czwartek, 22 czerwca 2017

Desperacja

Pytanie: czy płoniesz dla Boga? Po tylu latach wiary łatwo jest złapać letnie kapcie. Mówię o sobie. Kolega mówi, że chce mnie powstrzymać przed samopałowaniem. Nie ma potrzeby, ja to znam, nie o to chodzi. Ja się nie pałuję, ja wiem, jestem głęboko przekonany i czuję, nieraz do łez, że Bóg mnie kocha mimo wszystko - mimo lenistwa, egoizmu. Nie jedna impresja, ale długi czas prowadzi do radykalnych pytań: to kim ja w końcu jestem i po co to wszystko - ta wiara? Żeby jak staje przede mną człowiek i mam okazję, to ani się nie pomodlę (tak, że wyzdrowieje!), ani mu nic nie powiem o Bogu, łasce, zbawieniu?

Wiele razy czułem się nieposłuszny. Nie: głuchy. Ale właśnie słyszący, co się do mnie mówi, a nie wykonujący. Czułem, że mi się nie chce. Mimo że nieraz się ekscytowałem świadectwami o mocy Bożej. Co zrobić kiedy się nie chce? Można sobie dać "spokój" i gnić. Albo się wyrwać! A na to są dwa sposoby, pierwszy: "na Jonasza" - idziesz i mówisz, prorokujesz, żeby "odbębnić". Nawet bez intencji, że to komuś życie uratuje. A Bóg używa tych twoich słów - twoja "Niniwa" pokutuje, nawraca się. A drugi sposób? Drugi to... desperacja. Szukaj Boga na nowo, módl się bez ustanku, uwielbiaj, dziękuj, otwieraj się, wołaj, proś, błagaj, pokutuj z zatwardziałego serca, ciesz się, śpiewaj - zrób to na sto procent. Sto jeden! Z całych sił, ze wszystkich myśli, ze szczerego serca. Wtedy wyjdzie naturalnie i z ogniem, po "jezusowemu".

Na takim wkurzeniu na siebie wczoraj byłem i przyszła wtedy znajoma, skarży się jakoś mimochodem na nogę, że coraz gorzej. Ja o tej nodze wiedziałem, ale nic nie robiłem. Woda w usta, ręce za siebie. Ale teraz myślę: - "Nie, tak być nie może. Teraz, teraz powiedz coś, zrób." Ona mówi, że właśnie do ortopedy idzie. Ja na to, że może się pomodlę. Pomodliłem się krótko: "W imieniu Jezusa...". Nadal boli. Nic to, za dużo świadectw słyszałem, żeby się zniechęcić. Mówię: - "Niech Pani wierzy, bo to odejdzie, Bóg obiecał i to spełni, jeszcze zanim Pani dojdzie do lekarza, ten ból i ta kontuzja się skończy". "Ale to tak głupio". - Odpowiada. - "No głupio, głupio". - Śmieję się.

Później napiszę, jak to się skończyło. Ale najlepsze, że znajoma mi powiedziała świadectwo! - "Ja wierzę". - Mówi. - "Wierzę, że takie rzeczy się zdarzają". - I chociaż o sobie mówi "wierząca-niepraktykująca" i jest zgorszona księżmi, to opowiada historię o Dagmarze - swojej znajomej, o którą modliła się jakaś wspólnota na Helu, bo leżała po wypadku samochodowym w śpiączce na Wołoskiej. Straciła śledzionę, lekarze kręcili głowami, że pewnie będzie warzywem. A ona szybko, w ciągu tygodni odzyskała przytomność, wróciła jej zdolność chodzenia, mówienia, nawet pamięć (bo miała wykasowane wszystko oprócz dzieciństwa i "nowości").

- No widzi Pani. - Mówię. - Tak to właśnie jest, także proszę wierzyć! A księżmi się nie gorszyć. Wbrew temu, co kościół twierdzi, oni nie są żadnymi "wyższymi" pośrednikami między Bogiem i człowiekiem, tylko zwykłymi ludźmi, tak jak Pani mówi. Żadni tam święci. "Święci" - to apostoł Paweł pisał do wszystkich zborowników - nie dlatego, że się tak świetnie prowadzili i na to zasłużyli, ale że ich usprawiedliwił Bóg przez wiarę w Jezusa. Jezus właśnie jest jedynym pośrednikiem, który daje zbawienie i dostęp do Taty z łaski i nie z uczynków, no... także tak... - I nie zdążyłem z pośpiechu dodać, choć zrobię to przy okazji: - I tylko z tego mnie i Panią kiedyś Bóg rozliczy: czy uwierzyliśmy Jezusowi, a nie człowiekowi jakiemuś "wyświęconemu".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz