środa, 31 stycznia 2018

Abstrakcja

Zacząłem znów od lewej strony półki. Dwa, albo nie, trzy opasłe segregatory notatek. Robiłem je na studiach, na kartkach wydzieranych z bloku A4. Zawsze pisałem sygnaturkę przedmiotu w lewym górnym rogu, datę i swoje imię z prawej, a na dole listek. No, ten mój listek. A w notatkach wykłady, ćwiczenia i lektury. Tak, z każdej lektury notatki. Ile godzin mnie to kosztowało? Nie wiem.

Wiem, że wyrzucenie zajęło mi godzinę. Nie wszystko, jeszcze zostawiłem po kilka stron z każdego przedmiotu. Jakiś sylabus, jakaś pierwsza kartka. O, filozofię zachowałem całą. I spodobał mi się piękny rysunek na wstępie: pies ≠ pies. Nie tyle piękny jako rysunek, ale piękny jako idea i prosty zarazem. Dokładniej rzecz ujmując: 

pies (Pikuś, pieszczoszek Marysi) ≠ pies (modelowy, wszechpies, znak)

Uśmiałem się. To ma znaczyć tyle, że pojawienie się filozofii można wiązać z początkami myślenia abstrakcyjnego u ludzi, czyli zdolnością postrzegania rzeczy nie tylko jako konkretnych przedmiotów, ale jako pewnych typów, idei. Lubię filozofię, żal się żegnać. A może kiedyś i filozofię wyrzucę, może tylko potrzebuje odleżeć swoje. Cała reszta, jakieś 20 cm papierów poleciało do kubła na makulaturę. Było już zbyt abstrakcyjne.

wtorek, 30 stycznia 2018

Obcy

— Tato, to mój nowy piesek. – U. pokazuje mi plastikową figurkę w wyciągniętej ręce.
— No tak, nowy w twojej kolekcji tysiąca i jednego pieska.
— Mhm, tak.
— Ale on przecież nie jest twój, tak?
— Tak...
— Pożyczyłaś go dzisiaj, pamiętasz? – Upewniam się.
— No, pamiętam. A wiesz, on będzie dzisiaj ze mną spał.
— Co? Naprawdę?
— Naprawdę.
— Ale on jest jeszcze obcy.
— Nie, on nie jest obcy.
— No, dopiero dzisiaj go poznałaś i już, tak szybko chcesz go do łóżka? – Spojrzałem na U. i prawie się już roześmiałem, widząc, że nie rozumie. – E, niech śpi. – Łaskawie przyzwoliłem. Na obcego.

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Tawerna

Przypomniała mi się taka stara piosenka, prawie szanta, zacząłem ją nucić.
- Tato, chcę jeszcze zjeść coś na kolację. - Zajęczał Fi.
- O, teraz sobie przypomniałeś? Teraz trzeba już iść spać...
- Ale tato, ja chcę coś zjeść.
- No dobra. - Wzięła mnie litość. - Co chcesz zjeść?
- Chlebek z potartym...
- ...serem i z oliwą. Czyli to, co zawsze.

Zrobiłem. Fi. zasiadł przy stole w kuchni. Lampka wciśnięta w kąt zastąpiła dużą, kuchenną lampę, która teraz rzucała już tylko cień na sufit. Fi. jadł, a ja wziąłem ukulele i zacząłem śpiewać "Tawernę pod pijaną zgrają". Otwieram tekst z internetu w telefonie i przypominam sobie wszystkie słowa, pamiętane jak przez mgłę. I przyciskam akordy na gryfie i przychodzi ostatnia zwrotka:

Kiedy chandra jesienna jak mgła cię otoczy, 
Kiedy wszystko postawisz na kartę przegraną 
Zamiast siedzieć bezczynnie i płakać lub psioczyć 
Weź węzełek na plecy - ruszaj w świat, w nieznane

Do tawerny "Pod Pijaną Zgrają"... - i ten refren po raz kolejny odśpiewałem, wprawdzie niezbyt głośno, ale z autentycznym zaangażowaniem, które ze zdziwieniem w sobie odkryłem. Przemknęło mi przez myśl, co z tej piosenki Fi. rozumie. A zresztą, nie trzeba wiele rozumieć. Wystarczy czuć, choć przez sekundę czuć, jakby się było nad tym morzem lub w górach. Tak, nawet lepiej w górach. I móc sobie ruszyć w nieznane.

Fakt, że to możesz zrobić prawie zawsze, to tylko zależy od decyzji. Takie poczucie "nic do stracenia" można mieć nawet wówczas, gdy się ma wiele do stracenia. Bo to nie jest stan posiadania, czy stan cywilny; to stan umysłu. Niezależny nawet od wyznania wiary. Wolny duch człowieka. To wszystko w głowie siedzi. Siedzi o późnej porze w mojej kuchni, gdy Fi. je kolację.

piątek, 26 stycznia 2018

Zabawa

Poszedłem z dziećmi na Lego na Stadionie Narodowym. Miało być do Centrum Nauki Kopernik, ale przyszliśmy tam bez biletów - drobne zaskoczenie, bo od grudnia kupuje się tylko przez internet (piszę ku przestrodze: o godzinie dziesiątej zaproponowali mi w kasie sprzedaż biletu na... 16:10). Ale do tematu: Lego. Wystawa robi wrażenie, jest tego dużo, ładnie, ciekawie - dziesiątki gablot z budowlami. I żeby nie było, postawili też dużą zagrodę z miejscem do zabawy - klockami oczywiście. "Hej, kolego, baw się Lego" - i tym podobne hasła na ścianach. No to się bawię. Fajnie jest tak układać klocki. Niby to dla dzieci, ale... no, wiadomo.
- A pan tu też buduje?
- A... no, tak. Pomagam. - Uśmiecham się do chłopca, który mnie zaczepił. - Ula! - Wołam. - Jak tam się czujesz, piesku, w nowej budzie? - U. wygląda przez okienko. Dzieciaki (cała ich chmara) zbudowały domek z wielkich klocków (takie lekkie "cegłówki", chyba już nie Lego).

Czas leci. Mamy już wychodzić, kiedy Fi. wraz z U. dają się zupełnie wciągnąć w nowy projekt: zburzyć i postawić dom od nowa. Razem z innym chłopcem - prowodyrem rozwalają i burzą, i jest to dla nich widocznie ogromna frajda.
- Filu, ale wiesz, że zaraz idziemy? Ula, zbieramy się za chwilę!
- Ale tato!
- Ale tato! Musimy jeszcze szybko zbudować nowy dom!
- No dobra... - Zerkam na zegarek. - Budujemy szybko i idziemy do domu. Minęło już prawie pięć godzin tutaj, wiecie?
- No, tato budujmy. Masz tu nową dostawę! - Fi. przynosi mi małą ściankę. Tak jakby to była "wielka płyta". To buduję. Dołącza się drugi tata. To chyba tata tego chłopca - prowodyra, od burzenia. Wznosimy razem tę budowlę. A jak dwaj tatowie wezmą się do budowania, to szybko to leci.

Chociaż ja buduję lepiej niż on. Znam się na tym. We dwóch lepiej, niż w pojedynkę. Dzieci też gdzieś przykładają cegły. W końcu przychodzi pora na dach. Zaczynamy schodkowo. Drugi tata nie całkiem ogarnia technikę, ale robi. Robi i dokłada, i buduje, i patrzy, i mówi:
- O, to się będzie zawalać.
- No, trochę tak, trzeba uważać, żeby dzieciom na głowę nie pospadało. Ale da radę...
- To trzeba by tak zrobić, żeby się klocek z klockiem wspierały.
- Ano tak... - Potakuję i robię.
- E, to niech tak zostanie, jak jest. Za dużo zabawy. - Machnął ręką i poszedł usiąść. Myślę sobie: - "Za dużo zabawy?! Ha, ha. Jak to: »za dużo zabawy«?! Przecież po to tu przyszliśmy!" A może nie?

środa, 24 stycznia 2018

Schizole

Montuję audycję. Wtem wpada A. i relacjonuje:
- Uwielbiam tę dziecięcą schizofrenię: rano daję im pietruszkę, to krzyczą "nie, zabierz tę sałatę"! Teraz kładę im do kanapek, to z zadowoleniem mruczą: "o, dziękuję, uwielbiam pietruszkę, nie ma nic lepszego"!
- Naprawdę? - Śmieję się... - No to ładnie popaprane... preferencje.
- No to już ci nie przeszkadzam. - A. wychodzi.

Tak, mam jak najszybciej skończyć. Ale przypomina mi się ubieranie Fi. Pewnego razu, bodaj we wrześniu, wyszedł z zajęć judo i nie chciał się przebierać, jak to często bywa. A ja się nie złościłem. Akurat miałem i czas, i książkę. 

Tak więc co jakiś czas przypomniałem mu, żeby się przebierał, on - dąsy... aż minęła godzina i w końcu musieliśmy wyjść. Po wielokrotnych ostrzeżeniach, owinąłem go swoją kurtką i poszedł jak w sukni do domu, w butach bez skarpet. Ja w samej bluzie. Milczał. Już chyba sam swoimi humorami był zmęczony.

A dla odmiany w ten wtorek ubrał się w pięć minut, jeszcze się ścigał, bo liczyłem punkty za każdą część ubrania. Wygrał ze mną siedem do dwóch i pół. Ale motywacja pozostała wewnętrzna, tylko lekko wzmocniona. 

I niech mi ktoś powie, że dzieci to nie schizole. I niech ktoś mi powie, że my - dorośli nie jesteśmy często jak dzieci. A nieraz im poważniej w głowie, tym śmieszniej to wygląda - z boku.

wtorek, 23 stycznia 2018

Sodoma

- Filu, no co ty, zepchnąłeś keczup parówką wprost poza talerz i na spodnie?
- No...
- Spychaczu... Zbieraj! Zrzucaj jak najwięcej na spodnie. - Nabijam się. A Fi. już chce zaradzić coś na swoją plamę. - Czekaj, nie rozcieraj po spodniach, ja zbiorę nożem. Tak jest najlepiej. - Skoczyłem do szuflady ze sztućcami. Tymczasem Fi. przemyślał wszystko.
- Tato, ty nie możesz mówić żadnych słów głupich, złych i groźnych.
- A głupie, złe i groźne słowa to są takie, z którymi ty się nie zgadzasz? Albo jak się śmieję z czegoś, co ty zrobiłeś?
- Tak, to są takie, z którymi ja się nie zgadzam.
- I ja nie mogę nic takiego mówić?
- Tak. I na takie słowa spadnie ogień i spłoną na całym świecie, i ich nie będzie.
- Ha ha. - Zaczynam stylizować na opis zniszczenia Sodomy: - I zesłał Pan ogień i deszcz siarki na wszystkie słowa złe, głupie i groźne, z którymi nie zgadzał się Filo i zniknęły, i tylko dym się unosił.
- Tak, tato. Tak było, to znaczy tak będzie. - Poważnie podsumował syn mój.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Grzeczni

- Babcia Bożenka ma wyjść! - Krzyczy U.
- Ale to ja muszę wyjść. - Tłumaczy A.
- Nie, ty nie wychodzisz!
- Wychodzę.
- Ja wyjdę z tobą.
- Nie, ja muszę sama, bo idę do lekarza. - I tak dalej - opowiada mi o tej scenie A.
- Aha. - Potakuję i komentuję. - Już to sobie wyobrażam. Genialna logika Uli: skoro babcia zostaje, żeby mama mogła wyjść, to babcia musi wyjść, żeby mama mogła zostać. I w dodatku wyrażanie sprzeciwu nie ma skali; jest tylko zero albo maksimum. Czyli jak się coś nie podoba, to w najwyższe tony i histeria. Skąd ona się tego nauczyła? Przecież my tak nie robimy. Wręcz przeciwnie. Al. moja siostra wręcz kiedyś mówiła, pamiętasz, "Boże, ale wy się beznadziejnie kłócicie". W sensie, że tak spokojnie.
- A najlepsze, że potem się chwaliła: "I byłam już grzeczna".
- No właśnie, przeszła na zero.

Wieczorem kąpią się razem: Fi. z U. Kłótnia. Wyjmuję Fi.
- Tato, teraz musisz mnie przeprosić.
- Za co?
- Za to, że byłeś niemiły.
- Przykro mi, ale ja cię po prostu wyjąłem i zrobiłem to delikatnie. Specjalnie delikatnie, żebyś nie miał się do czego przyczepić. - Z trudem kończę zdania poprzez jęki i wyrzekanie Fi. - A wyjąłem akurat ciebie, bo ty pierwszy przegiąłeś. Nikt ci nie kazał wrzeszczeć z całej siły na U.
Fi. do wanny wrócił. Za chwilę znowu kłótnia.
- Tato, wyjmij Fila z wanny. - Skarży się U. Ja nic, tylko patrzę spokojnie, jak zerkają na siebie z zawiścią. Zastanawiam się.
- Nie, tym razem wyjmę ciebie. - Chwytam U. Już jest na podłodze.
- Aaa! Tato, idź!
- Ula, nikt ci nie kazał chlapać Filowi w oczy. Chcesz wrócić? Nie będziecie już się kłócić? - Wraca. Bawią się. Po chwili U.:
- Tato, już się nie kłócimy.
- Bardzo się cieszę, że się nie kłócicie. - W myślach trąbię sukces.

