piątek, 6 grudnia 2013

Cy tata cyta cytaty Tacyta?

Cy tata w ogóle cyta? – Tata stara się czytać, synku. Jak najwięcej. A ty też powinieneś. Gdzie twoja książeczka? – Być może to mi się dzisiaj przyśni, bo dużo o tym myślałem.

W radiu, to jest w Dwójce oczywiście, usłyszałem w przeglądzie prasy, że Polak kupuje przeciętnie niecałe 1,5 książki na rok, a Czech dla porównania – 14. Nieźle, co? Jesteśmy dziesięć razy gorsi od Czechów. Jedzie po ambicji, czy nie bardzo? Po mojej trochę jedzie, tak czuję, chociaż zaraz zacząłem się usprawiedliwiać: a po co kupować, jak można wypożyczyć? Albo po co kupować aż tyle, skoro i tak już się nie mieszczą na regale w domu?
Głupie to tłumaczenie, jak z dowcipu, ale zawsze jakieś. W dowcipie rozmawia dwóch kumpli i jeden mówi:
— Ty, a Zenek ma jutro urodziny! Co mu kupimy?
— Hm, może książkę?
— Eee, nie.
— Bo niby że co, zły pomysł?
— Nie, ale książkę to on już ma...
Książkę mam i ja, nawet trzy, trzy regały! Ale czy to ważne? Ważne jest chyba tylko to, czy ja mam czas na czytanie. Czy można mieć na to czas, jeśli się chce? Kiedy się pracuje 9 godzin dziennie, kolejne półtorej godziny zajmują dojazdy, 7 godzin na sen (oby), a poza tym chciałoby się po prostu pobyć z żoną, synkiem, popisać, no i trzeba zająć się domem. Zakładam już, że się nie ogląda telewizji (jak ja) i nie siedzi za długo na fejsie (nie jak ja). Tyle rzeczy, spraw, osób (!) walczy lub czeka na mój czas, że w tym konflikcie może wygrać tylko to, co kocham i absolutnie muszę. Zresztą, jak pisałem dwa tygodnie temu, jedno z drugim potrafi się doskonale zgadzać, a nawet więcej: "muszę" i "kocham" wręcz napędzają się wzajemnie. A wracając do książek, to… czy ja kocham czytać? Czy kocham tak, że muszę? Albo czy muszę tak, że kocham?

Moja żona częściej odczuwa to pierwsze. Kiedy dopadnie jakąś książkę lub raczej ta książka dopadnie ją, to tak daje się porwać w ten fikcyjny świat, że czyta w każdej wolnej chwili, choć takich chwil ma teraz naprawdę niewiele. Zresztą, pojęcie "wolna chwila" jest szalenie względne, kiedy siedzi się w domu z małym dzieckiem. Chwila wolna od czego? Od dziecka? Ha! A co z jedzeniem, sprzątaniem, odsypianiem...? Nie wspominając już o oczywistej kąpieli, bo przecież należałoby pachnąć kwiatkami, a co, może nie?

Ja dla odmiany... Nie, nie chcę napisać, że nie pachnę kwiatkami. Chodzi o książki. Ja dla odmiany zmuszam się do czytania, żeby poczuć, jak to kocham. Z rozsądku planuję czas czytania, pozwalam sobie na to, racjonalizuję, że przecież potrzebuję. Odrywam się przemożną siłą woli od wszystkich fejsbuków, internetów, tekścików – treści, które, jak wiadomo, mielą się, mielą, potem formują w takie wałeczki i, krótko mówiąc, robią z mózgu parówki. No a ktoś, kto ma w głowie parówki, musi być impotentem. A jak się skupię na jednym, zmuszę do czytania, to odkrywam: ależ ja to lubię, kocham wręcz!

Nie wiem, kto wychodzi na tym lepiej – ja, czy A., ale to już schodzi na dalszy plan, skoro na naszych oczach rośnie Fi. Już dziś rodzą się jego zainteresowania, talenty, już dziś rozwija się wszechstronnie. Jak mu pomóc, jak nie przeszkadzać, jak sprawić, żeby sam czytał z pasją? Przede wszystkim powinien nauczyć się czytać, najlepiej jak najwcześniej. Nie to, żebym miał jakieś chore ambicje, że musimy zrobić z niego geniusza, ale wiecie… Niedawno A. poszła do biblioteki dla dzieci, żeby wypożyczyć kilka książeczek, bo nasze, skądinąd bardzo ładne i ciekawe, już nas czasem nudzą po setnym czytaniu, oglądaniu. A. zapytała, czy może założyć konto synkowi. Bibliotekarka spojrzała znad okularów tak, jakby wzięła A. za matkę-wariatkę. – Dzieci zapisujemy od trzeciego roku życia – skwitowała. I dobrze, niech tak będzie. Ale czemu czekać z nauką czytania do wieku szkolnego? W pewnej starej książce, z serii o „cichej rewolucji” napisano, że starsze dzieci, kiedy uczą się czytać, często nie mają zbyt wielkiej motywacji do tego. Po prostu ich zainteresowania wybiegają już dalej niż to, o czym opowiada prosta czytanka.

Mam nadzieję, że nie jest z nami tak źle, że chyba nie ograniczamy zanadto Fi. w jego zabawach, czyli w nauce. Ostatnio zauważam, że bardziej niż na rękach chce siedzieć sam i przemieszczać się, badać, miętosić, co tylko wpadnie w ręce. Robi to wszystko coraz zręczniej, bardziej precyzyjnie i z rozmysłem. Np. siedzi u mnie na kolanach, bierze po raz dwudziesty sztywną torebkę po chusteczkach, przesuwa rączkę jak robot-żuraw i wypuszcza z dłoni przedmiot, żeby swobodnie spadł. Powtarza to kolejny i kolejny raz, a ja tylko się uśmiecham od ucha do ucha i przytrzymuję go, żeby nie spadł na łeb, na szyję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz