środa, 29 listopada 2017

W kółko

Najbardziej lubimy te piosenki, które znamy. Gdy jakiejś nie znamy, a mamy ją polubić, stacje radiowe robią wszystko, żebyśmy po dwóch dniach słuchania znali każdą zwrotkę (jeżeli ta piosenka w ogóle ma zwrotki, a nie zaczyna się i kończy słowami "baby baby I love you I need you"). Fi. i U., tak jak stacje radiowe, też dbają o to, żebym polubił każdą książeczkę, która jest akurat grana. Na szczęście dla mnie A. zwraca je (najrzadziej co miesiąc) do biblioteki i wypożycza nowe. 

- No nie, trzy świnki czytałem już dziś dwa razy. - Odkładam książkę, która akurat jest nasza, własna, więc to taki evergreen. Jeśli chcesz zapomnieć o tej historii na tydzień, musisz ją schować. - To może Muminki? 
- Taak! 
- Świetnie, dokończymy rozdział drugi o cyrku?
- Nie! Muminek i Buka! 
- O losie... No dobrze. Zresztą ten pierwszy - o Buce - nazywa się "Muminek w lesie", tak gwoli ścisłości.
- Muminek i Buka!
- Okej, okej...

Co jest, u licha? W kółko trzeba to samo wałkować? Pewnie jakiś mądry psycholog znajdzie na to wyjaśnienie. Ale ja... cóż, ja też mam jedną historię, do której lubię wracać. Po części moją własną historię. Trochę śmieszną i trochę straszną. Trochę smutną, ale na końcu bardzo radosną. Nigdy mi się nie nudzi i zawsze wprawia w... coś więcej niż dobry nastrój.

wtorek, 28 listopada 2017

Grzeczna

Ding dong!
- Kto to może być? - Zapytałem głośno. Widzę, że A. już zmierza do drzwi, za nią U. zaciekawiona. A. wróciła już z biegania, więc ten dzwonek to... może babcia An., która wróci wreszcie od cioci Li. Ciocia ma dziś urodziny, mieszka w sąsiedniej klatce, ale U. nie mogła ani An. zatrzymać, ani pójść razem z nią. Stała pod drzwiami z naszykowaną książeczką i ryczała. Nie dawała się pocieszyć.

Nie pozwalała też, żebym ja sam przeczytał. Nie chciała bawić się giętkimi-bajer kredkami, które dziś dostała. Kiedy je dawałem, mówię:
- Mam coś dla was od babci Bożenki!
- Taaak? - Podekscytowana.
- Tak. A byliście dzisiaj grzeczni? - Pytam, a wiem, że nie byli. W końcu od czego są telefony? A. żaliła mi się, a potem, gdy już

poniedziałek, 27 listopada 2017

Doskonałość

Biegam między sceną, a mikserem i staram się błyskawicznie rozwiązywać problemy: dlaczego nikomu nie działa sterowanie przez wifi, dlaczego on albo ona nie słyszy nic w słuchawkach, dlaczego sygnał z pianina wchodzi, ale nie wychodzi? I wiele takich pytań kłębi się w głowie. Jestem teraz zadowolony właściwie z jednej tylko rzeczy: że nie zapomniałem dziś użyć dezodorantu.

Nie tak to miało wyglądać. Ale szczerze mówiąc, nie sądziłem, że przepinanie trzydziestu bez mała kabli według nowej kolejności zajmie tyle czasu. Na kartce wszystko wygląda ładnie i prosto. W praktyce potrzeba na to dodatkowej godziny lub dwóch. Jakby tego

niedziela, 26 listopada 2017

Owieczka

- Ja chcę do nosidła! - Drze się U.
- Ale mówisz to teraz? - Dziwię się. - Trochę za późno. I niosę ją, niosę czternaście kilo chwytem niemowlęcym: jedna ręka pod szyją, druga pod udem, dłonie splecione na brzuchu - pozycja tyle wygodna dla dziecka, co dla rodzica, kiedy to dziecko się wyrywa lub wygina w chiński pałąk, nawet gdy ma prawie trzy lata.

I przypominam sobie taki obraz Jezusa - dobrego pasterza, który idzie z owieczką na ramionach. Jakie to urocze - myśli większość osób. Ale przyjrzyjmy się: jak on ją trzyma - w jednej ręce przednie kopytka, w drugiej ręce tylnie kopytka, baranek leży na karku i ruszyć się nie może. Bo owce głupie są. Jak zbłądzi takie małe, to trzeba znaleźć dobry chwyt, żeby go wziąć, przynieść z powrotem, gdzie trzeba i żeby nie wierzgał, żeby się przy tym nie umęczyć.

Już jesteśmy w domu. Przyszli do nas przyjaciele w odwiedziny. Otwieram drzwi, a tu jeszcze U. płacze i wścieka się w przedpokoju. Niesie się na całą klatkę. A. ją bierze na ręce, przytula.
- Przepraszam, takie powitanie... - Śmieje się, kryjąc lekkie zakłopotanie.
- Spokojnie... wiesz, przecież my... na tym samym wózku jedziemy. - Uspokaja Ł. - ojciec rodziny.
Siadamy, jemy, rozmawiamy...

- Lubimy cię, K. - Zwraca się Ł. do synka. - I lubimy cię zawsze, nawet jak cię trzeba zapakować i wyjąć z samochodu, bo się denerwujesz.
- O, i tak często mu to powtarzamy. - Dodaje E. mama.
- Jak ja to rozumiem. - Włącza się A. - Ja też to często powtarzam U. i Fi. I często po przygodach z samochodem. Ale nie tylko. Że ich lubię zawsze, nawet jak nie mam siły na krzyki i muszą mnie słuchać bez dyskusji.

- Jakbyście mieli problem z tą harmonijką, to możecie nam oddać za tydzień. - Zwracam się do E., gdy już wychodzą.
- O, naprawdę? To dziękuję ci bardzo. Widzę, że już znasz takie problemy. - E. ubiera najmłodszego, który z radością dmucha w harmonijkę, którą sam u nas znalazł. I w oczach jego nie widzę cienia wątpliwości, że będzie mógł ją zabrać.
- K., tylko pamiętaj, w domu umyj ją, bo ja tę harmonijkę, co prawda, czyszczę czasem w środku, ale zawsze lepiej mieć na świeżo. - Instruuję chłopca, a chyba bardziej przy okazji mamę. - No pewnie, że znam problem. O, jak dobrze znam...

wtorek, 21 listopada 2017

Tchórz

U. wdeptuje w kałużę na środku przedpokoju. 
- Tato! Tu jest mokro!
- Tak? To może Pola... - Zerkam na drzwi od toalety i wzdycham. No tak... Teraz nie dość, że nie na klamkę, to chyba jeszcze uchylone być muszą, bo już sobie łapką nie otwiera. Chyba tak.
- Tak, tato, to Pola. - Stoi U. zbulwersowana. Na jej miejscu też byłbym. Mokra skarpeta to jedna z moich największych fobii sensorycznych i paskudztwo, jakich mało. Nawet jeśli to tylko woda. A co dopiero kocie siki. Albo rzygi.
- Tak, to Pola. - Sięgam papier toaletowy do wytarcia.
- To Pola! - Nastaje U. nie wiadomo na co.
- Chcesz, żebym ją ukarał? 
- No, tak.
- Wiesz, już tyle razy to robiłem, że nawet mi się nie chce, zresztą... może nie umiała sobie otworzyć toalety. Tak mogło być. - Burczę, pochylony nad resztkami kałuży i z wolna podnoszę się z kolan, by wywalić papier do kibla. Tymczasem U. doskoczyła do Poli. Pola łeb podniosła, jakby chciała miauknąć: "ale oso chosi"?
- Pola to twoja sprawka?! - Oskarżycielskim tonem atakuje U. - To twoja sprawka, Pola! - Wygraża. A kot nic, tylko patrzy nierozumiejącym wzrokiem.
- Ty mały tchórzu! Ty mały tchórzu! Ty mały tchórzu!
- Kto jest małym tchórzem? - Wchodzę do kuchni.
- Pola!
- Dlaczego? 
- Bo...
- Bo nie chce się przyznać?
- Tak, bo nie chce się przyznać.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Baw

W Teatrze Akademickim śpiewaliśmy "Bawia", nie "Pawia". A właściwie "Baw mnie" - piosenkę Seweryna Krajewskiego z tekstem Jacka Cygana; w naszym wykonaniu, z choreografią stylizowaną na tango było to chyba jeszcze bardziej zmysłowe i zabawne niż oryginał. Była to jedna z piosenek, przy których resztki tremy puszczały, a pozostawały wyuczone na blachę ruchy, słowa, emocje, spojrzenia i... czysta zabawa. Był to moment odprężenia i zapomnienia, że trzeba się koncentrować na szczegółach, które się ćwiczyło na próbach.

Przypomniało mi się to, bo właśnie o zabawie myślałem. I o dzisiejszej złotej myśli U. Nasza córka ostatnio lubi udawać, że czyta. Może dlatego, że zazdrości Fi., który czyta już od roku, a więc zaczął, gdy miał trzy i pół. Nie, nie jesteśmy chorobliwie ambitni, ja tylko w jakiś sposób odpowiadałem na jego zainteresowanie literami i wyrazami. Przy tym myślałem: chce się uczyć czytać, a jeszcze nie zawsze umie się wysłowić - po kolei, kolego. Ale faktem jest, że U. to chyba imponuje, więc bierze czasem tekst i pokazuje palcem, i odczytuje, co tam sobie wymyśli albo pamięta.

Dziś wzięła gazetę i bardzo poważnym tonem, sylabizując tak, by dodać sobie autentyczności, odczytała sugestywnie: 
— Zasada pierwsza: Jeśli możesz się bawić, to się baw!
— Ha ha! – Śmieje się A. – Ulciu, jesteś genialna. Podpisuję się pod tą maksymą.
— Ja też. – Dodałem sam. Reakcja U.: z jednej strony, trochę zdezorientowana, że jej ktoś przerywa, bo już miała lecieć jakaś zasada druga, naprędce wymyślona. Z drugiej strony, zadowolona, że się ją chwali. A z trzeciej, pewnie nie przeczuwająca śmiesznego kontekstu: że liczba jej fochów w tym dniu, sięgających dziewięćdziesięciu decybeli, naprawdę woła o to, by napisać kredą w kominie albo złotymi zgłoskami na ścianie: jeśli możesz się bawić, to się baw!

niedziela, 19 listopada 2017

Chory

Zaraziłem się od dzieci wirusówką. W piątek już czułem się lekko ścięty z nóg. Trochę mnie to dziwiło, bo przecież trzy dni z rzędu jechałem do pracy samochodem, a nie rowerem. Komfortowo, bez wysiłku. Ale w sobotę lepiej nie było. Wybraliśmy się na spacer i wtedy dopiero zaczęło mnie telepać. 

Ubrałem się w polarowe spodnie, w sweter i polarową bluzę. Dawno ich nie wkładałem. A. nie lubi polaru. Położyłem się na kołdrze, pod kołdrą i pod kocem. Przez dłuższą chwilę tak opatulony trząsłem się. A mięśnie w drgawkach i w stałym napięciu rzeczywiście rozgrzewały mnie. – Bardzo źle. – Myślę. Postanowiłem więc zająć głos we własnej sprawie, że tak powiem. – Boże, Tato, dziękuję, że jesteś ze mną! Blisko mnie. – I, o dziwo albo może nie o dziwo, natychmiast przestałem się trząść i odprężyłem się, i ogarnął mnie pokój. Zasnąłem.

Zasnąłem dość niespokojnie, bo głowa i plecy, i nogi bolały mnie nadal. Po trzech godzinach wstałem i wszedłem do wanny, żeby się wygrzać. Odkryłem, że na całej głowie dostałem jakiejś wysypki. Polewam się z prysznica, w powietrzu zakotłowała się gorąca para. Zacząłem śpiewać, chwaląc Boga. Nie na cały głos, żeby się nie niosło przez kominy. Ale tak, śpiewałem, że w Nim wszystko jest możliwe, żeby ufać Jemu, w Jego słowie mieć pokój... I już zaraz... nie mogłem dalej śpiewać! Dostałem napadu śmiechu. Śmiałem się, że ta cała choroba jest śmieszna, śmiesznie mała, że zaraz się skończy, że nie może mi nic złego zrobić. 

Pomyślałem też o Jobie vel Hiobie. O tym, co w księdze Joba najbardziej do mnie przemawia: że mimo nieszczęść nie złorzeczył Bogu i w tym dowiódł swojej szlachetności i wyższości, i potwierdził to, co o nim na samym początku mówił Bóg: "nie ma mu równego na ziemi, mąż to nienaganny i prawy, bogobojny i stroniący od złego". Co za cudowne określenia! Nie muszę być niezrównany, ale żeby być "nienagannym", choćby przez ten czas choroby, to już... jest na wysięgnięcie ręki.

I w tym śmiechu i w tej "nienaganności" leżałem sobie, z głową zanurzoną w wodzie. I jakby ból i ciężar całego ciała zebrał się w tej głowie. A przy tym miałem takie uczucie lekkości i radości, że jestem zdrowy! Dziwne rozszczepienie: głowa bolała, ale ja byłem przekonany, że jestem zdrowy, bo to mówi wiara i tej wiary się czepiam. A następnego dnia opowiadam A., jak źle się czułem.
— Jak w tym dowcipie, pamiętasz? "Mężczyzna nie przechodzi przeziębienia, on walczy o życie" 
— No akurat tym razem nie odczułam zupełnie, żebyś "walczył o życie". - Śmieje się A.
— No, bo wiesz...

piątek, 17 listopada 2017

Poza-czas

Mogłem wyjść chwilę wcześniej. Ale fatum piątku zawisło nad Warszawą po fajrancie. Nie do końca rozumiem ten fenomen: czy naprawdę tak dużo ludzi przyjeżdża tu tylko na pięć dni i regularnie na weekend wraca do domu, gdzieś sto, dwieście kilometrów dalej? Nie wiem, ale muszę stać wśród nich. W ogonku na Kasprzaka, w ogonku przy Rondzie Zesłańców, w długim, ślimaczącym się korowodzie w Jerozolimskich i na Łopuszańskiej, i Marynarskiej, i Rzymowskiego. Chilli Zet wysiudało niegdyś z eteru Radio Jazz, czym zasłużyło sobie na moją niechęć. Ale ostatnio zrobiło się niezłe i nawet je polubiłem. Ale po pół godziny coś mnie tknęło, wyłączyłem. Pomyślałem, ze wybieram: chillout taki, jaki mają wszyscy ci kierowcy wokół? Czy pokój, który Bóg daje?

Światła w lusterkach wstecznych zdawały się świecić mocniej, niż te z naprzeciwka. Podobnie jak cały miniony tydzień oślepia mnie i nie pozwala się jeszcze uwolnić od stu spraw i w pełni rozkoszować wolnością weekendu, szabatu. Zacząłem rozmawiać z Bogiem. Trochę nieskładnie mówiłem, ale z drugiej strony... Co z tego?

czwartek, 16 listopada 2017

Sprzedaję

Pamiętam do dziś myśl z pewnego kazania Marka Ciesiółki, który powiedział, że niewiele osób zauważa szczegół w rozmowie Jezusa z bogatym młodzieńcem, mianowicie: nie powiedział Jezus "zostaw wszystko i idź za mną", ale "idź, sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj ubogim, a potem przyjdź i naśladuj mnie". To szalenie istotne, bo dopóki nie sprzedasz, nie wiesz, jaką to ma wartość.

Zacząłem sprzedawać. Najpierw półkę na płyty. Nikt z przyjaciół nie chciał jej wziąć za darmo. Może dlatego, że za duża. Pomieści prawie czterysta albumów. No i poszła. Druga rzecz: aparat fotograficzny, z którego już nie korzystam odkąd wróciłem z podróży poślubnej. I chcę sprzedawać dalej. Na razie poszły dwie sztuki. Obie są, jak

środa, 15 listopada 2017

Zewnętrzne

— A może tu, na światłach wysiądę? - Pyta An.
— A proszę bardzo, może nawet lepiej, czerwone jeszcze chwilę potrwa. - Mówię. An. wysiada, idzie. Do swojej mamy idzie, czyli Zo. - dla moich dzieci to prababcia.
— A gdzie babcia Ania? - Zreflektowała się po chwili U., która An. bardzo kocha i często bacznie pilnuje. No, nie upilnowała.
— Babcia Ania poszła do prababci Zosi.
— Nie, nie poszła! Nie chcę, żeby tam poszła! - U. natychmiast wchodzi w ton łzawy. 

Myślę wtedy, że to już nie pierwszy raz taka sytuacja. Za pierwszym razem zatrzymaliśmy się na przecznicy, kilometr dalej, żeby się uspokoić. I nie pomogły przekonywania, że teraz jedziemy do babci B. i dziadka Ju., więc na pewno będzie fajnie. Nie i nie, i płacz. Teraz

wtorek, 14 listopada 2017

Przesada

Fi. przynosi mi nożyk do papieru. Jego rękojeść jest przezroczysta, a w środku w płynie zatopiona blaszka - balon, który na tle drzew i nieba unosi się lub opada. Rękojeść można odkręcić od plastikowego nożyka.
- Tato, odczepisz to?
- To jest pamiątka mamy i prosiła tego nie rozdzielać, prawda?
- E, tato.
- Ja tam nie wiem, co znaczy "e". Albo "e, tato". Może: "e, tato, ja chcę pić". Albo: "e, tato, poczytaj mi". Tak?
- E, przesada.
- Ale co przesada?
- No tato, ja chcę to rozłączyć. Rozłącz mi.
- No dobra, rozłączę, ale tylko na chwilę. Jak się pobawisz, to złączę znowu i schowam. Bo to nie do zabawy, to pamiątka mamy i nie chciała, żebyście się nią bawili.
- Tato, nie! Przesada!
- Wcale nie przesada. Już nieraz coś się wam połamało i musiałem sklejać, prawda?
- Przesada!
- Chcesz udawać, że mama nic takiego nie mówiła?
- Tato, wiem już. Ta część to będzie mamy pamiątka, a ta druga z balonem - moja pamiątka.
- Ha ha. No, śmiesznie kombinujesz. Zapytasz mamy, jak wróci z koncertu. Ale pewnie się nie zgodzi.
- E, tato, przesadzasz!
- Płot przesadzam?
- Nie, przesadzasz, że się nie zgodzi...
- Zobaczymy...
Tymczasem U. zrobiła siku i chce za to nagrodę. 
- No to którego chcesz żelka?
- Żółtego. - Z przekonaniem odpowiada. Ja wyjmuję dwa. Oba żółte, ale jeden zielonkawy, drugi bardziej pomarańczowy. Niech sobie wybierze. Nie chcę afery.
- To który jest ten naprawdę żółty?
- Y, ten. -  Odpowiada, po czym bierze dwa.
- Hej, nie miałaś wziąć dwóch. - Protestuję. U. już ucieka ze zdobyczą. - Ja cię dogonię, oddawaj. - Jeszcze jest zabawnie, U. się śmieje. - Ulciu, proszę, oddaj jednego, a jednego sobie zjedz. Przecież przyszłaś po jednego.
- Nie oddam.
- No, oddaj.
- Nie.
- Oddawaj.
- Ja chcę dwa. 
- Ale jeden dasz Filowi, on też powinien wcześniej nagrodę dostać.
- Nie... - Ale jest już za późno, odebrałem z jej rączki ten jeden i ukradkiem dałem Fi. 
Opowiadam historię A., gdy już wróciła. Żona się śmieje...
- E, przesada. Bo ja jej czasem daję dwa...

poniedziałek, 13 listopada 2017

Zaspać

Mieszkałem w Dziekanowie Polskim przez trzy lata. Chodziłem wtedy jeszcze do szkoły podstawowej; piąta, szósta klasa… Wracałem do domu autobusem Ł-ką. W tych powrotnych godzinach była bardzo zatłoczona. Wsiadało się na przystanku AWF, stary Jelcz burczał basem i leciał: Młociny, Buraków, Łomianki, Kiełpin, Dziekanów… Linia Ł BIS wiodła dalej przez Pieńków i kończyła trasę w Łomnej przy małym kościele i prostej drodze obsadzonej wysokimi drzewami, która wskazuje jak wielki palec na wieś Palmiry. 

Inna linia Ł kończyła się w lesie, przy szpitalu dziecięcym. Obie te pętle zaliczyłem, chociaż wcale nie miałem po drodze. Po prostu zasnąłem i obudziłem się w cichym autobusie, który zamarł na końcu trasy w Kampinosie jak zmęczony łoś. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem i przez chwilę… jak się tu znalazłem. Innym razem, przespałem swój przystanek, podczas gdy tym samym autobusem jechała moja siostra i brat. Nie wiem, czy z gapiostwa, czy dla żartu, ale zostawili mnie, łachudry.
 
Dzisiaj zdaje mi się: tak niewiele miałem do stracenia. Ot, może pół godziny dłużej w drodze. Jakie ja miałem wtedy obowiązki? Tak się zdaje. Zawsze jakieś są. Mija pięć lat i myślisz: „E, tam. To było nic. Teraz to ja mam…” Nic nie masz. Nic tak ważnego, żeby nie móc sobie czasem zaspać w autobusie i… spędzić czasu powrotu na przykład na modlitwie, całkiem beztrosko. I gdzieś tam znowu odlecieć, poczuć się lepiej tylko dlatego, że zapomniałeś o całym świecie, żeby posłuchać i poczuć coś ważnego od Boga.

niedziela, 12 listopada 2017

Perkusja

— Od kiedy grasz? – Pyta D.
— Od kiedy? Och, nie pytaj.
— Dlaczego?
— Długo, ale zawsze mówię, że to niewiele znaczy. Gram może od dwunastu lat, ale ćwiczę niewiele. A przez tak długi czas można stać się wymiataczem... Jak w tym filmie, o który pytałeś.
— Whiplash?
— Tak. Nie oglądałem, oprócz jednej sceny, tej gdzie wypruwa z siebie flaki na koncercie.

Przychodzi do mnie Mi. bratenek.
— Mogę być dla ciebie przydatny?
— O, jasne, chcesz mi pomóc?
— Mogę pomóc tacie albo tobie.
— No to chodź, powyjmujesz mi bębny z pokrowców. – I daję mu. I Mi. otwiera suwaki i wyjmuje. Potem statywy z torby. Męczy się. Dla czterolatka niektóre są naprawdę ciężkie. Ale nie za ciężkie. Zresztą Mi. lubi takie wytrzymałościowe sprawdziany. Sprawdzać się lubi. No i pomagać. Chwalę i dziękuję mu bardzo. Widzę, że się przykłada. Ale że się tak zmęczył – to mi daje do myślenia: Hej, to ja niezłą tu robotę odwalam. Tak, perkusista ma najwięcej rozkładania. Żeby się przygotować do gry potrzebuję pół godziny: noszenia, wyjmowania, rozstawiania, przykręcania.

Ale lubię to. Żona mówi pół żartem, pół serio, że wychodzę w niedzielę do kościoła jak skowronek, mimo że to jest zwykle tuż po dziewiątej. Ja nieraz myślę, że ten kwadrans próby i czterdzieści minut uwielbienia to dla mnie mało. Zaledwie rozgrzewka. Gdyby tak całe, dwugodzinne nabo można było grać i śpiewać. A potem rozchodzić się do domów w stanie uniesienia! A co tam kazanie! (Trochę przesadzam, celowo). Każdy sobie przeczyta, postudiuje i porozważa Biblię w domu, w autobusie. Ale wspólne uwielbienie – to jest to! Chyba dlatego wciąż mam serce do nagłośnienia i do tych bębnów.

Albo jeszcze bywa tak, jak dziś, że czytam świadectwo znajomej z kościoła, której przyjaciółka nawróciła się. Przyszła też na nasze spotkanie. "Od pierwszego utworu uwielbienia była dotknięta na maksa". – Pisze. Wiem, to Bóg ją dotknął; oczywiście, że nie ja, ani nawet cały zespół. Ale że ja byłem jakąś częścią tego, bo akurat grałem, to wielki przywilej, radość, zaszczyt. Wtedy nawet słaba forma nie ma takiego znaczenia. Ale coś, co mi w duszy gra i to przelewam na stopę, werbel i hi–hat. I że jestem samoukiem i ćwiczę tylko na padzie, i zbyt rzadko, i że wypisuję z ulubionych utworów takty perkusji własnymi, niefachowymi nutami na ulotnych kartkach, i gdzieś tam w autobusie wystukuję je na poręczy, a potem z zapałem próbuję wpleść do rytmu. To szczegóły.

sobota, 11 listopada 2017

Zwycięstwo

Najpierw przyszły dzieci. Zaczęły się przewalać. Tak, jak to tylko one potrafią.
— Filu, jak nie przestaniesz mi szarpać włosów, to się zdenerwuję. – Ostrzega A. – Nie wolno ich dotykać. Albo tylko delikatnie głaskać. – Fi. nie ustaje.
— Filu... – Mówię teraz ja. – Jest coraz gorzej. Mama zaraz naprawdę się zdenerwuje, a ty sobie pójdziesz z łóżka. – Fi. zamarł. Niemal słychać jego myśli. – A wy chcielibyście, żebyśmy my już wstali, tak?
— Tak. – Przyznaje Fi.
— Ale my chcieliśmy jeszcze pospać. Czy wy zawsze śpicie tak długo, jak wam się podoba?
— Tak.
— No widzisz, a my nie. My często mamy ochotę pospać dłużej niż wy albo niż budzik. A że dziś jest sobota i nie idziemy do przedszkola ani do pracy, to jest wspaniała okazja, czyż nie?
— Nie. – I dalej przewalanka. Chwila wytchnienia nadeszła, gdy U. poszła na siku. A Fi. dzielnie podjął się zapalenia jej światła, bo już

piątek, 10 listopada 2017

Super

Obok mnie wstał chłopak z siedzenia, zaczął przeciskać się do drzwi i na peron. Z drugiej strony zaczęli już wpływać nowi. Zrobiłem krok, żeby od tego tłumku odsunąć się – wgłąb, w kąt, tuż obok wolnego siedzenia stanąłem i zerkam, czy ktoś usiądzie. Ledwie spojrzałem, widzę: wzrok wycelowany, zmierza, siada. Kobieta około czterdziestki, niezbyt szczupła, kurtka moro, czapka dziergana, spod czapki śmieszny, czarny loczek na skroni. Wyobrażam sobie, że pod czapką wystrzyżona jak Ania Broda albo Maria Peszek. Taki stajl. W głowie – nie wiem, może pomieszanie tych dwóch różnych bardzo pań. A tak naprawdę pewnie coś zgoła oryginalnego. Na twarzy wymalowane rodzaj zdziwienia, że "coś dobrego mnie spotkało", bo facet (znaczy ja) mógł z rozpędu usiąść, a nie usiadł, zostawił wolne. Takie zdziwienie pomieszane z poczuciem, że: no właśnie, należy mi się czasem coś dobrego. Czasem mogłoby mnie spotkać dobrego coś, a tu nic i nic, no... przepraszam, jednak teraz – tak. Ale w ogóle to nic. Czyli wymalowane na tej twarzy tej pani – udobruchanie. Myślę: mało! Mało udobruchania, więcej by trzeba. Gdyby się kto znalazł, kto jej dobre słowo powie, przytuli lub pogłaszcze. Może nikt rano jej nie pogłaskał. Tak być nie powinno. Każdy powinien być pogłaskany. Gdzie tam sobie chce. Ale codziennie. Łechtać można nie tylko ręką, można i słowem, i gestem, i jak chcesz. Ja tymczasem słucham muzyki i łechtany jestem myślą, która powraca z wczoraj i przedwczoraj. Tej muzyki słucham głównie dla tekstu. A styl jest do przyjęcia. Podkreśla sens, nie przeszkadza, tandetą nie waniajet. Tekst i dźwięki głaszczą mnie gdzieś po sercu, kark zmiękczają, są bardzo proste, czuję się jak dziecko w przedszkolu albo jak Plastuś w piórniku z kredkami. Kochanie Boga jest proste, gdy wiesz, jak On ciebie. Nawet przytupuję sobie. Taki jestem super. Każdy powinien tak myśleć sam o sobie, karmić się. Ale skąd to wiem? W swoich oczach nie jestem przecież super. Umiem się porównywać i umiem znajdywać lepszych od siebie. Ale skoro jestem kochany, to może, to raczej w Jego oczach – owszem, super jestem.

czwartek, 9 listopada 2017

Jaśniej

Postanowiłem wstać wcześnie, co nie było jakimś dużym wyczynem. Nie jestem z tych, którzy widzą w tym wyzwanie. Na dźwięk budzika o 5:45 podniosłem się, machinalnie ubrałem i wyszedłem. Aha, jeszcze zjadłem i zapakowałem do pracy naleśniki. Pochwaliłem siebie sam za to. Bo na ogół nie chce mi się tego robić. Schodząc po schodach, czułem w nogach zmęczenie poprzednich trzech dni. Ale gdy wyciągnąłem rower, siadłem na nim i poczułem, jak znów szybko się toczę, energia znów wstąpiła we mnie.

Przecinałem podwórka, typowe ursynowskie uliczki, poranne, chłodne, wilgotne powietrze, prawie namacalnie wiszące... a może to smog? Tfu. Było to zagęszczone jeszcze przez mrok poranka. Przesuwałem się szybko, jak pęcherzyk powietrza w akwarium. Patrzyłem, że świt już coraz silniejszy, a ja nawet nie potrzebuję włączyć światełek. Chociaż... latarnie wciąż się jeszcze palą... Ale zgasną, tak, przecież będzie już tylko jaśniej, już tylko lepiej. Jakie to przyjemne - powiedziałem sobie na głos: "już tylko jaśniej".

Pokrzepiły mnie te słowa, gdy pedałowałem aleją Lotników - tą ulicą, gdzie zawsze wieje w plecy; to jakieś czary-mary. "Już tylko jaśniej" - jakie to dobre, zwłaszcza teraz, gdy jesień w pełni, ta jesień smutna, uprana w szarej mgle i snująca się jak pies pod bezbarwnym niebem. "Już tylko jaśniej" - tak powtarzając tę myśl, przypomniałem sobie werset, który jest o mnie. Jak to dobrze, że o mnie: "droga sprawiedliwych jest jak blask zorzy porannej, która coraz jaśniej świeci aż do białego dnia". 

Przecież ani ja taki cnotliwy, ani szlachetnie ulepiony, ale łaska wszystko sprawia. "Jaśniej się robi" - myślałem o mojej przeszłości, że faktycznie, kurczę, naprawdę: jest coraz lepiej i więcej, i piękniej! "Jaśniej" - o mojej przyszłości; że tak się spodziewam, a pewnie, że z wiarą. I przy tym się namęczę, bo trzeba pedałować "dopokąd jadę". Ale że się jaśniej robi - to już zupełnie nie w mojej mocy. I dobrze. Oj, jak to dobrze!

środa, 8 listopada 2017

Lody

- Lody, lody, komu lody? - Krzyczy sprzedawca, pchając swój wózek przez środek tłumu. Ludzie stłoczeni w ciasnym szpalerze nie mogą oderwać wzroku od lodów, wiwatują, klaszczą, śmieją się i przepychają podnieceni, żeby zobaczyć jak najwięcej pojemników z różnymi smakami. Ale nikt wózka i sprzedawcy nie zatrzymuje, nikt nie chce tych lodów kupić. Właściwie to wszyscy już zapłacili: za to, że wózek przejedzie i będą mogli popatrzeć. Ja się przypatruję tej scenie na filmiku. Wózek bez zarzutu, nie byle jaki i pewnie lody ma bardzo dobre. Ale to wszystko bez sensu... Prawda? 

A to wydarzyło się naprawdę, tylko, że nie wózek z lodami przejechał, tylko przeszła goła baba. No, w butach. Miała dostać za to dziesięć tysięcy. Pisali o tym na kilku portalach. A dlaczego piszę o tym ja? Nie, nie z chęci osądzania, oceniania tej dziewczyny albo tych chłopów. Nie czuję takiej potrzeby. Raczej dlatego, że mnie to zdarzenie fascynuje jako... zjawisko niewyjaśnione. Umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego się gapili; bo to przyjemne, ekscytujące. Wiem, znam to uczucie. Umiem sobie wyobrazić, że dziesięć tysięcy to fajna sumka. Ale wciąż całe zajście kojarzy mi się z tym absurdalnym wózkiem z lodami. 

Wiem, sam to sobie wymyśliłem, ale czy tak nie jest? To jak rozpędzanie się przed ścianą tylko po to, żeby zahamować. Co to za jazda? Wiem, niektórych to rajcuje, przyspieszają w mieście w trzy sekundy do osiemdziesiątki, żeby zaraz, po kilkuset metrach stanąć na czerwonym. Ja tylko unoszę brwi, a potem z politowaniem kiwam głową. Inna rzecz: załóżmy, że jestem "jednym z nich" - jak potem miałbym patrzeć na tę koleżankę z pracy? Nie inaczej, jak na rozebraną, na lalkę. Chociaż jest ubrana i jest moją koleżanką - ma swoją historię, zdolności, wiedzę... Nie, już nie ma. Bo mój męski mózg obfotografował ją od góry do dołu i tego już nie wyrzuci z "twardego dysku".

wtorek, 7 listopada 2017

Bezwstydnie

- Wy, chrześcijanie, lubicie mówić o grzechu i upokarzać ludzi. - Usłyszałem od pewnego człowieka. Naprawdę. Cóż mogę na to rzec? Trzy rzeczy:
1. nie lubię mówić o grzechu, lubię mówić o łasce;
2. nie lubię, nie chcę, nie umiem przekonywać o grzechu i zawstydzać, i to nie moja rola;
3. lubię, gdy człowiek pozbywa się wstydu; nie że jest bezwstydny, lecz tak, że przyjmuje łaskę.

niedziela, 5 listopada 2017

Zepsute

- Nie może być tak, że daję wam autobusik, a po trzech dniach już brakuje koła. Szukajcie koła. - Rozkazałem. Nie znaleźli. Do dziś się nie znalazło. Dałem im tydzień temu auta po teściu. Lubił kolekcjonować. Ładne okazy, więc trochę się odleżały, żeby nie poobijali od razu. Fi. już na tyle podrósł, że raczej nie psuje takich rzeczy. Tym razem U. chyba godnie go zastąpiła.

- Ula, nie! - Krzyknę ale zaraz mityguję się, obniżam ton i mówię miło: - Tak rzucać nie można, zobacz, tutaj jest autko, które jest okropnie porysowane i brzydkie. Jeśli to nowe będziesz tak wrzucać do pudełka, do innych aut, to zaraz ten piękny i lśniący lakier będzie okropnie wyglądał. Czy możesz włożyć auto jeszcze raz, tak delikatnie? No, pięknie, brawo!

- Dzieci, nie obijajcie tak tej kuli, bo od takich uderzeń ona może przestać świecić na zawsze. I już jej nie naprawię. A przecież bardzo ją lubicie, prawda?
- Prawda...
O, już uważa. Argument podziałał. Im większa stawka, tym większa troska.

Tymczasem siedzimy z A. w kuchni. 
- Może schowaj tę soczewkę, bo ją zniszczą. - Radzi mi.
- E tam, ile to rzeczy już się odleżało, "bo zniszczą". Niech się bawią... - I nagle hops! A. poturlała starą soczewkę od jakiejś lornetki na krawędź stołu i na podłogę. Brzęk! Rozpadła się. Śmiejemy się.
- Teraz już nie zniszczą, za późno. - Drwię czule. Już niewiele mnie dziwi.

A jednak dziwi mnie, że ludzie, że ja sam robię nieraz głupie rzeczy, psuję swój czas, swoje relacje - zabawki od Boga najcenniejsze, o które powinienem dbać. Nie zawsze da się nareperować. A jeśli nawet, to już nie to samo, co nowe, niepołamane, nieporysowane.

sobota, 4 listopada 2017

Łaskawy

- Rozmawialiśmy wczoraj o rozkazywaniu, prawda Filu? A właściwie chciałem z tobą porozmawiać, a wyszło tak, że mówiłem tylko ja. Ty wolałeś bawić się dalej. A może gdybyś zechciał mi odpowiadać, to więcej byś zapamiętał.
- Ale tato, czy możesz wrócić tu z odkurzaczem?
- Nie, już go wyłączyłem. Zresztą zrobiłem to tak, jak obiecałem, po krótkiej chwili, bo chciałem dokończyć odkurzanie, żebyś ty miał ciszę i mógł z mamą rozmawiać na odległość. Tak?
- Tak, ale zacznij wszystko od początku.
- Ja myślę, że tobie już nie chodzi o to, żeby mieć ciszę, tylko żebym ja spełniał twoje rozkazy, tak?
- Tak.

- Rozumiem. Ale pamiętasz, co ci mówiłem? To, co mama; że dzieci nie rozkazują rodzicom. Rodzice mogą rozkazywać dzieciom, ale staramy się to robić w ostateczności. Kiedy się spieszymy w ważnej sprawie albo kiedy nie chcemy narobić gdzieś hałasu i wstydu, albo dbamy o wasze bezpieczeństwo, żeby się nikomu krzywda nie stała. I tym podobne. A na ogół was przekonujemy, prosimy. Bo wiemy, że rozkazywanie jest niemiłe... - Na ten mój monolog Fi. już nic nie odparł, zamyślił się, zamilkł.

A ja, korzystając z paru sekund spokoju, westchnęłam sobie i posłuchałem swoich słów, które jak echo w głowie brzmiały jeszcze - czy wszystko to ma sens... No i czy to nie za długa przemowa. Do małych chłopców trzeba w krótkich, żołnierskich słowach. - No więc, Filu, to nie moja wina, że się złościsz. Mogę cię pocieszyć, jeśli jest ci przykro, ale nie muszę cię słuchać, zwłaszcza gdy nie prosisz, tylko rozkazujesz. - I myślę: - Tak, to było krótkie!

Potem jeszcze U. sprawia A. swoją awanturkę. A. po wczoraj na już dość tych krzyków i wygląda na to, że i dziś... ma prawie zepsuty ranek. Podchodzę i głaszczę ją. I myślę sobie coś,  co już nieraz jej mówiłem - "ty jesteś mistrzem na torach". Taki gryps. W bajce "Tomek i przyjaciele" doświadczona lokomotywa Hirek uczy Tomka, jak radzić sobie że złośliwymi wagonami. - Pamiętaj... - Mówi. - Ty jesteś mistrzem na torach. - Co znaczy tyle, że żadne złośliwości nie przeszkodzą mu w wykonaniu zadania, w transporcie.

A jakie jest moje zadanie? Też: ciągnąć ten wózek dalej. Nikogo nie skrzywdzić, choć jestem silniejszy. Być jakimś - pewnie niedoskonałym, ale jednak - obrazem Boga Taty, który jest łaskawy, wciąż łaskawy, nie szybko się gniewa, a prędko wszystko przebacza. Pocieszać płaczących, rozweselać smutnych. Uczyć, ostrzegać i tak dalej... No i być, niezmiennie. Łatwo się mówi? 

piątek, 3 listopada 2017

Dziecięca

Ag., która przyszła dziś na grupę, zaczęła wspominać Fi., jak ostatnio go widziała w kościele, na spotkaniu dziecięcym. Tam „wujek” Ad. z żoną Re. postanowili powiedzieć dzieciom coś o imionach Boga. Zaczęli od pytania: czy wy wiecie, co znaczą wasze imiona? Fi. wyrwał się do odpowiedzi jako pierwszy. Często to robi, lubi być pierwszy. Choć niekoniecznie wie, co powiedzieć. Albo myśli, że wie.
— Filemon, co znaczy twoje imię?
— No…
— Co znaczy „Filemon”?
— To znaczy… Ziółkowski!
— Nie, to nazwisko, ale czy wiesz, co oznacza twoje imię „Filemon”?
— No… – Fi. robi minę, jakby rozmawiał z kim głupim. – Ziółkowski!

Fi. przysłuchuje się temu i uśmiecha.
— Filu, a pamiętasz, co właściwie znaczy twoje imię? – Ja pytam. – To przyjazny, kochający…
— Ale to nawet nie takie ważne. – Ciągnie dalej Ag. i komentuje: – To było genialne! Jakbym widziała swojego syna w tym wieku, parę lat temu. I tak mi to zapadło w pamięć, bo ten jego wyraz twarzy był bezcenny, ta jego pewność, proste, niezachwiane przekonanie, że musi być tak, jak mówi i nie inaczej. Wiecie, o co chodzi… Taka dziecięca wiara…
— I podobno też Fi. wyrwał się do odpowiedzi, kiedy pytali, jakie imię ma Bóg. I chwilę myślał, po czym powiedział, też z przekonaniem: „groźny tygrys”!
— A, ha ha, tak, było coś takiego.

— A propos wiary, przypomniało mi się, jak Ula wczoraj modliła się o Agnieszkę. Jak to było? – Dopytuję A.
— Najpierw poprosiła, żebym się o nią pomodliła, bo coś ją bolało. Więc to zrobiłam. Ale potem mówię: Ula, a może pomodlisz się o mnie, o moje gardło. I poprosiła Boga o moje zdrowie.
— I co?
— I… nawet poczułam się lepiej, autentycznie.
— No... – Kwituje Ag. – ...i to jest właśnie to!

czwartek, 2 listopada 2017

Demony

Znajoma opowiadała świadectwo, jak wybrała się z koleżankami na wycieczkę. Trochę znikąd padło pytanie: "a ty wierzysz, że diabeł chodzi po ziemi?" Stało się ono pretekstem do rozmowy o Bogu i innych pytań, bliższych potrzebom serca. Mi przypomniała się wtedy księga Hioba, gdzie napisane jest, że faktycznie diabeł chodzi po ziemi. I można sądzić, że chodzi sobie aż po dziś dzień. Nie istnieje nic takiego jak piekło pod nami, w którym szatan dyryguje drużyną palaczy. Dante Alighieri i John Lennon wkręcają nas. Yoko Ono chodzi wokół fortepianu i otwiera te okna, a ten śpiewa: "Imagine there's... no hell below us"... 

Nie muszę sobie tego wyobrażać, piekła i tak nie ma. No, będzie, kiedyś... i będzie się w nim smażył sam diabeł z innymi skazańcami. A tymczasem... Mamy z jednej strony sceptyków, którzy w diabła nie wierzą, jakby żywcem wyjęci z "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa (Woland by się uśmiał). I z drugiej strony hollywoodzka mitologia:

środa, 1 listopada 2017

Po imieniu

Śniło mi się, że mam trzech synów, to znaczy na wszystkich mówiłem Fi., bo to byli trojacy. Nie znaczy to, że nie mieli swoich imion, mieli. Na pewno mieli. Tylko ja ich nie pamiętałem. I to było najgorsze. A oni wszyscy do siebie podobni, nie mogłem rozróżnić, ani przypomnieć sobie. Tylko Fi. i Fi. Ale to nie koniec, bo U. też była. U. były dwie – bliźniaczki. Tutaj to samo. Czyli piątka dzieci, z których każde co chwila przychodzi, coś chce, a ja nie mogę zwrócić się do nich po imieniu. To znaczy mogę, ale znam tylko dwa: Fi. i U. Równie dobrze mógłbym mówić: chłopczyku, dziewczynko!

Jak to dzieci, przyjmowały to dziwactwo jako coś, co może się zdarzyć. Dla dzieci mało rzeczy jest naprawdę dziwnych. Ale mimo wszystko wydaje mi się, że trochę ich to irytowało. Nic dziwnego, nikt chyba nie lubi, kiedy się do niego mówi: e, koleś, człowieku, kobieto! Sam fakt, że ktoś nie zna mojego imienia, a zwraca się do