niedziela, 21 stycznia 2018

Stuknięty

Dodałem w telefonie nowy kontakt: "Stuknięty Facet". Stuknąłem go. Zagapiłem się. W korku, na czerwonym, odwróciłem się do U. No i bez hamulca auto delikatnie się stoczyło. Facet obejrzał dokładnie zderzak, jakby chciał mieć tam stan idealny. No cóż, dałem mu swój numer telefonu. I trochę zmartwiłem. Bo jeśli naprawdę jest stuknięty i dojrzy jakąś ryskę, i będzie z tym dzwonił do mnie? Może była jedna, malutka. Ale czy to przeze mnie? Przetarłem własną, czystą ręką jego zderzak, to widziałem. Ale potem pomyślałem: o co ja się martwię? Mam bogatego Tatę, zapłaci. Powie: "masz tu, synu. To na tę naprawę". Albo przekona tamtego, że ma czego się czepiać. Tak jak kiedyś goście, których stuknęła A. w poślizgu. Wyszli, zobaczyli, powiedzieli cześć i pojechali. Tymczasem my, ja mam zabiegać o co innego, o Jego sprawy.

niedziela, 14 stycznia 2018

Orkiestra

"Psy szczekają, a karawana jedzie dalej". - Mówił Jurek Owsiak w odpowiedzi na zarzuty blogera Matki Kurki. Pamiętam, to chyba było rok temu. No i jedzie dalej. Nie tylko karawana, ale i smród. Śmierdzi mi pogarda. Ci, którzy nie dają na WOŚP, odnoszą się pogardliwie do tych, co dają. I vice versa. Czy nie można inaczej? Chciałbym słyszeć: uważam, że ja mam rację, (nie) dobrze jest i (nie) należy im dawać, ale szanuję to, że ty (nie) dajesz. Proste? Dlaczego dawanie stało się rodzajem politycznego manifestu w rodzaju: "ja (nie) daję, więc jestem po dobrej stronie, a ty jesteś głupi"? Każdy daje temu, komu ufa. Kwestia zaufania nie da się zredukować do barw czarno-białych. Nawet jeśli ktoś wygrał proces sądowy, a ktoś przegrał. A gdyby nawet było czarno-białe, to gdzie szacunek? Skąd wiesz, czy plując na barykadę, nie pluniesz komuś w twarz?

piątek, 12 stycznia 2018

Powiew

Graliśmy z A. na grupie domowej. Ja na ukulele i śpiewam, A. pomaga mi na pianinie. Jest dobrze, zgrywamy się. Ale to tylko drobna część sukcesu. Sukces jest, kiedy w tym graniu wyrażam serce i autentycznie staję (lub siadam) przed Bogiem. I Duch przychodzi, jak wierzę i czuję. Aż mi dobrze, a momentami śmiać się chce - radość niewytłumaczalna naturalnie. Ale właśnie, skończyliśmy pierwszą piosenkę i Ł. mówi:
- Macie tu okno otwarte? Czy co to... jakoś mi teraz zaczęło wiać.
- Nie. - Zerkam na okno balkonowe. - To jest zamknięte. Może trochę nieszczelne, ale nie żeby wiało. Zresztą ono tak było od początku.
- Ale wcześniej nie wiało.
- No a za tobą jest okno, które jest w ogóle nie otwierane, takie bez klamki wstawione szczelnie, także nic się nie przedostanie. Serio? Może ci koc przynieść.
- Nie, spoko.
- Przyniosę.
Kończymy drugą piosenkę.
- Nie, naprawdę. - Mówi Ł. - Tak wiało...
- Potwierdzam. - Odzywa się M. - Ja też czułam, taki chłodny powiew.
- Ale my tu mamy wszystko pozamykane. W kuchni też... - Śmieję się. - To może trzecią jeszcze zagramy? - I gramy. A Ł. się prawie trzęsie. Kładę na niego rękę, modlimy się. 
- No Janka rękę czułem normalnie, ciepłą. - Mówi. - Ale ciebie - zwraca się do M. - normalnie jakby mnie paliło. Dziwne... no, mega.

czwartek, 11 stycznia 2018

Dzieciodisco

Widzę, że A. siedzi na ławce pod sklepem. I że pokazuje palcem i mógłbym czytać z ruchu ust, gdyby to nie było trzydzieści metrów: "zobaczcie, tata idzie". I biegnie do mnie U., no i Fi. jedzie na nieodłącznej hulajnodze.
— Kupiliśmy figi!!! – Emocjonuje się U.
— Tak? To wspaniale.
— Chcesz jedną. – Proponuje A.
— Nie, dziękuję, właśnie zakładam rękawiczki. To jak było?
— A, nieźle. Dopiero odebrałam twojego smsa.
— ...że przegapiłem naszą stację?
— Tak, i przewróciłam oczami: typowy Jaś. 
— Bo właśnie pisałem na telefonie bloga i dlatego tak. – Zaśmiałem się, a A. objęła mnie mocno. Ruszyliśmy dalej do domu, a Fi. hulajnogą skrobał mi marchewki.
— Najlepsze, opowiem ci, jak już wyszłam z Filem z szatni, to poszłam na ten niby dziedziniec szkolny, bo myślałam, że to jakieś zajęcia taneczne. A to bal przebierańców...
— I chłopiec mnie przewrócił! – Wtrąca U. z żalem, z oburzeniem wręcz.
— Tak, jakiś chłopiec wybiegł zza rogu i wpadł na Ulę, i ją przewrócił.
— Typowe dziecko... – Burknąłem z przekąsem.
— A najgorsze było wiesz, co?
— No.
— Że tam leciały te wszystkie kawałki: "przez twe oczy zielone zielone..."
— "...się zesrałem". – Dokończyłem frazę na złość Zenkowi M. – O, nie. To jak w "Nieściszalnych", w tym filmie, pamiętasz? "Zobacz, to miasto jest pełne gównianej muzyki, musimy coś z tym zrobić".
— A, tak. Ale czy już nie ma innych skocznych kawałków do tańca? Chociażby już ten Daft Punk.
— Co? 
— Oj, nic takiego, ale na pewno to słyszałeś. I jeszcze jedno było straszne, że te dzieciaki tak to chwytają w lot.
— A, no oczywiście, że tak!
— Niby to tak dla żartu...
— Ja myślę, że dzieci za bardzo nie odróżniają. Zresztą przychodzi taki moment, nawet nie wiesz kiedy, że kończy się żart, a zaczyna się serio. O ile na balu przebierańców cokolwiek jest serio. To jest ten sam moment, kiedy tracisz...
— Co?
— Bo ja wiem? Godność? Ha, ha, ha.
— Aż tak to nie...
— Aż tak nie?

środa, 10 stycznia 2018

Pomiędzy

Wszedł do starej sutereny, której drzwi wychodziły wprost na chodnik jednej ze śródmiejskich ulic. Chłód zagnał go do środka, tak że szybko zamknął za sobą drzwi. Prędko rozejrzał się po wnętrzu kawiarni, ale nie dostrzegł przyjaciela, który już czekał, wciśnięty w kąt. Zawiesił za to wzrok na zgrabnej kelnerce, która odwzajemniła się równie zmęczonym spojrzeniem. Zerknęła z zaciekawieniem na identyfikator, którego zapomniał zdjąć i dyndał mu na wierzchu, zdradzając właściwie wszystko.
— Dzień dobry. – Uśmiechnęła się ledwo.
— Poproszę jedno... Jedno... – Zaczął się rozglądać za etykietkami do wyboru.
— Mamy dwa. – Pokazała ręką na kraniki.
— No więc jedno to, o... – Uśmiechem ukrył zakłopotanie. – Widzi pani, po całym dniu ciężko zebrać myśli...
— Pana kolega chyba podobnie.
— O, to już tu jest? A skąd pani...
— Coś jeszcze?
— Co? A, nie, dziękuję... – Odszedł od baru z wysoką szklanką.
Przyjaciel dopiero podniósł się z krzesła.
— No, stary, ile to już...
— Ze sto lat. – Roześmiał się cicho. Zrobili miśka.
— Wpadła w oko, co?
— Ta... Ale jedno mnie zawsze peszy. Wiesz, co? Że takich, jak ja – adoratorów na pięć minut, ona ma tu codziennie tylu, że jeden więcej – to tylko kłopot. Ach, nawet nie najgorsze to piwo.
— Na pięć minut, mówisz?
— No a nie?
— No nie wiem, to ty jesteś żonaty.
— Ano, jestem. – Odsapnął, wieszając kurtkę na oparciu krzesła. – Wiesz, miałem wrażenie, że z tego zimna musiałbym tu wejść, nawet gdybyśmy się tu nie umówili.
— A ja?
— No trudno, zadzwoniłbym do ciebie. Ty w jednej knajpie, ja w drugiej. Byśmy sobie pogadali.
— Ha ha, daj spokój, to by było takie warszawskie. – Mina przyjacielowi jakoś szybko zrzedła, westchnął. – No, ale co tam u was, co u żony?
— A co ma być...
— No, kochacie się?
— Znaczy co?
— A, ja nie o tym, tylko tak ogólnie. Ale skoro już chcesz. – Zarechotał.
— Ja bym nie potrafił o tym opowiadać, wiesz? Tak się teraz zastanowiłem. To by było ciekawe przez dwie minuty, a potem... – Wziął łyk piwa.
— Potem co? 
— Potem właśnie bym nie umiał opowiedzieć, no wiesz, tego, co wokół, co przed i co po, i w tle, pomiędzy i w ogóle tego, co sprawia, że...
— No?
— ...że to jest takie świetne.
— Czyli co? A, przepraszam, właśnie ty mi nie powiesz. – Roześmiał się serdecznie, z błyskiem porozumienia w oku.
— Ha ha, bystry jesteś. No, nawet jakbym chciał...

wtorek, 9 stycznia 2018

Utyty

Utyć - nie utyłem, choć pamiętam, jak po paru miesiącach od narodzin Fi. zdarzyło mi się napisać na fejbuku: "Wróciłem do wagi sprzed ciąży". Wydało mi się to zabawne. Ale też było prawdą. Spadło mi wtedy z sześć kilo. Od tamtej pory prawie nic się nie zmienia, pewnie z powodu moich leniwych nawyków żywieniowych. Ale zauważyłem inną rzecz. 

Znajomy napisał, że chciałby się spotkać z dziewczyną, ale nie żeby ją podrywać czy coś, tylko poznać. No, jak człowieka. Zatem żeby sobie nic nie pomyślała - tylko... jak to zrobić? Odpowiedzieli mu doświadczeni pół żartem-pół serio: to się tak nie da, "one" ciągle myślą. Ale możesz spotkać się w małym gronie, tylko większym niż dwa. 

Czytając to, przypomniałem sobie moje dawne, podobne rozterki, dotyczące różnych dziewczyn: jak się z nią spotkać, żeby sobie COŚ pomyślała, ale znów nie tak bardzo, żeby się nie poczuła jakoś zobowiązana, bo przecież chcę ją po prostu poznać, a z trzeciej strony jednak zależy mi... I tak dalej. Nieważne zresztą, co dokładnie myślałem. Ważniejsze, co czułem.

To co czułem - to właśnie przypomniało mi się i było przyjemnym wspomnieniem. Bo ten stan pewnego napięcia i głodu: znajomości, relacji, bliskości - był i jest czymś najbardziej twórczym, co może człowieka spotkać. Gdy się dziewczyny nie zna, gdy jesteś zakochany, ale jeszcze nie jesteście razem lub niezbyt długo razem, lub jeszcze nie jako małżeństwo, nie mieszkacie, nie śpicie razem, to jest oczywiste: można bliżej. CHCĘ bliżej!

W małżeństwie inaczej: trzeba o to dbać, podejmować pewien wysiłek - odkrywać (z fascynacją), że można JESZCZE bliżej. Bo zawsze można i to jest piękne. Można, ale czy chcę? I ta zasada, i to pytanie z niezwykłą łatwością przekłada się na relację z Bogiem: czy chcę bliżej i więcej? Czy już utyłem, jak napisano o Izraelu: "utył Jeszurun i wierzga - utyłeś, stłuściałeś, zgrubiałeś - i porzucił Boga, który go stworzył, znieważył skałę zbawienia swojego" (Pwt 32:15).

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Radocha

- Mamo, a mógłbym się przejechać tą ciuchcią?
- No... Ech, Filu... - Zaczęła się wahać A., patrząc na głupią zabawkę w centrum handlowym. Głupią jak dla nas - rodziców. Wrzucasz dwa złote, a ciuchcia (albo samolot, albo co tam jeszcze - pełno tego badziewia) kiwa się i huśta, a dziecko w środku wykonuje ruchy podobne do kogoś, komu się zbiera na wymioty. I jest szczęśliwe. - Synku, ale ja nie wiem, czy ty będziesz mieć z tego radochę.
- Mamo, proszę, mogę?
- No dobrze. - Złamała się i wrzuciła dwójkę. Fi. kiwa się i kiwa, i po chwili mówi z pewnością:
- Mamo, jest radocha.

niedziela, 7 stycznia 2018

Pozycja

Oglądamy film. Mówili, że familijny, ale z całej familii na placu boju została tylko A. i An. teściowa, bo U. zasnęła, Fi. się znudził, a ja wyszedłem razem z nim. No bo tak ładnie prosił. Najpierw wiercił się, potem sobie poszedł, potem chyba uznał, że nie chce się bawić sam, bo wrócił i prosił, żeby znaleźć mu część od zabawki. Część, która właściwie nie jest taka znowu niezbędna, ale fakt, że mama lub tata pójdzie jej szukać, to już sukces i... zaspokojona potrzeba uwagi.

Tej części - małego czerwonego pypcia, tj. końcówki od zabawkowego stetoskopu - nie znalazłem. Po prawdzie, nie miałem nadziei, że go znajdę, bo co trzy-cztery dni sprzątam dość dokładnie dziecięcy pokój i pudełka, do których wrzuca się z podłogi jak leci przed spaniem... i czerwonego pypcia od dawna nie widziałem. No ale poszedłem. Zaczęliśmy bawić się w dźwig - do kija, który U. znalazła na spacerze, przywiązałem wstążkę - z jednej strony węzłem prostym do kija, z drugiej strony zawiązałem kluczkę, żeby powstała pętla. I tak ratowaliśmy zwierzątka przed niechybnym i strasznym utonięciem w kanale. Czemu akurat kanale - nie wiem.

W końcu wszystkie zwierzątka z całego pokoju, w zasięgu wzroku, nawet tygryskowe kapcie U. - wylądowały w ciepłym i bezpiecznym domku. Uznałem więc, że misja zakończona i na chwilę wrócę do filmu - żeby zaliczyć jeszcze końcówkę. Wchodzę, leżą: An., A., U. (ta ostatnia nadal nieprzytomna). A. mówi:
- Jasiu, jesteś najlepszym mężem na świecie!
- E? - Podnoszę brwi, robiąc minę: "ale ja nic nie zrobiłem".
- No bo tak poszedłeś z tym Filem, a my możemy sobie oglądać film...
- Ach... - Podrapałem się w głowę. - No to tak, jestem najlepszy - pomyślałem i zasępiłem się: - Tylko w której pozycji? (patrz załącznik)

piątek, 5 stycznia 2018

Jądro

- A wie Pan, pewien człowiek, który pomaga wychodzić z uzależnienia od pornografii, mówił mi, że łatwiej o sukces i wolność od nałogu, kiedy nie skupiasz się na tym, by "tego" już nie robić. Raczej trzeba zastanowić się, co cię do "tego" pcha. Może jakiś brak, czyli niezaspokojona potrzeba, może rana, może chęć udowodnienia sobie czegoś, może przymus zagłuszania sumienia lub potępienia itd. - Staram się mówić fachowo, bo prowadzę  audycję. Mój rozmówca-psychoterapeuta słucha cierpliwie. Może dlatego, że już zna odpowiedź. Albo takie zboczenie zawodowe. - I jeśli zajmiesz się sobą - ciągnę dalej - tak dogłębnie, to będzie ci łatwiej siebie zrozumieć i walczyć z uzależnieniem.
- Ja bym powiedział, że i tak, i nie. - Odparł po sekundzie namysłu. - Bo jak powiedział Józef Tischner, jakoś mi te jego słowa zapadły w pamięć, nie musimy znać natury zła, żeby z nim walczyć. Zresztą i tak nigdy tego w pełni nie pojmiemy, bo nasze poznanie jest aspektowe.
- Nie musimy wchodzić w "jądro ciemności" i mówić "ohyda", jak u Conrada?
- Czasami, w pewnych przypadkach, pomaga po prostu to, że zajmuję się życiem i to uzależnienie schodzi na dalszy plan.

środa, 3 stycznia 2018

Wszystkiego

...najlepszego w Nowym Roku! - Tyle razy usłyszałem dziś te słowa, że aż się zadumałem: a niby co to znaczy? Dla każdego co innego - to jasne. Chociaż...
Ktoś powiedział, że światu nie brakuje dziwów i cudów, brakuje tylko zachwytu. A zatem... może i ja nie potrzebuję "wszystkiego dobrego", tylko więcej radości? Może nie tylko ja. Może wszyscy.
"Wszystko dobre" dla każdego znaczy to samo: cieszyć się, być wdzięcznym za to, co jest. Komu? A komu chcesz. Jednak to radość ukryta w pakiecie życia z Bogiem jest w stanie przetrwać wszystkie próby.
Uczę się patrzeć na swoje dzieci jak najczęściej jak... typowy dziadek albo babcia. To znaczy jak na sukces, dar, radość, dumę, zabawę. A coraz mniej (oby do zera) jak na: porażkę, trud, utrapienie, zadanie. Choć te ostatnie są też częścią prawdy o rodzicielstwie.
I wiecie, co? Nieźle mi idzie - to noszenie różowych okularów. Pozwala mi też... chcieć więcej. Nie tylko więcej dzieci. W ogóle: więcej z życia. Słowem: wszystkiego najlepszego.

wtorek, 2 stycznia 2018

Sorki

Drugi stycznia - dziwny dzień, pracujący-niepracujący. Mam czas, żeby obskoczyć dzieci. Po dziewiątej wracam z przedszkola, buty zdejmuję, kurtkę... Czuję już unoszący się wszędzie zapach kawy. Oho, a więc A. znalazła lub próbowała znaleźć sobie jakąś jamę (albo gałąź, jak jaguar ze zdobyczą), w każdym razie samotnię, żeby tę kawę pochłonąć spokojnie, najlepiej z książką. Zaglądam do sypialni i, oczywiście, A. siedzi w łóżku, czyta, kawę popija. Lecz, primo, nie sama, secundo, nie swoją książkę czyta, tylko "kurczaki luzaki" - dla U. Skończyła. Ja kładę się obok.
- To może tata ci teraz poczyta? - A. zwraca się do U., a tak naprawdę do mnie.
- Tato, poczytasz mi "Kurczaki i bazyliszek"? Tak ładnie proooszę.
- Noo... Mógłbym... - Przyznaję z wahaniem. - Ale wczoraj wieczorem wam to czytałem, może teraz coś innego? - Proponuję, żeby zaproponowała coś. U. zaczyna się więc przewalać po mamie.
- Ula, ale ja bym chciała wypić spokojnie kawę.
- Nie. - Ucina dyskusję U. - Sorki.

poniedziałek, 1 stycznia 2018

Nowy

Jest taki obrazek Mleczki, na którym strażak zsuwa się po rurze nogami do góry i ląduje twarzą na betonie z wybitym okiem i zębami - na to dwóch kolegów pokpiwa sobie i pada jedno słowo komentarza: "nowy"! Na szczęście, gdy zmienia się rok w kalendarzu, nie wszystko zaczynamy od nowa. Pewne rzeczy trwają w najlepsze. A inne, zwłaszcza błędy, chcielibyśmy na zawsze pożegnać i... często się udaje, bo inaczej się już nie da. Dzień po dniu odchodzą do przeszłości. Bez cezury, bez przełomu, bez fanfar, bez uciekania w obcą przestrzeń, bez udawania.

Przychodzi taki dzień jak pierwszy stycznia i między odgrzewaną fasolką po bretońsku z wczoraj, a odgrzewaną jajecznicą z rana zastanawiam się: jak można nie być domatorem? Zwłaszcza tego dnia. Co tu robić? Można by dokądś wyjść, ale trochę w powietrzu zimno, trochę brudno, trochę sennie. W ogóle dobre ("bo polskie") jest to siedzenie w domu i zapraszanie do domu. W Warszawie chyba więcej tego trzeba, bo jak już się porobiło mnóstwo knajp - nowocześnie i wielkomiejsko, to naraz zanika zwyczaj przyjmowania u siebie. A u siebie - po staremu w tym nowym roku: ciepło, czysto, swojsko.