niedziela, 31 grudnia 2017

Bezkrytycznie

- Nie, prowadzę. - Uśmiechnąłem się, ze smakiem zerkając na garnek grzanego wina. Patrzę: amatorzy mocniejszych trunków pozostawili w wyciskarce sporo soku z cytryn. Me gusta! Nalałem sobie tego sporo i łakomie do szklanki i dopełniłem gazowaną. Przyjemnie. 
- Słyszałem, że mówiłeś Uli, że mówisz do niej jak do córki. - Szwagier szturcha mnie w ramię i zerka na moją kuzynkę, U. 
- O, nie, tak nie mówiłem. Raczej że po prostu na co dzień ciągle "Ula" i "Ula", a tu nagle inna Ula, zupełnie kto inny, no i dorosły, i mam wrażenie, jakoś tak dziwnie do niej mówić: Ula - że to jak do córki, więc... właściwie... no dobra, może tak mówiłem. 

Sam zacząłem się śmiać z siebie, że tak się zaplątałem, aż wróciłem do punktu wyjścia. U. też się śmiała. 
- A widzisz, Janek, no no... - Szwagier podkręca, prowokuje po swojemu. 
- No a Uli w pierwszej sekundzie nie poznałem, tak się dawno nie widzieliśmy. Chociaż przecież wiele się nie zmieniła. Nawet się przedstawiłem: cześć, Jasiek. Ale już wszystko wiem, wszystko mi opowiedziała. 

U. we Francji siedzi tak długo, jak my z A. po ślubie. I ciekawie opowiada. I nie ona jedna. To z tym, to z tamtym chwilę słowo zamienię. A. siedzi i wypytuje R., która z Wrocławia tu wpadła. Sami swoi, dobrze, niezobowiązująco - do zabawy, do jedzenia, do (nie)picia, do pogadania. I tańce wchodzą. Al. siostra, gospodyni - rej wodzi i najwięcej ze wszystkich tańczy. I dołączają jedni i drudzy, i ja w końcu też, na chwilę. 

Aż siądę i popatrzę i od tych obrotów się zakręci jakiś skobelek w głowie: że można tak właśnie być, jak ja teraz jestem - bezkrytycznie wobec siebie. Robić tak, jak się podoba i lecieć wprzódy, w tany i tak dalej, gdziekolwiek i cokolwiek, i nie rozważać wciąż na nowo, nie wałkować na trzy i cztery strony słuszności podjętych kroków i ukrytego sensu. Może ja za bardzo refleksyjny jestem. Może za często mówię: nie, prowadzę.

sobota, 30 grudnia 2017

Zalogowany

Rozbawił mnie dzisiejszy mail od Instagrama: "Witaj, jpziolko! Masz chyba problemy z zalogowaniem się na Instagramie". Ha, ha! Naprawdę, dziękuję za poprawienie mi humoru! Nie mam problemu, po prostu już się nie loguję i nie używam. To nie znaczy, że przestałem zupełnie tracić czas w internecie. Ale z radością widzę, że można się ograniczyć. A im więcej jestem wylogowany z tych wszystkich ustrojstw, tym bardziej mogę być "zalogowany" do... nieba.

piątek, 29 grudnia 2017

Pretensje

Dziś na grupie domowej przeczytaliśmy o dwóch "łotrach", którzy wisieli obok Jezusa. Zaciekawiło mnie, co powiedział ten "zły" - ten, który nie uwierzył w Zbawiciela i który drwił: - Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas. - Tak powiedział (co wiedział).

Zaskakujące, ile z tego pokpiwania jest we mnie. I w każdym z nas. Niestety, nie jest tak, że zawsze do końca ufam. Pozostaje czasem cień, drobna pretensja; coś, jakaś pycha, każe mi stawiać się (nieświadomie) wyżej Boga - narzekać, że On nic nie robi, a powinien. - A skąd ty wiesz, co Bóg powinien? - Zapytam sam siebie. I dodam, za księgą Hioba, cytując samego Pana: - "Gdzie byłeś, gdy zakładałem ziemię? Powiedz, jeśli wiesz i rozumiesz".

Nie znaczy to, że w każdym nieszczęściu trzeba się dopatrywać swojej winy i słusznej kary; tak jak "dobry łotr", który nawrócił się, wisząc na krzyżu. Czasem drążę ciemną pustkę i nie znajduję powodu dla cierpienia, jak u Hioba.

A może jest jeden powód, jedyny: właśnie wtedy, gdy nie pada żadna sensowna odpowiedź na pytanie o cierpienie, wtedy można powiedzieć Bogu najszlachetniejsze słowa pochwały i uwielbienia. Bo wtedy są najszczersze. Gdy uwielbiam pomimo, to nikt, a zwłaszcza diabeł, nie powie o mnie, jak o Hiobie: "czy za darmo jest tak bogobojny"? Zresztą, może sobie mówić. Ja wiem swoje.

czwartek, 28 grudnia 2017

Pół

Spotkanie trwało może trzy, może pięć minut. Spotkanie w pół drogi. Nawet nie w kinie czy gdzieś na kawie, nawet nie... Tylko na przystanku. I nie był to przystanek, na który chciałoby się wracać lub tam przesiadywać, otoczony murkiem z bluszczem albo krzakiem róży. Nie, duża, podmiejska ulica, , stara wiatka z pogiętej blachy i szkła, które ktoś już dziesięć razy wysprejował, a ktoś zmył. I nie była to wiosna. A jeśli była, to wczesna, pochmurna i zimna. Tak, przede wszystkim zimna. Taka, w którą nie chce się spacerować, a najwyżej rozmawiać na czacie. Bo kiedyś modne były czaty.
- A jakie masz oceny? - Zapytała dziewczyna, zmieniając temat.
- No... czwórki, piątki... - Odpowiedział. I dodał: - A jakie to ma znaczenie?
- Nie, w sumie... - Zawahała się, patrząc gdzieś w dal, w przecznicę. Spojrzała znów w jego oczy: - A lubisz czytać?
- Lubię, chociaż...
- Co?
- Znowu tak dużo nie czytam, może książkę w miesiącu. A ty?
- Ja... Chyba pójdę już. Może się kiedyś jeszcze spotkamy. 
- Może tak... - Patrzył, jak wsiada do autobusu. Zaczęli oddalać się o te swoje pół drogi. A może pół bajki.

środa, 27 grudnia 2017

Podcinka

W szkole biegałem nieźle. Któregoś razu zostałem zabrany na zawody dzielnicowe. Tłum dzieciaków z całych Bielan zjechał się na stadion Hutnika, gdzie zostały wytyczone wszystkie trasy przełajowe - po starej, żużlowej bieżni, po trawiastym boisku, po leśnych ścieżkach. Na swój start czekałem może dwie i pół godziny i nikt nie był w stanie powiedzieć, kiedy to będzie. 

Gdy już nadszedł ten czas, już mocno zniechęcony dołączyłem do grupki uczniów tłoczących się przed taśmą startową. To miały być chyba trzy kilometry. Nagle - pach! - wystartowali - ci z przodu. Po kilku sekundach straty ci z tyłu też mogli ruszyć. O, matko! No dobra, niech tam! Biegniemy, biegnę w grupce. Kurzy się niemiłosiernie, Gdzieś z przodu liderzy. Już ich nie dogonię. Nie mam jak. To jest jak na schodach w metrze w godzinach szczytu. 

Nagle wpadam na kogoś. Nie "wpadam"" - padam! Leżymy! Karambol. O mnie też się ktoś potknął i tak - przynajmniej kilkanaście osób utknęło. Kto pierwszy się podniesie, nie depcząc pozostałych, ten spryciarz. Lecz najważniejsze: jaka przyczyna tego wypadku? Większość z tego śmiesznego "peletonu" jest w szoku - skąd to i jak to?! 

Oto i przyczyna: metalowy pręt wbity w ziemię został przechylony przez taśmę uwiązaną na czubku. Taśma wytycza trasę biegu, więc naturalnie na zakręcie każdy chce lecieć jak najbliżej taśmy. Czarny pręt na tle czarnego żużlu jest niewidoczny. Podcinka dla biegaczy doskonała! Nie muszę chyba wyjaśniać, jak bardzo byłem tym zażenowany. Ale dokończyłem bieg. Dokończyłem, no bo co? Jestem  tu, żeby biec. A nie, żeby trasę naprawiać.

wtorek, 26 grudnia 2017

Przeczekanie

W ten drugi dzień Świąt wracamy ze spaceru. Chyba pierwszy raz od dawna wybraliśmy się do lasu bez samochodu. Zawsze ten samochód, bo lasu pod domem nie ma. Ale dziś metrem, bo jest, jeździ na pierwszej linii specjalny skład przystrojony w lampki, tapety i śnieżynki, i mikołajowe maski. Dzieci z jeszcze większą ochotą obserwują ten pociąg. 

Po lesie z wózkiem, z hulajnogą... Idziemy raźno.
- Ja już nie wiem. - Rzucam do A., a trochę do Fi. - Czy ja ciągnę sanki, czy hulajnogę? Święta są, to i sanki powinny być. Tylko co, po tym błocie? - Ciągnę na pasku Fi., a Fi. zadowolony, nawet odpychać się nie musi. Czasem tylko napotkamy gałąź, wtedy jest wypadek albo szybki skok na ziemię. Śniegu ani śladu. U. wybiegała się, zasnęła. Fi. już też ledwo się trzyma, głowę pochylił, jedzie slalomem. Dziw, ale jedzie dalej. Już asfalt, już las mamy za sobą.

Jedną ręką ciągnę za pasek hulajnogę, drugą ręką chwytam za kurtkę, żeby się nie wywalił. Przez chwilę niosłem na barana, ale ciężko. A. pcha wózek z U., ja ciągnę Fi. i wtedy widzę w oddali, z naprzeciwka pomarańczowe, migocące światełko. Przyspieszam kroku. Fi. płynie jak we śnie. Podbiegam, nie odwracam się nawet; za mną A. na pewno też zdąży - myślę. Autobus dojeżdża do skrzyżowania, a ja z Fi wpływamy na przystanek, rychło w czas.

Wtedy, w ostatnim momencie, dopada autobusu A., biegiem, z wózkiem. Pakujemy się wszyscy razem, spokojnie, już wracamy, nareszcie. Fi. zadowolony, ożył nagle i wpakował się w mgnieniu oka na siedzenie, obserwuje ulicę. 
- Nawet się nie obejrzałeś, czy zdążę. - Spotyka mnie chmurne spojrzenie A. 
- Wiedziałem, że zdążysz, że masz łatwiej, bo nie podtrzymujesz za chabety chwiejącego się na hulajnodze chłopaka...

- A gdybym nie zdążyła? Co byś zrobił? Odjechałbyś?
- Nigdy! - Odpowiadam szczerze, choć nieco egzaltowanym tonem. - Przewidziałem to. Gdybyś się spóźniła, na pewno próbowałbym kierowcę wziąć na przeczekanie, jakoś zatrzymać, żeby nie zamknął drzwi. A jeśli nie, to... tak, zostałbym. - Zapewniam A. i myślę, że na tym przecież polega całe małżeństwo, tak ogólnie i metaforycznie rzecz biorąc.

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Wiadomości

Tak trochę z braku laku, bo ciocia lub babcia, lub teściowa telewizor włączyła, bo A. usypiała dzieci, bo mi się nie chciało zmywać... (każdy powód jest równie "dobry") - obejrzałem bożonarodzeniowe "Wiadomości", które de facto "wiadomościami" nie były, tylko takim programem publicystyczno-religijnym z tezą. Albo z wielością tez, które przekazuje się w podtekście lub explicite, bez pardonu. 

Oto dowiadujemy się z "Wiadomości", że narodził się Jezus. Wypowiedzi biskupów jedna za drugą. Brakuje tylko czerwonego paska, że to pilne doniesienia. W tym samym czasie na całym świecie i w całej Polsce dzieje się dużo ciekawych rzeczy, o których nic nie wiadomo. Papież Franciszek idzie za figurką małego Jezuska, a potem się przed nią pochyla. Ja opieram brodę na ręku, żeby i moja głowa nie opadła. 

I naraz zerkam na babcię, bo babcia mówi: 
- No, i ludzie nie wierzą, że się Zbawiciel urodził. A tu wszystko widać. 
- Babciu, ale... - Sam nie wiem, od czego zacząć. - Takie obrazki nieprzekonanych nie przekonają. Co najwyżej cud jakiś, świadectwo życia, miłość i w ogóle, Duch Święty.
- No, też racja. Ale mi się podoba, że to jest tak naocznie... - Kwituje. 

I oglądam dalej, aż do końca te szopki. I sobie unaoczniam do bólu. I próbuję wczuć się w duszę twórców tych specyficznych instalacji religijno-patriotycznych. I zrozumieć. Ale nie rozumiem. Wiara moja od tego nie wzrosła. Raczej nadwątlona została. Nie mam żalu, nie gniewam się, ale... Tak, już lepiej bym zrobił, gdybym wziął, kolędy zagrał i pośpiewał. Może to żadna nowina, ale przynajmniej... przeżycie.

niedziela, 24 grudnia 2017

Ryby

Nie odrobiłem pracy domowej, z niemieckiego. Nie, to coś gorszego. Nie odrobiłem pracy i nie przygotowałem się do sprawdzianu. A przecież szkołę już dawno skończyłem. To nic. Jest już późno i trzeba spać, trzeba... A rano zrobię tę pracę. Tak, wstanę wcześnie rano. Ale rano... to już nie jest rano, budzę się o jedenastej i jestem przerażony! 

Jak to?! Jedenasta? Tak spałem nieprzytomnie i nieświadomy upływającego czasu? Ja nigdy, to znaczy już dawno tak długo nie spałem! Wybiegam, ale wiem, że spóźnię się. Metro warszawskie naraz robi się olbrzymim kompleksem korytarzy, tuneli, schodów i wind. Tyle torów, nieznajome stacje, olbrzymie perony. Wszystko to obce i gubię się. 

I wybiegam na powierzchnię i wskakuję do autobusu, który mnie przewozi na drugą stronę Wisły. Ale ta Wisła jest inna i ten most - jest ogromny i wysoki jak mosty w Porto. Autobus wywozi mnie gdzieś daleko od Centrum, gdzieś na Białołękę. Wysiadam, znów zakłopotany, że wszystko stracone, że niemiecki, że szkoła, że tak być nie powinno... Idę przez łąki oddzielające nowe osiedla, idę i dochodzę do Kanału Żerańskiego. Potem wzdłuż kanału - zmierzam - dokąd? Nie wiem... 

Ale oto - kogo widzę? Tak, siedzi tu on sam - Nowak, facet od niemieckiego. Siedzi i łowi ryby. Po prostu. Jak to możliwe? Jak? Wtedy budzę się i pojmuję... to był sen, a to jest Wigilia Bożego Narodzenia. I trzeba zjeść śniadanie, przygotować się do wyjścia, umyć toaletę, spakować prezenty, ubrać dzieci... A może... połowić ryby?

piątek, 22 grudnia 2017

Wrony

"Taki mam gust spaczony, że lubię wrony" - śpiewał Wojciech Młynarski. A ja nie śpiewam, tylko podnoszę wzrok do góry i patrzę, patrzę na stada wron przelatujące wysoko. Przez lata mieszkania z rodzicami każdego świtu mogłem obserwować je na Bielanach, gdy wracały na dzień do miasta, a wieczorem - na noc do Lasu Bielańskiego. Dziś "moje" wrony latają do Lasu Kabackiego i z powrotem. Dla mnie to żadna różnica. Niebo o świcie jest zawsze takie samo dla całej Warszawy. I czarne, migotliwe plamy ptasich korpusów i skrzydeł nie zmieniły się i nie zmienią. Ani wczoraj, ani dziś, ani jutro.

W ten chłodny, grudniowy poranek, ostatni dzień pracy przed świętami, spodziewałem się, że metro będzie luźniejsze. I tak rzeczywiście było. Napotykałem tylko pojedyncze figury słoików - warszawskich przyjezdnych, z nieodłącznymi przyczepkami - walizkami na kółkach. To ci, którzy jeszcze nie odpłynęli Polskimi

środa, 20 grudnia 2017

Nudne

Przeczytałem w pewnej książce, że gdy się pobieramy, to nie stajemy się z dnia na dzień ekspertami w dziedzinie seksu. To dość oczywiste. Ale właściwie: kto by chciał być ekspertem? Przecież to by było okropnie nudne. W sprawach uczuciowych nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Dlaczego więc pokutuje wciąż przekonanie, że trzeba być gotowym, żeby cokolwiek zacząć? W pracy, w swojej pasji itd. Czy naprawdę chcę się czuć kompetentny, zanim odważę się zrobić krok? Przecież to nudne. A człowieka rajcuje, że spróbuje, choć spudłuje.

wtorek, 19 grudnia 2017

Bez sensu

- Tato, musisz mi zrobić samolocik!
- Z takiej wielkiej kartki? - Biorę do ręki arkusz A3 przyniesiony przez Fi.
- Tak.
- Ale wiesz, że to będzie taki wieeelki samolot?
- No... To zrób taki średnio-mały.
- Średnio-mały? Hm... to może z takiej? - Akurat pod ręką była kartka A5.
- Tak, z takiej zrób mi średnio-mały...
- Filo, a nie chcesz siku przypadkiem?
- Nie... - Rzuca prędko, przebierając nogami. - No więc z takiej kartki mniejszej zrób mi średnio-mały samolot, tylko zrób go... - Fi. cały czas przestępuje z nogi na nogę. - ...zrób go tak idealnie, szybko i... i... i bez sensu! - Pobiegł do toalety.
Już chciałem powiedzieć, że to jak w tym dowcipie firmowym: moje usługi są szybkie, tanie i dobre - wybierz dwa. No więc jak ma być idealnie i szybko, to musi wyjść drogo. Ale "bez sensu"?! No, czeski film! Zrobiłem ten samolocik, idealnie i szybko. I nawet to opisałem, bez sensu.

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Skórka

U. źle się czuje, przychodzi do kuchni z oczami biednego pieska, że aż żal mi się jej robi.
- Mamo, musisz mi dać jabłuszka.
- To się mówi inaczej, Ulciu. Pytasz: mamo, mogłabyś mi dać jabłuszka?
- Mamusiu, a dasz mi jabłuszka?
- Dam, oczywiście.
- Ale muszą być bez skórki.
- Aha... - Potakuje A., zajęta krojeniem czegoś. Włączam się ja:
- Ula, ale jak mama zdejmie skórkę? Jak to się robi, żeby się pozbyć skórki z jabłka?
- No, tego nie wiadomo, tato. - U. wzrusza ramionami. - Nie wiem.
- Ale mama to potrafi? - Upewniam się.
- Mhm, taak!
Widocznie dla takiej wiary żadnych dowodów nie trzeba, więc wątek się urywa, a jabłka za chwilę lądują na stole, przed nosem U.

czwartek, 14 grudnia 2017

Wybór

Dwie butelki. Nie mogę zdradzić, od czego te butelki, bo podpisałem oświadczenie. Na wstępie powiedziałem, że tej marki nie piję, ale to im nie przeszkadzało. Nie pytali też, dlaczego. A szkoda... Pytali za to, która butelka mi się bardziej podoba. Dlaczego? Napisałem, dlaczego. Następne pytanie: dlaczego jeszcze? Milczące założenie chyba było takie, że przy pytaniu pierwszym nie wyjawiłem wszystkiego. A więc nie doceniają mnie... mnie!
A propos doceniania, w zamian za dziesięć minut badania dostałem butelkę mydła adidasa. Odwróciłem się już na pięcie, ale zawahałem się:
- Wie pani, a może zamiast tego...
- To jest mydło, dobre, adidasa...
- Wiem, widzę, ale jak czytam skład chemiczny, to wolałbym tę czekoladę. - Odchyliłem się i pokazałem palcem na drugą półkę, za plecami pani ankieterki. - W skali od jednego do pięciu: pięć, zdecydowanie wolałbym.
- O, przykro mi, ale dla mężczyzn mamy mydła.
- Aha... - Podrapałem się w głowę umytą przedwczoraj. - No to trudno, dziękuję, do widzenia.
- Do widzenia...
Wyszedłem na ulicę z niejasnym przeświadczeniem, że w takim razie te czekolady musiały być dla kobiet! A zatem, wnioskując dalej, mężczyźni są niedomyci, zaś kobiety... niedopieszczone. Nie może być mowy o pomyłce. W końcu zdecydowała o tym firma badająca rynek. A rynek wie o nas wszystko. Choć nie wszystko o kształcie butelek.

środa, 13 grudnia 2017

Niezaglądalny

Jedziemy Żołnierską, teraz tam robią trasę dwujezdniową, po dwa pasy. Taka, która, o ironio, pozwoli kierowcom jeszcze szybciej dołączyć do korków w okolicy węzła Płowiecka. Ale wygląda imponująco, chwali się. Po bokach oczywiście ekrany. Ekrany, za którymi... las rozciąga się daleko i poligony. Nie znam się, ja z Bielan, z Ursynowa jestem. Ale tak już jest, że ten "koniec świata" najbardziej pociągający jest, by go poznać i opisać.

Ta sama dążność jest wyraźnie również u Fi., kiedy wygląda przez okno samochodu i mówi:
— A tam jest wieeelki las i pustkowie, a za nim ten świat, to znaczy nasz dom i Warszawa. A potem jest koniec świata i wysoooki płot. 

— I, co Filu, potem już nie ma nic?
— Tak, już nie ma nic.
— A można tam popatrzeć? Za ten płot?
— Nie, bo ten płot jest niezaglądalny!
— Aha, to pewnie lepiej w ogóle się tam nie zbliżać.
— No, raczej tak...

wtorek, 12 grudnia 2017

Górnolotne

Drzwi zamknięte, historia powtarza się: U. złości się i chce do mamy.
- Ale mama wyszła z ciocią do kina.
- Nie chcę, żeby szła z ciocią do kina. -
- No ale wyszła, nie możemy teraz pobiec do niej. - Jak łatwo się domyśleć, stwierdzanie tego faktu mogło sytuację tylko pogorszyć. A jednak wciąż często wydaje mi się, że podawanie do wiadomości stanu faktycznego, z którym trzeba się pogodzić, pomoże... się z nim pogodzić. Nie, znów nie działa. Bo działać nie może. Dziwni są ludzie, w tym dzieci, w tym ja. Niereformowalni. Potrzebujemy tylko zauważenia; aby ktoś przywiązał wagę do naszych emocji. (Jakby to miało sprawić, że "rozlane mleko" wróci się do szklanki. Bez sensu.) Przypomniawszy sobie tę dziwną zasadę, powiedziałem U.:
- Czyli jest ci przykro, że mama wyszła?
- Tak!
- I jesteś też zła, że tak się stało?
- Tak!
- I tęsknisz za mamą?
U. jeszcze chwilę popłakała, po czym przyszła przytulić się i chwiejnym jeszcze głosem wyznała:
- Bo ja tęsknię za mamą.
- O, Ulciu, ja też tęsknię. Ale kocham mamę i dlatego chcę jej zrobić przyjemność. A dzisiaj przyjemność zrobi mamie to, że może wyjść do kina.
- Ale ja nie chcę, żeby poszła... - U. znów swoje, choć już spokojniej.
- No, wiem, że nie chcesz. Myślę, że jeszcze kiedyś nauczysz się, że czasem z miłości robimy rzeczy, które niekoniecznie nam się podobają. - Sam zdziwiłem się, jakie to górnolotne słowa wyszły z moich ust. Ale mimo to proste i... prawdziwe.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Novum

- Filu, stop. Nie można rzucać w Ulę przedmiotami, krzyczeć tak, że uszy bolą i bić. To samo w drugą stronę, Ula nie może bić i wrzeszczeć na Fila.
- Oj, tato, przeszkadzasz mi.
- Wiem.
- Nie przeszkadzaj mi.
- Ja tylko pilnuję, żebyście się nie pobili. Pilnuję zasad, które od dawna są takie same. Zresztą Ula nie musi przecież bawić się w to, co ty wymyślisz i rozkażesz. Ale rozumiem, że mogłeś się zezłościć. Przecież nie zabraniam ci się złościć.
- Tato, nic nie mów. - Chce skończyć Fi. Może to już za dużo słów. Nie mam już nic do powiedzenia i... nie mówię. Tak, jak chciał.
- Tato, boli mnie brzuch, musisz się pomodlić o mój brzuch.
- A wybaczyłeś Uli, że nie chciała się z tobą bawić?
- Tato, ale ty musisz się pomodlić.
- No ale co z tego, że się pomodlę? Czy Bóg wysłucha kogoś, kto nie wybaczył swojemu bratu albo siostrze?
- Hm, tato... - Dąsa się Fi. dalej. Ale zastanowił się i nie powiedział nic więcej. Może przemyśliwał: cóż to za "nowa" reguła...

niedziela, 10 grudnia 2017

Poukładane

- No i co z tego, że ładnie zakończysz swoje życie albo rok, albo jakiś etap. Co z tego, że wszystko podopinasz, poukładasz, spełnisz marzenia, zrealizujesz cele, zadbasz o bliskich itd.? - Mówił mi pewien znajomy. Nawet nie do mnie to, tylko o swoim doświadczeniu opowiadał, o swojej rozmowie z Bogiem. - I Bóg mówi mi: przecież przed tobą wieczność, inna perspektywa. Choćbyś miał bałagan... 

Dalej słuchałem trochę jak przez słuchawki. I jakby w słuchawkach słyszałem inny głos: - No i co ty się tak starasz. Dokąd spieszysz? Co chcesz komu udowodnić. Dobrze, dobrze jeśli masz z tego radość. Ale, synku, bądź po prostu ze mną. Naprawdę "potrzeba niewiele albo tylko jednego". - I to było jak miód na serce. Siedziałem tam, a jakbym leżał. Myślałem coś, a jakbym trwał w zachwycie...

piątek, 8 grudnia 2017

Nóż

— To co, robimy sok? – Przypominam Fi.
— Tak!
— No to najpierw muszę obrać jabłka.
— A ja obiorę banany.
— Świetnie! No, pierwsze jabłko obrane.
— Muszę przekroić banana.
— Chcesz nóż? – Głupie pytanie. Podaję mu.
— Tak. – Fi. bierze i nacina. Próbuje.
— Złap dalej, będziesz mógł pewniej chwycić i się nie potniesz. – Patrzę mu na ręce. – Naciskasz dobrze, ale jeszcze przesuwaj, to wtedy będzie ci szło.
— Tato, zobacz, przeciąłem!
— Brawo! Nauczyłeś się kroić?
— Tak, i stałem się prawdziwym...

czwartek, 7 grudnia 2017

Czyściec

- Tato, ja chcę sok. Musisz mi dać sok! Ale taki czarny! - Fi. Nie zdążył jeszcze zdjąć kurtki i butów.
- Okej, ale nie wiem, czy jeszcze jest, a poza tym może najpierw byś się rozebrał?
- Ale potem sok!
Wziąłem od U. kurtkę i powiesiłem na kołku, po czym niezwłocznie zajrzałem do lodówki.
- Och, niestety. Nie ma, ale co to, przy zlewie stoi pusta butelka po syropie. To chyba ten chciałeś, co? - Odwróciłem wzrok od otwartej lodówki.

- Tato, ja chcę ten sok! - Fi. pokazywał palcem na półkę w drzwiach.
- Ten? To nie sok, to olej z czarnuszki. - Wziąłem do ręki małą buteleczkę.
- Zatem chcę olej z czarnuszki.
- Jesteś pewien? - Dałem mu powąchać
- Tak, jestem pewien.
- No dobra... - Wziąłem małą łyżeczkę i nalałem pół. Nie to, żebym mu tego drogiego płynu żałował, ale już się spodziewałem... no

środa, 6 grudnia 2017

Odruchy

Parę dni temu odinstalowałem kilka aplikacji: whatsapp, viber, messenger, instagram, twitter, dawniej też facebook. Na telefonie zostawiłem sobie jeszcze klienta poczty. I oczywiście pozostaje jeszcze pisać smsy i dzwonić. Czyli to, co w zwykłym telefonie, o jakim marzę. Marzę, bo mnie nie stać. Nie stać w sensie odwagi, bo pieniądze bym na to znalazł.

Jakkolwiek, jestem już bliżej niż dalej. Wciąż ważę: ile korzyści, ile strat. Korzyści odczuwam już teraz; są momenty, jest ich całkiem sporo w ciągu dnia, gdy sięgam po telefon i... po co? Nie, tam już nic nie ma. Nie ma nic do sprawdzenia i przeczytania. Fejsbuk gdzieś tam jest, są też inne rzeczy, ale... można to odłożyć na później. Można. A trochę trzeba. I dobrze, że trzeba. Trochę smuteczek - odwykowy. 

wtorek, 5 grudnia 2017

Czekanie

Nawet w mieście go używam, lubię tempomat. Wrzuciłem czwórkę, sześćdziesiąt i klik, jadę. Myślę tylko: zaraz będzie czerwone, zaraz czerwone. Ale nie, nie będę przesadzać, nie wcisnę gazu. Już i tak przekraczam o dziesięć. Albo o pięć, bo prędkościomierz zawsze zawyża. Trudno. Czerwone, stoję. Stoimy. Tę myśl wypowiadam na głos, A. siedzi obok, uśmiechnęła się tylko. 

Spotkaliśmy się z W & W - przyjaciółmi-misjonarzami w dość modnej restauracji, sieciówce, która moim skromnym zdaniem ostatnio już "leci na opinii". Być może właśnie na marce zarabia więcej niż na jakości (jeśli się to nie kłóci, nie znam się na marketingu). Ale tuż obok, jak słusznie i celnie zauważa We. (przyjezdny i gość w tym mieście), jest dworzec, gdzie spotkasz zasikanych bezdomnych. To zresztą część marki tego dworca.

We. i Wi. zamierzają pobrać się w kwietniu. A. zapytała ich o plany. Mówimy po angielsku, żeby We. mógł uczestniczyć (jest

poniedziałek, 4 grudnia 2017

Męskość

Ponad czterdziestu mężczyzn, kilka tematów, dwie doby. Formuła spotkania jest prosta i powtarzalna: rozmowy - trochę zagajane, moderowane. Nie byle jakie, nie powierzchowne, nie o hobby i sporcie, lecz wychodzące z przekonania, że my - mężczyźni - musimy coś ze sobą zrobić, żeby nie być niewolnikami swoich masek, zobowiązań, uzależnień, obcych tożsamości. 

Że nie jest dobrze. Nie: z nami. Ale: nam! Nam nie jest dobrze z samymi sobą i w tym, co nas na co dzień otacza. Co zrobić, żeby patrzeć w lustro dziś lub za dziesięć lat i myśleć: jestem świetnym facetem. Wiem, dokąd idę i to jest dobry kierunek. Dobrze walczę. Z moich porażek wychodzę silniejszy. Jestem kochany za to, kim jestem. Jestem użyteczny, jestem podporą i ostoją. Jestem sobą.

To zjazd męski, na którym byłem w ten weekend. Polecam! Co, zjazd? Niekoniecznie. Właściwie polecam mężczyznom innych mężczyzn. Przebywanie z nimi, rozmowy z nimi i wspólne robienie czegoś, co mimochodem zacieśnia więzi. Jeśli w głębi duszy (bo otwarcie nikt z nas się do tego nie przyzna!) uważasz, że twoja męskość jest cherlawa lub niekompletna, to szukaj męskich relacji. Męskość rozwija się tylko wśród innych mężczyzn.

niedziela, 3 grudnia 2017

Stokroć

Sześciuset znajomych na fejsbuku, właśnie dostałem automatyczne gratulacje (czy to w ogóle powód do gratulacji?). To dużo, czy mało? Dla mnie dużo. A to (prawie) wszystko ludzie, których poznałem kiedyś osobiście, a więc przynajmniej uścisnąłem rękę, powiedziałem "cześć" lub "dzień dobry". Wielu z nich znam bliżej. Największą grupą wśród tych sześciuset są chrześcijanie - osoby, które w jakimś momencie postanowiły bez kompromisów pójść za Jezusem, właściwie zaczęły nowe życie. 

No i co z tego? To, że są moimi braćmi i siostrami. A co z tego? To, że w tym nowym życiu mamy wspólnego Tatę, wspólnego króla, wspólne cele i wiarę, wspólne ideały, nawet wspólne bitwy. W pewnym sensie, w pewnym stopniu jesteśmy jak żołnierze, którzy na froncie zaprzyjaźniają się na śmierć i życie. Kościół jest przecież taką drużyną, brygadą, w której jeden osłania drugiego. Przynajmniej taki być powinien: osłania, nie osłabia. 

Mogę oczywiście być samotnym strzelcem, wtedy nie ryzykuję, że ktoś wejrzy w moje wnętrze, a potem kopnie, gdy upadnę. Ale... samotni strzelcy (jakie poetyckie określenie) upadają częściej, a podnoszą się wolniej, trudniej i... rzadziej (to już proza). A zatem warto ryzykować otwartość, szczerość, angażowanie emocji, starań w sprawy tych ludzi, czyli kościoła.

Wracając do fejsbuka, jest pewien minus tego, że mam wśród znajomych tylu chrześcijan. Taka przewaga osób myślących podobnie może tworzyć zafałszowany obraz świata, na zasadzie "bańki informacyjnej" - sprytne algorytmy dbają o to, bym czytał, oglądał to, co mi się podoba; wpisy tych znajomych, którzy są "z mojej bajki". Z drugiej strony, nikt nie każe mi siedzieć na fejsbuku. 

Mogę natomiast traktować to w kategoriach świadectwa, cudu: że otacza mnie tylu szczerze życzliwych ludzi. Mówił Jezus: "nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej" (Mk 10). Ja jeszcze nie opuściłem na dobre, a już mam stokroć więcej. Jeszcze tylko prześladowań nie ma, jeszcze widać niezbyt radykalny jestem.
Wielu ludzi postrzega kościół jako opresyjną organizację, która manipuluje ludźmi za pomocą systemu kar i sakramentów. I jest w tym, niestety, sporo prawdy. Ale nie było intencją Jezusa, Piotra, Jakuba, Pawła i innych - tworzyć takiego potwora. Nie tworzy go również żadna rada biskupów. Tworzymy go ty i ja przez osądzanie i kopanie leżących. A choćby i dziś, na fejsbuku, wśród tych sześciuset, czy ilu tam... Zamiast tego można docenić ich, wspierać itd.

piątek, 1 grudnia 2017

Talent

Urodzony handlowiec. U. bawi się z A. w sklep. U. ma już pewne doświadczenia, bo chodzi z mamą do "pani Malylki" po warzywa, owoce, dobry nabiał i... żeby wyłudzać krówki na ładne oczy.
- I co jeszcze mogę od ciebie kupić? - Pyta A.
- No, pomidolki. - U. siedzi za kasą i wykłada towar.
- A po ile?
- Yyy... pięćdziesiąt. - U. wali cenę z sufitu, ale co tam, ważna jest interakcja i ten dreszczyk, że coś zaraz opchnę mamie.
- Eee, to drogo. - Narzeka mama-klient.
- Mhm, taak. - Z szerokim uśmiechem potwierdza U. Ja się przysłuchuję i nie wiem, czy łapać się za czoło, czy za usta, by nie wybuchnąć śmiechem: urodzony sprzedawca, genialny handlowiec. Potrafi powiedzieć klientowi w twarz, że przepłaca i jeszcze się przy tym uśmiechnąć - tyleż uroczo, co bezczelnie.
Po chwili role się zmieniają: sprzedaje A., kupuje U.
- Ale Ulciu, musisz zapłacić tyle, co mi się należy, nie mniej. - Tłumaczy A. - Czy jak ja pójdę do pani Marylki i pani Marylka powie, że do zapłaty jest pięćdziesiąt, to ja mogę dać dziesięć i jest w porządku?
- Mhm...
- Ona ma talent do interesów, mówię ci. - Krzyczę ja z drugiego pokoju. - Ale mama, ma rację, Ula. Chyba że pani Marylka da na krechę albo okaże się być Arabem. I zacznie żądać, żeby się z nią targować. Ale wtedy mama przestanie do niej zaglądać.
Tą uwagą ściągnąłem U. do siebie. A chciałem mieć chwilę spokoju na dokończenie innej pracy. Swojego interesu nie dopilnowałem. A U. skrzętnie to wykorzystała.

środa, 29 listopada 2017

W kółko

Najbardziej lubimy te piosenki, które znamy. Gdy jakiejś nie znamy, a mamy ją polubić, stacje radiowe robią wszystko, żebyśmy po dwóch dniach słuchania znali każdą zwrotkę (jeżeli ta piosenka w ogóle ma zwrotki, a nie zaczyna się i kończy słowami "baby baby I love you I need you"). Fi. i U., tak jak stacje radiowe, też dbają o to, żebym polubił każdą książeczkę, która jest akurat grana. Na szczęście dla mnie A. zwraca je (najrzadziej co miesiąc) do biblioteki i wypożycza nowe. 

- No nie, trzy świnki czytałem już dziś dwa razy. - Odkładam książkę, która akurat jest nasza, własna, więc to taki evergreen. Jeśli chcesz zapomnieć o tej historii na tydzień, musisz ją schować. - To może Muminki? 
- Taak! 
- Świetnie, dokończymy rozdział drugi o cyrku?
- Nie! Muminek i Buka! 
- O losie... No dobrze. Zresztą ten pierwszy - o Buce - nazywa się "Muminek w lesie", tak gwoli ścisłości.
- Muminek i Buka!
- Okej, okej...

Co jest, u licha? W kółko trzeba to samo wałkować? Pewnie jakiś mądry psycholog znajdzie na to wyjaśnienie. Ale ja... cóż, ja też mam jedną historię, do której lubię wracać. Po części moją własną historię. Trochę śmieszną i trochę straszną. Trochę smutną, ale na końcu bardzo radosną. Nigdy mi się nie nudzi i zawsze wprawia w... coś więcej niż dobry nastrój.

wtorek, 28 listopada 2017

Grzeczna

Ding dong!
- Kto to może być? - Zapytałem głośno. Widzę, że A. już zmierza do drzwi, za nią U. zaciekawiona. A. wróciła już z biegania, więc ten dzwonek to... może babcia An., która wróci wreszcie od cioci Li. Ciocia ma dziś urodziny, mieszka w sąsiedniej klatce, ale U. nie mogła ani An. zatrzymać, ani pójść razem z nią. Stała pod drzwiami z naszykowaną książeczką i ryczała. Nie dawała się pocieszyć.

Nie pozwalała też, żebym ja sam przeczytał. Nie chciała bawić się giętkimi-bajer kredkami, które dziś dostała. Kiedy je dawałem, mówię:
- Mam coś dla was od babci Bożenki!
- Taaak? - Podekscytowana.
- Tak. A byliście dzisiaj grzeczni? - Pytam, a wiem, że nie byli. W końcu od czego są telefony? A. żaliła mi się, a potem, gdy już

poniedziałek, 27 listopada 2017

Doskonałość

Biegam między sceną, a mikserem i staram się błyskawicznie rozwiązywać problemy: dlaczego nikomu nie działa sterowanie przez wifi, dlaczego on albo ona nie słyszy nic w słuchawkach, dlaczego sygnał z pianina wchodzi, ale nie wychodzi? I wiele takich pytań kłębi się w głowie. Jestem teraz zadowolony właściwie z jednej tylko rzeczy: że nie zapomniałem dziś użyć dezodorantu.

Nie tak to miało wyglądać. Ale szczerze mówiąc, nie sądziłem, że przepinanie trzydziestu bez mała kabli według nowej kolejności zajmie tyle czasu. Na kartce wszystko wygląda ładnie i prosto. W praktyce potrzeba na to dodatkowej godziny lub dwóch. Jakby tego

niedziela, 26 listopada 2017

Owieczka

- Ja chcę do nosidła! - Drze się U.
- Ale mówisz to teraz? - Dziwię się. - Trochę za późno. I niosę ją, niosę czternaście kilo chwytem niemowlęcym: jedna ręka pod szyją, druga pod udem, dłonie splecione na brzuchu - pozycja tyle wygodna dla dziecka, co dla rodzica, kiedy to dziecko się wyrywa lub wygina w chiński pałąk, nawet gdy ma prawie trzy lata.

I przypominam sobie taki obraz Jezusa - dobrego pasterza, który idzie z owieczką na ramionach. Jakie to urocze - myśli większość osób. Ale przyjrzyjmy się: jak on ją trzyma - w jednej ręce przednie kopytka, w drugiej ręce tylnie kopytka, baranek leży na karku i ruszyć się nie może. Bo owce głupie są. Jak zbłądzi takie małe, to trzeba znaleźć dobry chwyt, żeby go wziąć, przynieść z powrotem, gdzie trzeba i żeby nie wierzgał, żeby się przy tym nie umęczyć.

Już jesteśmy w domu. Przyszli do nas przyjaciele w odwiedziny. Otwieram drzwi, a tu jeszcze U. płacze i wścieka się w przedpokoju. Niesie się na całą klatkę. A. ją bierze na ręce, przytula.
- Przepraszam, takie powitanie... - Śmieje się, kryjąc lekkie zakłopotanie.
- Spokojnie... wiesz, przecież my... na tym samym wózku jedziemy. - Uspokaja Ł. - ojciec rodziny.
Siadamy, jemy, rozmawiamy...

- Lubimy cię, K. - Zwraca się Ł. do synka. - I lubimy cię zawsze, nawet jak cię trzeba zapakować i wyjąć z samochodu, bo się denerwujesz.
- O, i tak często mu to powtarzamy. - Dodaje E. mama.
- Jak ja to rozumiem. - Włącza się A. - Ja też to często powtarzam U. i Fi. I często po przygodach z samochodem. Ale nie tylko. Że ich lubię zawsze, nawet jak nie mam siły na krzyki i muszą mnie słuchać bez dyskusji.

- Jakbyście mieli problem z tą harmonijką, to możecie nam oddać za tydzień. - Zwracam się do E., gdy już wychodzą.
- O, naprawdę? To dziękuję ci bardzo. Widzę, że już znasz takie problemy. - E. ubiera najmłodszego, który z radością dmucha w harmonijkę, którą sam u nas znalazł. I w oczach jego nie widzę cienia wątpliwości, że będzie mógł ją zabrać.
- K., tylko pamiętaj, w domu umyj ją, bo ja tę harmonijkę, co prawda, czyszczę czasem w środku, ale zawsze lepiej mieć na świeżo. - Instruuję chłopca, a chyba bardziej przy okazji mamę. - No pewnie, że znam problem. O, jak dobrze znam...

wtorek, 21 listopada 2017

Tchórz

U. wdeptuje w kałużę na środku przedpokoju. 
- Tato! Tu jest mokro!
- Tak? To może Pola... - Zerkam na drzwi od toalety i wzdycham. No tak... Teraz nie dość, że nie na klamkę, to chyba jeszcze uchylone być muszą, bo już sobie łapką nie otwiera. Chyba tak.
- Tak, tato, to Pola. - Stoi U. zbulwersowana. Na jej miejscu też byłbym. Mokra skarpeta to jedna z moich największych fobii sensorycznych i paskudztwo, jakich mało. Nawet jeśli to tylko woda. A co dopiero kocie siki. Albo rzygi.
- Tak, to Pola. - Sięgam papier toaletowy do wytarcia.
- To Pola! - Nastaje U. nie wiadomo na co.
- Chcesz, żebym ją ukarał? 
- No, tak.
- Wiesz, już tyle razy to robiłem, że nawet mi się nie chce, zresztą... może nie umiała sobie otworzyć toalety. Tak mogło być. - Burczę, pochylony nad resztkami kałuży i z wolna podnoszę się z kolan, by wywalić papier do kibla. Tymczasem U. doskoczyła do Poli. Pola łeb podniosła, jakby chciała miauknąć: "ale oso chosi"?
- Pola to twoja sprawka?! - Oskarżycielskim tonem atakuje U. - To twoja sprawka, Pola! - Wygraża. A kot nic, tylko patrzy nierozumiejącym wzrokiem.
- Ty mały tchórzu! Ty mały tchórzu! Ty mały tchórzu!
- Kto jest małym tchórzem? - Wchodzę do kuchni.
- Pola!
- Dlaczego? 
- Bo...
- Bo nie chce się przyznać?
- Tak, bo nie chce się przyznać.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Baw

W Teatrze Akademickim śpiewaliśmy "Bawia", nie "Pawia". A właściwie "Baw mnie" - piosenkę Seweryna Krajewskiego z tekstem Jacka Cygana; w naszym wykonaniu, z choreografią stylizowaną na tango było to chyba jeszcze bardziej zmysłowe i zabawne niż oryginał. Była to jedna z piosenek, przy których resztki tremy puszczały, a pozostawały wyuczone na blachę ruchy, słowa, emocje, spojrzenia i... czysta zabawa. Był to moment odprężenia i zapomnienia, że trzeba się koncentrować na szczegółach, które się ćwiczyło na próbach.

Przypomniało mi się to, bo właśnie o zabawie myślałem. I o dzisiejszej złotej myśli U. Nasza córka ostatnio lubi udawać, że czyta. Może dlatego, że zazdrości Fi., który czyta już od roku, a więc zaczął, gdy miał trzy i pół. Nie, nie jesteśmy chorobliwie ambitni, ja tylko w jakiś sposób odpowiadałem na jego zainteresowanie literami i wyrazami. Przy tym myślałem: chce się uczyć czytać, a jeszcze nie zawsze umie się wysłowić - po kolei, kolego. Ale faktem jest, że U. to chyba imponuje, więc bierze czasem tekst i pokazuje palcem, i odczytuje, co tam sobie wymyśli albo pamięta.

Dziś wzięła gazetę i bardzo poważnym tonem, sylabizując tak, by dodać sobie autentyczności, odczytała sugestywnie: 
— Zasada pierwsza: Jeśli możesz się bawić, to się baw!
— Ha ha! – Śmieje się A. – Ulciu, jesteś genialna. Podpisuję się pod tą maksymą.
— Ja też. – Dodałem sam. Reakcja U.: z jednej strony, trochę zdezorientowana, że jej ktoś przerywa, bo już miała lecieć jakaś zasada druga, naprędce wymyślona. Z drugiej strony, zadowolona, że się ją chwali. A z trzeciej, pewnie nie przeczuwająca śmiesznego kontekstu: że liczba jej fochów w tym dniu, sięgających dziewięćdziesięciu decybeli, naprawdę woła o to, by napisać kredą w kominie albo złotymi zgłoskami na ścianie: jeśli możesz się bawić, to się baw!

niedziela, 19 listopada 2017

Chory

Zaraziłem się od dzieci wirusówką. W piątek już czułem się lekko ścięty z nóg. Trochę mnie to dziwiło, bo przecież trzy dni z rzędu jechałem do pracy samochodem, a nie rowerem. Komfortowo, bez wysiłku. Ale w sobotę lepiej nie było. Wybraliśmy się na spacer i wtedy dopiero zaczęło mnie telepać. 

Ubrałem się w polarowe spodnie, w sweter i polarową bluzę. Dawno ich nie wkładałem. A. nie lubi polaru. Położyłem się na kołdrze, pod kołdrą i pod kocem. Przez dłuższą chwilę tak opatulony trząsłem się. A mięśnie w drgawkach i w stałym napięciu rzeczywiście rozgrzewały mnie. – Bardzo źle. – Myślę. Postanowiłem więc zająć głos we własnej sprawie, że tak powiem. – Boże, Tato, dziękuję, że jesteś ze mną! Blisko mnie. – I, o dziwo albo może nie o dziwo, natychmiast przestałem się trząść i odprężyłem się, i ogarnął mnie pokój. Zasnąłem.

Zasnąłem dość niespokojnie, bo głowa i plecy, i nogi bolały mnie nadal. Po trzech godzinach wstałem i wszedłem do wanny, żeby się wygrzać. Odkryłem, że na całej głowie dostałem jakiejś wysypki. Polewam się z prysznica, w powietrzu zakotłowała się gorąca para. Zacząłem śpiewać, chwaląc Boga. Nie na cały głos, żeby się nie niosło przez kominy. Ale tak, śpiewałem, że w Nim wszystko jest możliwe, żeby ufać Jemu, w Jego słowie mieć pokój... I już zaraz... nie mogłem dalej śpiewać! Dostałem napadu śmiechu. Śmiałem się, że ta cała choroba jest śmieszna, śmiesznie mała, że zaraz się skończy, że nie może mi nic złego zrobić. 

Pomyślałem też o Jobie vel Hiobie. O tym, co w księdze Joba najbardziej do mnie przemawia: że mimo nieszczęść nie złorzeczył Bogu i w tym dowiódł swojej szlachetności i wyższości, i potwierdził to, co o nim na samym początku mówił Bóg: "nie ma mu równego na ziemi, mąż to nienaganny i prawy, bogobojny i stroniący od złego". Co za cudowne określenia! Nie muszę być niezrównany, ale żeby być "nienagannym", choćby przez ten czas choroby, to już... jest na wysięgnięcie ręki.

I w tym śmiechu i w tej "nienaganności" leżałem sobie, z głową zanurzoną w wodzie. I jakby ból i ciężar całego ciała zebrał się w tej głowie. A przy tym miałem takie uczucie lekkości i radości, że jestem zdrowy! Dziwne rozszczepienie: głowa bolała, ale ja byłem przekonany, że jestem zdrowy, bo to mówi wiara i tej wiary się czepiam. A następnego dnia opowiadam A., jak źle się czułem.
— Jak w tym dowcipie, pamiętasz? "Mężczyzna nie przechodzi przeziębienia, on walczy o życie" 
— No akurat tym razem nie odczułam zupełnie, żebyś "walczył o życie". - Śmieje się A.
— No, bo wiesz...

piątek, 17 listopada 2017

Poza-czas

Mogłem wyjść chwilę wcześniej. Ale fatum piątku zawisło nad Warszawą po fajrancie. Nie do końca rozumiem ten fenomen: czy naprawdę tak dużo ludzi przyjeżdża tu tylko na pięć dni i regularnie na weekend wraca do domu, gdzieś sto, dwieście kilometrów dalej? Nie wiem, ale muszę stać wśród nich. W ogonku na Kasprzaka, w ogonku przy Rondzie Zesłańców, w długim, ślimaczącym się korowodzie w Jerozolimskich i na Łopuszańskiej, i Marynarskiej, i Rzymowskiego. Chilli Zet wysiudało niegdyś z eteru Radio Jazz, czym zasłużyło sobie na moją niechęć. Ale ostatnio zrobiło się niezłe i nawet je polubiłem. Ale po pół godziny coś mnie tknęło, wyłączyłem. Pomyślałem, ze wybieram: chillout taki, jaki mają wszyscy ci kierowcy wokół? Czy pokój, który Bóg daje?

Światła w lusterkach wstecznych zdawały się świecić mocniej, niż te z naprzeciwka. Podobnie jak cały miniony tydzień oślepia mnie i nie pozwala się jeszcze uwolnić od stu spraw i w pełni rozkoszować wolnością weekendu, szabatu. Zacząłem rozmawiać z Bogiem. Trochę nieskładnie mówiłem, ale z drugiej strony... Co z tego?

czwartek, 16 listopada 2017

Sprzedaję

Pamiętam do dziś myśl z pewnego kazania Marka Ciesiółki, który powiedział, że niewiele osób zauważa szczegół w rozmowie Jezusa z bogatym młodzieńcem, mianowicie: nie powiedział Jezus "zostaw wszystko i idź za mną", ale "idź, sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj ubogim, a potem przyjdź i naśladuj mnie". To szalenie istotne, bo dopóki nie sprzedasz, nie wiesz, jaką to ma wartość.

Zacząłem sprzedawać. Najpierw półkę na płyty. Nikt z przyjaciół nie chciał jej wziąć za darmo. Może dlatego, że za duża. Pomieści prawie czterysta albumów. No i poszła. Druga rzecz: aparat fotograficzny, z którego już nie korzystam odkąd wróciłem z podróży poślubnej. I chcę sprzedawać dalej. Na razie poszły dwie sztuki. Obie są, jak

środa, 15 listopada 2017

Zewnętrzne

— A może tu, na światłach wysiądę? - Pyta An.
— A proszę bardzo, może nawet lepiej, czerwone jeszcze chwilę potrwa. - Mówię. An. wysiada, idzie. Do swojej mamy idzie, czyli Zo. - dla moich dzieci to prababcia.
— A gdzie babcia Ania? - Zreflektowała się po chwili U., która An. bardzo kocha i często bacznie pilnuje. No, nie upilnowała.
— Babcia Ania poszła do prababci Zosi.
— Nie, nie poszła! Nie chcę, żeby tam poszła! - U. natychmiast wchodzi w ton łzawy. 

Myślę wtedy, że to już nie pierwszy raz taka sytuacja. Za pierwszym razem zatrzymaliśmy się na przecznicy, kilometr dalej, żeby się uspokoić. I nie pomogły przekonywania, że teraz jedziemy do babci B. i dziadka Ju., więc na pewno będzie fajnie. Nie i nie, i płacz. Teraz

wtorek, 14 listopada 2017

Przesada

Fi. przynosi mi nożyk do papieru. Jego rękojeść jest przezroczysta, a w środku w płynie zatopiona blaszka - balon, który na tle drzew i nieba unosi się lub opada. Rękojeść można odkręcić od plastikowego nożyka.
- Tato, odczepisz to?
- To jest pamiątka mamy i prosiła tego nie rozdzielać, prawda?
- E, tato.
- Ja tam nie wiem, co znaczy "e". Albo "e, tato". Może: "e, tato, ja chcę pić". Albo: "e, tato, poczytaj mi". Tak?
- E, przesada.
- Ale co przesada?
- No tato, ja chcę to rozłączyć. Rozłącz mi.
- No dobra, rozłączę, ale tylko na chwilę. Jak się pobawisz, to złączę znowu i schowam. Bo to nie do zabawy, to pamiątka mamy i nie chciała, żebyście się nią bawili.
- Tato, nie! Przesada!
- Wcale nie przesada. Już nieraz coś się wam połamało i musiałem sklejać, prawda?
- Przesada!
- Chcesz udawać, że mama nic takiego nie mówiła?
- Tato, wiem już. Ta część to będzie mamy pamiątka, a ta druga z balonem - moja pamiątka.
- Ha ha. No, śmiesznie kombinujesz. Zapytasz mamy, jak wróci z koncertu. Ale pewnie się nie zgodzi.
- E, tato, przesadzasz!
- Płot przesadzam?
- Nie, przesadzasz, że się nie zgodzi...
- Zobaczymy...
Tymczasem U. zrobiła siku i chce za to nagrodę. 
- No to którego chcesz żelka?
- Żółtego. - Z przekonaniem odpowiada. Ja wyjmuję dwa. Oba żółte, ale jeden zielonkawy, drugi bardziej pomarańczowy. Niech sobie wybierze. Nie chcę afery.
- To który jest ten naprawdę żółty?
- Y, ten. -  Odpowiada, po czym bierze dwa.
- Hej, nie miałaś wziąć dwóch. - Protestuję. U. już ucieka ze zdobyczą. - Ja cię dogonię, oddawaj. - Jeszcze jest zabawnie, U. się śmieje. - Ulciu, proszę, oddaj jednego, a jednego sobie zjedz. Przecież przyszłaś po jednego.
- Nie oddam.
- No, oddaj.
- Nie.
- Oddawaj.
- Ja chcę dwa. 
- Ale jeden dasz Filowi, on też powinien wcześniej nagrodę dostać.
- Nie... - Ale jest już za późno, odebrałem z jej rączki ten jeden i ukradkiem dałem Fi. 
Opowiadam historię A., gdy już wróciła. Żona się śmieje...
- E, przesada. Bo ja jej czasem daję dwa...

poniedziałek, 13 listopada 2017

Zaspać

Mieszkałem w Dziekanowie Polskim przez trzy lata. Chodziłem wtedy jeszcze do szkoły podstawowej; piąta, szósta klasa… Wracałem do domu autobusem Ł-ką. W tych powrotnych godzinach była bardzo zatłoczona. Wsiadało się na przystanku AWF, stary Jelcz burczał basem i leciał: Młociny, Buraków, Łomianki, Kiełpin, Dziekanów… Linia Ł BIS wiodła dalej przez Pieńków i kończyła trasę w Łomnej przy małym kościele i prostej drodze obsadzonej wysokimi drzewami, która wskazuje jak wielki palec na wieś Palmiry. 

Inna linia Ł kończyła się w lesie, przy szpitalu dziecięcym. Obie te pętle zaliczyłem, chociaż wcale nie miałem po drodze. Po prostu zasnąłem i obudziłem się w cichym autobusie, który zamarł na końcu trasy w Kampinosie jak zmęczony łoś. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem i przez chwilę… jak się tu znalazłem. Innym razem, przespałem swój przystanek, podczas gdy tym samym autobusem jechała moja siostra i brat. Nie wiem, czy z gapiostwa, czy dla żartu, ale zostawili mnie, łachudry.
 
Dzisiaj zdaje mi się: tak niewiele miałem do stracenia. Ot, może pół godziny dłużej w drodze. Jakie ja miałem wtedy obowiązki? Tak się zdaje. Zawsze jakieś są. Mija pięć lat i myślisz: „E, tam. To było nic. Teraz to ja mam…” Nic nie masz. Nic tak ważnego, żeby nie móc sobie czasem zaspać w autobusie i… spędzić czasu powrotu na przykład na modlitwie, całkiem beztrosko. I gdzieś tam znowu odlecieć, poczuć się lepiej tylko dlatego, że zapomniałeś o całym świecie, żeby posłuchać i poczuć coś ważnego od Boga.

niedziela, 12 listopada 2017

Perkusja

— Od kiedy grasz? – Pyta D.
— Od kiedy? Och, nie pytaj.
— Dlaczego?
— Długo, ale zawsze mówię, że to niewiele znaczy. Gram może od dwunastu lat, ale ćwiczę niewiele. A przez tak długi czas można stać się wymiataczem... Jak w tym filmie, o który pytałeś.
— Whiplash?
— Tak. Nie oglądałem, oprócz jednej sceny, tej gdzie wypruwa z siebie flaki na koncercie.

Przychodzi do mnie Mi. bratenek.
— Mogę być dla ciebie przydatny?
— O, jasne, chcesz mi pomóc?
— Mogę pomóc tacie albo tobie.
— No to chodź, powyjmujesz mi bębny z pokrowców. – I daję mu. I Mi. otwiera suwaki i wyjmuje. Potem statywy z torby. Męczy się. Dla czterolatka niektóre są naprawdę ciężkie. Ale nie za ciężkie. Zresztą Mi. lubi takie wytrzymałościowe sprawdziany. Sprawdzać się lubi. No i pomagać. Chwalę i dziękuję mu bardzo. Widzę, że się przykłada. Ale że się tak zmęczył – to mi daje do myślenia: Hej, to ja niezłą tu robotę odwalam. Tak, perkusista ma najwięcej rozkładania. Żeby się przygotować do gry potrzebuję pół godziny: noszenia, wyjmowania, rozstawiania, przykręcania.

Ale lubię to. Żona mówi pół żartem, pół serio, że wychodzę w niedzielę do kościoła jak skowronek, mimo że to jest zwykle tuż po dziewiątej. Ja nieraz myślę, że ten kwadrans próby i czterdzieści minut uwielbienia to dla mnie mało. Zaledwie rozgrzewka. Gdyby tak całe, dwugodzinne nabo można było grać i śpiewać. A potem rozchodzić się do domów w stanie uniesienia! A co tam kazanie! (Trochę przesadzam, celowo). Każdy sobie przeczyta, postudiuje i porozważa Biblię w domu, w autobusie. Ale wspólne uwielbienie – to jest to! Chyba dlatego wciąż mam serce do nagłośnienia i do tych bębnów.

Albo jeszcze bywa tak, jak dziś, że czytam świadectwo znajomej z kościoła, której przyjaciółka nawróciła się. Przyszła też na nasze spotkanie. "Od pierwszego utworu uwielbienia była dotknięta na maksa". – Pisze. Wiem, to Bóg ją dotknął; oczywiście, że nie ja, ani nawet cały zespół. Ale że ja byłem jakąś częścią tego, bo akurat grałem, to wielki przywilej, radość, zaszczyt. Wtedy nawet słaba forma nie ma takiego znaczenia. Ale coś, co mi w duszy gra i to przelewam na stopę, werbel i hi–hat. I że jestem samoukiem i ćwiczę tylko na padzie, i zbyt rzadko, i że wypisuję z ulubionych utworów takty perkusji własnymi, niefachowymi nutami na ulotnych kartkach, i gdzieś tam w autobusie wystukuję je na poręczy, a potem z zapałem próbuję wpleść do rytmu. To szczegóły.

sobota, 11 listopada 2017

Zwycięstwo

Najpierw przyszły dzieci. Zaczęły się przewalać. Tak, jak to tylko one potrafią.
— Filu, jak nie przestaniesz mi szarpać włosów, to się zdenerwuję. – Ostrzega A. – Nie wolno ich dotykać. Albo tylko delikatnie głaskać. – Fi. nie ustaje.
— Filu... – Mówię teraz ja. – Jest coraz gorzej. Mama zaraz naprawdę się zdenerwuje, a ty sobie pójdziesz z łóżka. – Fi. zamarł. Niemal słychać jego myśli. – A wy chcielibyście, żebyśmy my już wstali, tak?
— Tak. – Przyznaje Fi.
— Ale my chcieliśmy jeszcze pospać. Czy wy zawsze śpicie tak długo, jak wam się podoba?
— Tak.
— No widzisz, a my nie. My często mamy ochotę pospać dłużej niż wy albo niż budzik. A że dziś jest sobota i nie idziemy do przedszkola ani do pracy, to jest wspaniała okazja, czyż nie?
— Nie. – I dalej przewalanka. Chwila wytchnienia nadeszła, gdy U. poszła na siku. A Fi. dzielnie podjął się zapalenia jej światła, bo już

piątek, 10 listopada 2017

Super

Obok mnie wstał chłopak z siedzenia, zaczął przeciskać się do drzwi i na peron. Z drugiej strony zaczęli już wpływać nowi. Zrobiłem krok, żeby od tego tłumku odsunąć się – wgłąb, w kąt, tuż obok wolnego siedzenia stanąłem i zerkam, czy ktoś usiądzie. Ledwie spojrzałem, widzę: wzrok wycelowany, zmierza, siada. Kobieta około czterdziestki, niezbyt szczupła, kurtka moro, czapka dziergana, spod czapki śmieszny, czarny loczek na skroni. Wyobrażam sobie, że pod czapką wystrzyżona jak Ania Broda albo Maria Peszek. Taki stajl. W głowie – nie wiem, może pomieszanie tych dwóch różnych bardzo pań. A tak naprawdę pewnie coś zgoła oryginalnego. Na twarzy wymalowane rodzaj zdziwienia, że "coś dobrego mnie spotkało", bo facet (znaczy ja) mógł z rozpędu usiąść, a nie usiadł, zostawił wolne. Takie zdziwienie pomieszane z poczuciem, że: no właśnie, należy mi się czasem coś dobrego. Czasem mogłoby mnie spotkać dobrego coś, a tu nic i nic, no... przepraszam, jednak teraz – tak. Ale w ogóle to nic. Czyli wymalowane na tej twarzy tej pani – udobruchanie. Myślę: mało! Mało udobruchania, więcej by trzeba. Gdyby się kto znalazł, kto jej dobre słowo powie, przytuli lub pogłaszcze. Może nikt rano jej nie pogłaskał. Tak być nie powinno. Każdy powinien być pogłaskany. Gdzie tam sobie chce. Ale codziennie. Łechtać można nie tylko ręką, można i słowem, i gestem, i jak chcesz. Ja tymczasem słucham muzyki i łechtany jestem myślą, która powraca z wczoraj i przedwczoraj. Tej muzyki słucham głównie dla tekstu. A styl jest do przyjęcia. Podkreśla sens, nie przeszkadza, tandetą nie waniajet. Tekst i dźwięki głaszczą mnie gdzieś po sercu, kark zmiękczają, są bardzo proste, czuję się jak dziecko w przedszkolu albo jak Plastuś w piórniku z kredkami. Kochanie Boga jest proste, gdy wiesz, jak On ciebie. Nawet przytupuję sobie. Taki jestem super. Każdy powinien tak myśleć sam o sobie, karmić się. Ale skąd to wiem? W swoich oczach nie jestem przecież super. Umiem się porównywać i umiem znajdywać lepszych od siebie. Ale skoro jestem kochany, to może, to raczej w Jego oczach – owszem, super jestem.

czwartek, 9 listopada 2017

Jaśniej

Postanowiłem wstać wcześnie, co nie było jakimś dużym wyczynem. Nie jestem z tych, którzy widzą w tym wyzwanie. Na dźwięk budzika o 5:45 podniosłem się, machinalnie ubrałem i wyszedłem. Aha, jeszcze zjadłem i zapakowałem do pracy naleśniki. Pochwaliłem siebie sam za to. Bo na ogół nie chce mi się tego robić. Schodząc po schodach, czułem w nogach zmęczenie poprzednich trzech dni. Ale gdy wyciągnąłem rower, siadłem na nim i poczułem, jak znów szybko się toczę, energia znów wstąpiła we mnie.

Przecinałem podwórka, typowe ursynowskie uliczki, poranne, chłodne, wilgotne powietrze, prawie namacalnie wiszące... a może to smog? