poniedziałek, 7 grudnia 2015

Dziwny, dziecinny, dorosły Jaś

Wpis o tym, jak przypomnieć sobie, że się jest dorosłym i jakie to fajne.

Mlaskałem jeszcze ze smakiem na myśl o burgerze „Jaś”, którego dostałem w „Jasiu i Małgosi” – na Jana Pawła. W głowie symbolicznie zaszumiał beczkowy żywiec, spożywany w towarzystwie M., który opowiadał o Portugalii i swoich zaręczynach. Prawdopodobnie nie smakowałby mi, gdyby nie ten burger i gdyby nie opowieść M. o urokach Sintry, Lizbony i Cascais. Zawsze, bez względu jak zacny jest lokal, podejrzliwie patrzę na te kraniki, na lejący się z nich złoty płyn, jakby jaśniejszy niż ten z butelki. Ile tam dodali wody – myślę i,
pogodzony ze swym losem i z rzekomo rozwodnionym piwem, uśmiecham się do pani za barem. Albo pana. Żeby nie było. Że właśnie do pań, panien. Albo że, co gorsza, jakiś zgryźliwy, nieuśmiechnięty jestem. O, nie.

Zaszumiał symbolicznie, a więc krok miałem lekki i pewny. Krok za krokiem zbliżałem się do domu. Jest taki długi chodnik na mojej drodze z metra, gdzie nie ma się gdzie rozglądać na boki. Tu wał ziemi, garaże, a tu blok mieszkalny. Jedno okno jest nowe, wielkie i szerokie, nigdy tam zasłon nie widać, tylko całe wnętrze, rozświetlone. I ludzi – przed telewizorem, na kanapie albo na dywanie z dziećmi. To jedyna ciekawa rzecz na tym chodniku. Jak witryna sklepowa z programem „na żywo”. Tylko głupio tak ludziom do domu się gapić.

No więc gapię się pod nogi. Podoba mi się ten miarowy mój krok i to, że się do domu zbliżam tak szybko, ale nie szybciej. Swoim tempem. Nie zwalniam, nie podbiegam. Tak, jak ma być. Czuję, że nie potrzebuję tu nic zmieniać. Chociaż mógłbym. Mógłbym nawet zmienić cel. Nie pójść do domu. Pójść gdzieś indziej. Między domy. Na przystanki. Na działki. Do sklepu. Do kogoś w odwiedziny. Mógłbym. Na nogach. A czemu nie? Mam sprawne dwie nogi. I jestem dorosły. Sam sobie sterem…

To oczywiste, że tego nie zrobię, bo czekają na mnie: A., Fi., U. Ale przyjemnie jest pomyśleć, że przecież mógłbym. Bo to oczywiste nie jest. Codzienną myślą moją jest raczej to, że się rzeczy robi z jakąś powinnością, obowiązkiem, dobrym nawykiem. Radość wykwita tu i ówdzie niejako przy okazji. A ogólnie nie ma w tym za wiele sterowania. Jest autopilot odpowiedzialności. I tak, ani się spostrzegłem, w błogiej nieświadomości przeleciały mi ponad dwa lata niezależności. Już nie mam nad sobą rodziców, opuściłem ich, teraz to żona, dzieci mają mnie. To inna, nowa bajka, ale… właściwie co z tego?

Mogę przecież być biznesmenem albo żebrakiem, małym synkiem albo nestorem itd. – to nie decyduje o moim poczuciu wolnej woli. Poczuciu bogactwa, to znaczy bogactwa wyboru. Bo bogaty jest ten, kto czuje, że ma wybór, jak pisze Seth Godin w swojej książce „Wszyscy jesteśmy dziwni”. Tak szybko, jak staję się bogaty, a więc zdolny i chętny do wybierania czegoś innego niż masowy produkt one size fits all, tak szybko oddalam się też od „normalności”, mas. Staję się dziwakiem. A dziwacy i ich plemiona zaczynają dziś stanowić większość.

Dziwacy są też na ogół prowokatorami, burzycielami porządku, pomysłodawcami, artystycznymi duszami, których napędza jakiś cel, domagający się zmian, natychmiast. Może to ci, którzy zachowali w sobie coś z dziecka: zdolność pytania „dlaczego nie?”, zdolność sprawdzania, testowania, eksperymentowania. Zachowali chęć zabawy i niepoprawnego zachowania, „podgryzania” systemu. Chcą – nawet dziś – wsadzać palce do kontaktu i… wsadzą, bo im wolno, są dorośli! Chcą, mimo że powinni już „zmądrzeć”, bo są dorośli. Dorosłość to szansa na nieskrępowaną twórczość, a jednocześnie zagrożenie tłumienia swojego dziecinnego dziwactwa.

Kładę się spać, ale jeszcze sięgam po książkę, którą dopiero dostałem, na którą miałem chrapkę od paru miesięcy. Gruba cegła. Jeny, czy ja to przeczytam? Dobra, nieważne. Zaglądam, zaczynam. Rozprawa filozoficzna. Świeży druk mi pachnie. Trudne zdania, trudne słowa, trudny tok rozumowania. I czuć między wierszami, że to Niemiec pisał. Ten specyficzny język, struktury logiczne zdań. Jakbym znów siedział w uniwersyteckiej bibliotece. Ach, zatapiam się w te rozważania o historii, teologii, porządku społecznym. Dreszcz przyjemności przebiega gdzieś między uszami.

Przychodzi A. w piżamie. – „Co to za książka?” – Pyta. Opowiadam jej o tym. I co teraz czuję. Ona już wie, zna mnie i moje utyskiwania, że chyba nie urodziłem się bajarzem, opowiadaczem historii, a raczej kimś w rodzaju filozofa. I że mało mnie rajcują fabuły (przewiń do przodu!), bardziej rozprawy. A moje pisanie też jest czasem takie trudne, dziwne właśnie, nie porywające 90% normalnych ludzi. – „Pokochasz takiego dziwaka?” – Pytam, przytulając A. i głaszcząc jej włosy. – „Już za późno”. – Mówi A.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz