poniedziałek, 2 grudnia 2013

Posłuchać starego

Warto zadać sobie pytanie: czy mam cierpliwość, żeby poświęcić czas starszej osobie, posłuchać, skorzystać? A ile stracę, jeśli nie będzie mi się chciało pogadać z tym wiekowym, doświadczonym dziadkiem, babcią?


Lubię rozmawiać ze starszymi ludźmi. Z sąsiadką, z nauczycielką, z szefem… To znaczy z takimi, co są przynajmniej po sześćdziesiątce, a najlepiej już dawno na emeryturze. Oni co prawda dużo mówią, ale właśnie – oni umieją mówić. A młodzi ludzie nie umieją. Ja też jeszcze nie umiem tak, jak bym chciał. Starsi ludzie, może nie wszyscy, ale ci, których mam na myśli, mają niezwykłą lekkość wysławiania się w każdej sprawie – czy chodzi o załatwienie drobnej rzeczy, czy o streszczenie własnego życiorysu.
Podejrzewam, że to jest efekt specyficznego doświadczenia: oni już tyle się w życiu nagadali, tyle rzeczy stało się dla nich oczywistych i tyle porażek zaliczyli, że nie boją się zacząć mówić. Bo, dla odmiany, kiedy młody człowiek otwiera usta, wydobędzie jedno zdanie i zaraz już nie ma nic mądrego do powiedzenia. Może oczywiście paplać, co ślina na język przyniesie, ale nikt nie będzie chciał słuchać. Jest jak zapałka, która efektownie, szybko się zapala i równie szybko zamienia w węgiel. Poza tym, wypowiedzi młodych często są zwyczajnie brzydkie, gramatycznie niespójne lub niepoprawne, z ogromną ilością yyyków i innych… przerywników. A emeryta ratuje charyzma, nawet gdy sadzi błędy.

Jak już wspomniałem, często się zdarza, że stary jest gadułą i po prostu przesadza. Zwłaszcza, jeśli ma coś na sumieniu albo jest alkoholikiem i ma silną potrzebę mówienia o sobie – trudną do powstrzymania (i uświadomienia). No cóż, ja mam tę wadę, że poświęcam czas gadułom, choć wcale ich nie ubóstwiam, przeciwnie: denerwuje mnie, że rozwlekają swoje wątki do nieprzyzwoitych długości, że siebie samych nie potrafią ukrócić, ujarzmić. Ale wciąż słucham. Silniejsza od irytacji jest ciekawość. Komentuję, nawiązuję, zadaję pytania, a przez to ściągam na siebie jeszcze większy potok myśli. I jest jeszcze gorzej, i jeszcze lepiej. Stary jest jak gruba świeca. Zapala się jakby nieśmiało, a płonie spokojnie i długo.

Wspomniałem o alkoholikach, ale nie miałem do czynienia z wieloma, mógłbym ich policzyć na palcach jednej ręki. Jedną z takich osób, a nie jest to tajemnica, jest mój szef, który właśnie przestał być szefem. Taki nas spotkał los, że nie zobaczymy się przez dłuższy czas, ale wciąż będę pamiętał, że to bardzo solidny, uczciwy, wesoły i szczery człowiek. Niewiele osób może sobie wyobrazić, co czuje ktoś, kto pije czterdzieści lat, upada i powstaje, walczy i znów upada, chadza na pogrzeby znajomych, leci po bandzie, staje na krawędzi, cofa się, znów staje… i tylko cudem jeszcze żyje i ma się dobrze. To musi być nadprzyrodzona moc, która chroni przed końcem, która daje do myślenia: więc może jeszcze coś mnie czeka, skoro Bóg nie dał mi zginąć – ani z mojej własnej winy, ani w wypadku, a przecież niewiele brakowało, nie raz i nie dwa. Jaki ładunek doświadczenia gromadzi się w takim człowieku, który już setki razy pogardzał, nawet nie potrzebując lustra? A potem myślał na trzeźwo, uczciwie i bez użalania nad sobą, co z tym zrobić, potem wątpił i już sobie nie ufał, potem jakoś dalej wszystko szło, ale znów pogarda. – Wie Pan, co mi się najbardziej podoba w chrześcijaństwie? – Zapytał mnie mój szef, który sam siebie nazywa „kiepskim chrześcijaninem”. A wierzy z grubsza tak, jak ja. – No, jest wiele rzeczy, które mogą się najbardziej podobać, ale proszę powiedzieć. – Odparłem. On na to: – Przebaczenie. To jest coś tak nieprawdopodobnego i mocnego…

Innym razem chciał mi dać radę na całe życie i zapytał: – Czy wie Pan, co jest w życiu najważniejsze? Ale niech Pan nie myśli, że ja to mówię jako jakiś wielki mędrzec, ale po prostu jako ja, no, taki, a nie inny. – I wiecie, co? Znałem odpowiedź. Ale wstrzymałem się z nią: – Chyba wiem, ale co według Pana jest najważniejsze? – Odpowiedziałem i czekałem, co powie, bez poczucia, że zaraz usłyszę banał. Usłyszę raczej coś, co ten człowiek ma w sercu, bo coś przeżył, wycierpiał, nacieszył się, by znów postukać się w czoło i tym czołem walnąć w stół. Takie rzeczy nigdy nie są banalne. Poza tym on naturalnie umie tworzyć napięcie w rozmowie – przez tę swoją bezpośredniość, że mówi tak, jakby nie miał nic do stracenia, a jednocześnie nigdy się nie ośmieszy z tym, co myśli. A przecież wyraża to słowami tak prostolinijnie, że trudno byłoby bardziej. To nie jest napięcie związane ze stresem, raczej z myśleniem: czy zrozumiałem? Czy mogę jakoś mądrze odpowiedzieć? Co ja na ten temat wiem? Czy to jest istotne? – Najważniejsze, proszę Pana, w życiu, to są tak: żona, dzieci, tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz