piątek, 22 listopada 2013

Muszę kochać, kocham musieć

Jestem mężem, bo muszę. A tatą jestem, bo… też muszę. Brzmi strasznie? A ja mówię: tak się rodzi i odradza miłość.

Jadę na rowerze, siedzę na ramie, na której posadził mnie tata i kazał trzymać się kierownicy. On sam wsiadł na siodełko i zaczął pedałować. On kieruje, a ja bujam się – to w lewo, to w prawo – zgodnie z zakrętami. Dłonie marzną mi w chłodnym powietrzu jesiennego poranka i na aluminiowej rurce, której nie mogę puścić, żeby nie spaść. Mam pięć lat, mój tata wiezie mnie do przedszkola.

Taki obraz tkwi w mojej głowie. Nie wiem, dlaczego.
A gdybym spróbował domyślać się, wyszłyby z tego jakieś patetyczne sentencje na temat moich relacji z tatą. Patos może być słodki albo gorzki, może być nawet nijaki. Nieważne, nie chcę iść w tę stronę. Bo mój tata po prostu wsadził mnie na ramę i zawiózł do przedszkola. Pewnie nieraz, a więc nic wyjątkowego. Zrobił tak, bo miał po drodze do pracy, bo ktoś musiał to zrobić. Bo tak po prostu wyszło.

I co? Czy należałoby o tym zapomnieć? Nie wiem, może tak. Ale ja to zapamiętałem i po prostu pamiętam i pamiętać będę już chyba zawsze. Zresztą, chyba każdy ma takie wspomnienia, które nie wiadomo dlaczego, po co gnieżdżą się w pamięci, bo to naturalne. Prozaiczny powód jest taki, że pewne rzeczy łatwiej kojarzą się i łączą z widokami, zapachami, dźwiękami i przywołują się same, przychodzą z tyłu głowy, nieproszone, w sam środek przeżywania, jak pies, który chce być w centrum uwagi.

Czyli mój syn też będzie pamiętał wiele takich scen. Wśród nich zapamięta takie, których nie warto, a zapomni te, o których każdy powiedziałby: to trzeba uwiecznić! Na przykład kiedy wstaję rano i biorę go na ręce, a on się uspokaja z płaczu. I stoimy razem przy oknie i patrzymy w mrok, jak powoli ustępuje słonecznej poświacie. I jak latarnie gasną, i jak przejeżdżają pierwsze poranne autobusy. I jak drzewa z ciemnoszarych robią się kolorowe, bo akurat jesień, tak jak w tym moim wspomnieniu z rowerem taty. Oczywiście, on jest jeszcze za mały, żeby zapisać sobie w głowie coś na całe życie, ale to szczegół. Istotne jest to, dlaczego ja to robię. Dlaczego wstaję tak wcześnie? No, uczciwie mówiąc, najwyżej pół godziny wcześniej, bo resztę jego częstych pobudek cierpliwie obsługuje A. Wstaję, bo muszę. A nie od razu dlatego, że kocham. No jasne, że to też, ale bądźmy uczciwi: - Tak, tak, kocham cię synku, ale pośpij jeszcze trochę, nie płacz, za pół godzinki, za kwadrans, za chwilę, już, już. No dobrze, teraz.

Czy to znaczy, że kiedy tak „muszę” i „muszę”, to pewnego dnia Fi. powie „mój tata mnie kocha”? No, wątpię. To bardzo dobrze, że muszę i o tym wiem, poczuwam się itd., ale jest coś więcej. Jest miłość, najzwyczajniej w świecie. A skąd ta miłość się bierze? Czas. Gdybym nie „musiał”, to ile czasu poświęciłbym synkowi? Inaczej: ile miałbym czasu przy całym moim obciążeniu pracą na pokochanie go? Pewnie za mało. I to mi się właśnie podoba, że kiedy mnie ta rola taty przeciągnie w tę i z powrotem, to raz po raz jakoś tak czuję, że kocham mojego syna coraz bardziej. Po prostu to uczucie rośnie.

I może się już domyślacie, co chcę przez to powiedzieć. Kiedy się zakochałem w mojej A., to za słowem „kocham” zaraz poszło „muszę” – nawet zanim pojawił się Fi., a pojawił się szybko. Ale równie szybko okazało się, że za „muszę” znowu idzie „kocham”. To może brzmi dziwnie, mało romantycznie, a nawet nieszczerze, ale zbyt wiele znam przykładów, które to potwierdzają, by zwątpić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz