie na końcu. I nie myślisz, i ciągniesz dalej. Kiedy więc widzę ją taką zatroskaną, przypomina mi się werset: Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy jesteście spracowani i obciążeni, a ja wam dam odpoczynek. (Mt 11) No i to: Zrzuć na Pana swój ciężar, a On cię podtrzyma! (Ps 55). Tak, to bym jej doradził!

Tylko jak to się robi? Może tak, że w miejsce ciężkiego ładunku (brzemienia) wezmę lekki ładunek? Albo w miejsce twardego, uciążliwego chomąta, jarzma założę mięciutkie, miłe, wygodne, że wprost chce się ciągnąć. Czasem nawet ma się wrażenie, że to ono ciągnie ciebie. To jest tak, jak jedne myśli wypierają inne myśli. Nie mogę w tej samej chwili dziękować i martwić się. Albo błogosławić i utyskiwać. Nie da się, nie da.

środa, 4 października 2017

Okręt

Zbieram się do wyjścia. Jak zwykle na rower kilka koszulek, dres, opaska na nogę, odblaskowa kamizelka, kask. Przed kaskiem zdążyłem jeszcze trochę pozmywać. Zmywa się lepiej rano niż o jedenastej wieczorem. Dziś to wiem i wiem też dlaczego to robię. Bo trzeba? Trochę tak, ale tylko trochę. Przede wszystkim z myślą o A., która tu zostaje. A wciąż jeszcze nie przebudowaliśmy szafek i nie ma miejsca na zmywarkę. No więc to jest oczywiste. Dla odmiany z rzadka ubiorę rano dzieci, jeśli już wstały. Czasem umyję podłogę w kibelku, bo Poli na starość zdarza się nie trafiać do kuwety. Czasem zrobię A. kawę, którą wita z wielkim zadowoleniem. A czasem nie mam już czasu na nic i po prostu wychodzę.

Kiedyś, gdy byłem mały i uchylałem rano jedno oko i jedno ucho, dziwiłem się, że tam w kuchni mój tata zmywa. Albo robi jakieś kanapki dla nas. Słyszałem te dźwięki. Nie potrafię powiedzieć, jak często to robił. Ale to zapamiętałem. I pamiętam też moje zdziwienie: no co on? O tej porze? Robić coś w kuchni? Może chce nam coś udowodnić? No, pewnie przesadza. Czy nie wolałby po prostu wziąć i wyjść? Albo dłużej pospać? Nie pytałem go o to nigdy, po prostu poprawiałem kołdrę i urywałem jeszcze pięć, dziesięć minut snu z tego poranka, nie troszcząc się o to, co zaraz. A potem zostawała z nami mama.

Znacie pewnie ten fragment: "Dzielna kobieta – trudno o taką, jej wartość przewyższa perły..."? (Przyp. Sal. 31). Najbardziej lubię w nim i pamiętam to jedno porównanie: "Podobna jest do okrętów handlowych". W skrócie: dba o to, żeby w domu niczego nie zabrakło. I jeszcze, żeby to było najlepsze. I zawsze na czas, jak samolot kurierski. Jednak okręt piękniejszy jest od samolotu. Powiedziałbym wręcz, że jego siła, prędkość, przemyślność, zadbane pokłady, takielunek i pełne żagle są pełne poezji. Chociaż kursuje, ładuje... całkiem prozaicznie. 

To właśnie myślałem sobie, gdy A. zapakowała mi parę rzeczy do jedzenia do mojej rowerowej torby. A ja powiedziałem:
— Dziękuję, że to wszystko kupiłaś dla mnie. – A wiem, że specjalnie dla mnie. Reszta miała zostać i zostaje w domowej lodówce. Niby jest to całkiem prozaiczne, a jednak piękne.

wtorek, 3 października 2017

Powrót

Wyszedłem z całą czwórką na placyk: Ju., Fi., Au., U. Zaczął padać deszcz, ale to zdawało się nikomu nie przeszkadzać. Może z wyjątkiem mnie. Au. odpadła jednak jako pierwsza – na siku poszła do domu i nie wróciła. To samo zaraz U. Upierała się, że nie pod krzaczek, no i że idzie sama, jak siostra. Odwagi trochę zabrakło na pierwszym piętrze, ale dotarła, z pomocą i pocieszeniem mamy. Zatem na "placu boju" pozostałem z Ju. oraz Fi. 

Siąpi, pada, mży, ściemnia się. Uparcie nie chcą wracać. Fi. jeździ na hulajnodze. Ju. gra ze mną piłeczkami tenisowymi w piłkę ręczną, potem nożną, potem... już nie wiadomo co wymyślić, ale... jest świetnie, jest to, czego się chce, więc po co kończyć?! Wreszcie wołają nas przez telefon na obiad i wtedy sobie przypominam, że przecież od paru godzin nic nie jadłem i że najwyższy czas! Przez te parę chwil cofnąłem się o dobrych parę lat - gdy się nie myślało o niczym innym, jak tylko o tym, by zabawa trwała. Takich powrotów więcej nam trzeba.

Dziewczynki

Czasem człowiek zapala się, by fanatycznie atakować "czyste zło", które dostrzega wokół. A dostrzega go – w miarę wzrostu fanatyzmu – coraz więcej i więcej. Nie przyjdzie mu do głowy, by skupić się na innym, realnym zagrożeniu i wytępić lub odciąć sobie drogę powrotu do rzeczy, które sprawiały mu przyjemność, łechtały dumę i... uzależniały, prowadziły na manowce, do próżnej nadziei, do uwielbienia "bożków".

Tak właśnie odczytuję fragment Księgi Liczb, w którym Mojżesz z rozkazu Pana wzywa do zemsty na Midiańczykach. Gdy zbrojny hufiec rozbija wrogie plemię, Mojżesz dziwi się: "Zostawiliście przy życiu wszystkie kobiety? Przecież to one były przeznaczone dla synów Izraela, by ich skłonić do odstępstwa". W rezultacie przy życiu zostały tylko dziewczynki, które nie mogły mieć nic wspólnego z całym procederem, słowem: dziewice.

To mi daje do myślenia, zwłaszcza w mojej codzienności naćkanej rzeczami, które odwracają uwagę od Boga. Są to takie "kobiety", które "na miękko" doprowadzają do odejścia od wiary. I nawet tego nie zauważam – tak mi jest milutko i cieplutko na tych małych "midianickich ucztach". Oczywiście to jest jedna z dwóch strategii Złego. Stosuje ją, gdy zawodzi inna, to jest "mężczyźni", którzy przyjdą mnie zgnoić – bieda, choroba, kradzież, przemoc. Midianici do spółki z Moabitami nie wierzyli, że zdołają pokonać Izraela siłą i stąd taki podstęp.

Zdaje mi się nieraz, że chrześcijanie za dużo rozglądają się za diabelskim zagrożeniem z zewnątrz – "wojownikami" (a nawet sieją strach przed nimi), podczas gdy w zaciszu i ukryciu dają się ugotować jak żaba przez "kobiety", które zapraszają na rozkoszne uczty. Tymczasem wszystko to należy... zlikwidować. Wszystko prócz "dziewczynek" – rzeczy zupełnie niewinnych, które faktycznie będą służyć Bogu.

niedziela, 1 października 2017

Szach-mat

U. się awanturuje.
— Tato, idź! – Rozkazuje. A. nieraz powtarza, że tak nie powinna mówić do mamy czy taty. Ja nie zaprzeczam, zgadzam się, jednak... lubię się podroczyć.
— No, Ula, ale przed chwilą chciałaś, żeby to raczej mama poszła. – No i przypomniała sobie:
— Mamo, idź!
— A ty byś chciała, żeby mama nie przytulała Fila, tylko ciebie, tak?
— Nie! Yyy... Taak.
— No to może mama nie musi wcale wychodzić.
— Nie! Idź z tego łóżka, mamo.
— Ula, a czyje to jest łóżko? – Nie daję za wygraną.
— To mamy łóżko.
— Zatem dlaczego mama miałaby cię posłuchać? Może tu siedzieć...
— Nie, tato, nie. Ty idź... – Wszystko to U. mówi na wysokich tonach desperacji. A mi przychodzi do głowy coś bardzo przebiegłego:
— Ty po prostu będziesz mówić "nie" na wszystko, co ja powiem? – Uśmiecham się jako król logiki.
— Nie... Nie tato, ty nic nie mów. – Zrozumiała sztuczkę i się ratuje. Ale wieczorem podobna sytuacja:
— Ja nie chcę pryskać do wanny. – Rozpacza.
— Ok, nie musisz, ale spryskiwaczem nie możesz pryskać na podłogę.
— To prawda, Ula, na podłogę nie wolno. – Potwierdza A., która tę zasadę ustanowiła. Chciałbym pozwolić U. pryskać na podłogę kafelkową, tylko nie na panele. Ale już nie będę jej mieszać w głowie. Co mama mówi, święte jest.
— Tato, idź, idź z mojego pokoju! – Niegrzecznie krzyczy. Ale myślę: "no, ciekawe, co to będzie".
— Dobra, Ula, wyjdę. – Przechodzę przez próg. – I co teraz?
— Idź do sypialni!
— No jestem w sypialni. I co teraz? – U. jeszcze mnie widzi, więc mówi:
— Idź dalej. – Schowałem się i teraz U. już tylko mnie słyszy:
— I co teraz?
— Mamo, idź! – A mama na to:
— Ulciu, ale jeśli my pójdziemy, to nadal nie będzie wolno pryskać na podłogę. — Teraz to już naprawdę szach—mat. Jakże byłoby "prosto", gdyby tak można było powiedzieć na przykład do szefa: "szefie, idź!" I robić, co się chce.