Przeżyłem ciekawe dwa dni. Z
powodu ciężkiego bólu głowy i kilku innych części ciała dostałem zwolnienie
lekarskie, no więc trochę leżałem i odpoczywałem, łykałem coś przeciwbólowego i
płukałem gardło paskudnie gorzkim, rumiankowym alkoholem nabytym w aptece. A.
zachwycona moją niekończącą się obecnością postanowiła oddawać w moje ręce nasz
skarb, to znaczy Fi., kiedy tylko miała po temu okazję. Chociaż – to jej trzeba
przyznać – miała wzgląd i na to, że opadłem z sił i wielce mi pomogła w…
spaniu. Głównie w spaniu. Bo zwyczajnie parę godzin przespać się, mając na głowie
dziecko (jeszcze swoje!), nie jest łatwo. W każdym razie przez te dwa dni,
miałem okazję pobyć ze swoim synkiem dłuższy czas i więcej pocieszyć się tym,
że już zaczął się uśmiechać, że już mocno przykuwa wzrok do wiszących nad nim
zabawek i czarno-białych wzorków na kartkach, że tak śmiesznie gaworzy i
ogólnie jest bardzo mądrym, ładnym i pociesznym dzieckiem. Zwyczajnie wracałbym
do domu najwcześniej o siedemnastej (a przecież jeszcze mam drugą pracę!), co
nie daje zbyt wiele czasu na interakcję z dzieckiem, zważywszy na to, że już
dość regularnie kładziemy go spać po dwudziestej.
Spędziłem też, a jakże, trochę
czasu na fejsbuku, co ogólnie rozczarowuje mnie coraz bardziej. Niektóre treści
są warte uwagi, ale zanim dokonam selekcji, stracę już tyle cennych chwil,
wkręcę się w tyle nieistotnych historii, że głowa mała. Uderzyło mnie czyjeś
spostrzeżenie, że ludzie jeżdżą teraz na wakacje, są na jakimś końcu świata,
mogą coś przeżyć, mają szansę na przygodę, a zamiast to wykorzystać, robią foty
i wrzucają na portale społecznościowe. Jeszcze pół biedy, jeśli te foty można
nazwać ich twórczością (tutaj szansa dla mnie i moich blogów), jeśli wnoszą
jakąś większą wartość niż „to ja – taki, tutaj i tak”. Gorzej, jeśli nic nie
wnoszą, a ktoś zaczyna tracić chwile swojego życia, które nigdy nie wrócą, na
wkręcaniu się w cudze przeżycia. Zresztą jeśli ktoś naprawdę przeżywa wspaniałe
i dobre przygody, to często nawet nie ma czasu, żeby to opisać. Takim kimś jest
np. Wiola, której blog (jednak aktualizowany) polecam w tutejszym menu.
A błądząc po tym fejsbuku, wrogim
mi coraz bardziej i klikając w różne odnośniki, przeczytałem artykuł na portalu
Wybiórczej na temat wypowiedzi Posła Godsona, który w rozmowie z Moniką Olejnik
i Joanną Senyszyn przyznał, że wierzy w cuda. Co więcej, „wygadał się”, że sam
widział wskrzeszenie człowieka i może pokazać odpowiednie wideo, które to
potwierdza. Pomyślałem: to dobrze, że znów zasiał trochę normalności, a nie bał
się, że się ośmieszy. „Ośmieszy”? Nie przesadziłem? Komentarze pod artykułem
absolutnie upewniły mnie w tym, że nie przesadziłem, a nawet nie doceniłem
swoich rodaków. Wypowiedzi uporządkowane były według największej popularności i
nosiły znamiona takiej zgodności światopoglądowej, jakiej mogłaby pozazdrościć
Rodzina Radia Maryja. W zgodności nie ma jeszcze nic złego, ale ileż jadu się
polało! Ludzie z chęcią wysłaliby w kosmos nie tylko Godsona, ale w ogóle
wszystkich, którzy autentycznie wierzą w każde słowo Jezusa. Ja dla odmiany zacząłem
sobie wzdychać i życzyć: ach, gdybyśmy tak mogli zamiast tych zapienionych i
wojujących ateistów mieć chociażby zwolenników zakładu Pascala: „załóżmy, że
będę wierzył! Jeśli Bóg jest, zyskuję wszystko, jeśli go nie ma, nie tracę nic”.
Może to nie jest wiara gorliwa, ale jakaś. I zaraz mi się przypomniało: hej,
przecież Bogu nie zależy na takiej letniej wierze. „Znam uczynki twoje, żeś ani
zimny, ani gorący. Obyś był zimny albo gorący! A tak, żeś letni, a nie gorący
ani zimny, wypluję cię z ust moich.” – mówi do kościoła w Laodycei (Obj.
3:15-16, BW).
Może i dobrze, że tamci są tacy
zimni, a ja… czy ja jestem gorący? Tutaj powracam do tematu ojcostwa, bo i w
rodzinie potrzeba nam cudów. Bo jak inaczej nazwiemy fakt, że ktoś nie zawiódł
jako mąż i jako ojciec? To przecież musi być cud! Bo chociaż zawiódł, to jednak
Bóg ocalił jego najbliższych i naprawił błędy przez wzgląd na swoje przymierze
i przyjaźń z tym mężem i ojcem. Jak bardzo potrzebne są cuda, najlepiej widać,
gdy się odwiedzi jakieś poprawczaki, biedniejsze dzielnice polskich miast,
gdzie alkohol niszczy domy, gdzie dzieci spędzają swoje dni na jednym:
udowadnianiu, że są silniejsze od innych. Nie musiałyby tego robić, gdyby miały
zbudowane silne poczucie wartości. Ale w środowisku, gdzie rządzi silniejszy, a
miłość i poświęcenie są fikcją, człowiek nie wychowuje się z poczuciem, że jest
cenny. Taki tata, który JEST zawsze, gotowy do poświęceń, to cud. Mniej
spektakularny niż wskrzeszenie, ale na pewno bardziej istotny.
Są tacy, którzy wszystko to sobie
zracjonalizują, nawet to, czego nie da się wyjaśnić. Są też tacy, którzy starają
się i uczą we wszystkim, z wdzięcznością polegać na Bogu, nawet w tym, w czym
daliby radę o własnych siłach. Chociaż, nawiasem mówiąc, Biblia mówi, że bez
Boga nic nie mogę uczynić. „Nie ma nic lepszego dla człowieka jak to, żeby jeść
i pić, i w tym upatrywać przyjemność w swoim trudzie. Lecz stwierdziłem, że również
to pochodzi z ręki Bożej. Bo kto może jeść i kto używać bez niego?” (Kazn.
2:24-25, BW) W każdym razie myślę, że o wiele lepiej jest oczekiwać cudów niż
zaprzeczać im. Konsekwentny kontestator duchowości zabrnie w smutny zaułek
nicości, która czeka go po śmierci, konsekwentny entuzjasta bożej mocy będzie
żył nadzieją. Problem w tym, że
strasznie niewielu ludzi się nad tym zastanawia. Pewnie boją się tego smutnego
zaułka, a może rodzice nie nauczyli ich myśleć? Może unikali „tych” tematów podobnie
jak rozmów o seksie i odłożyli to na swoje stare lata? O cuda wołam, cuda!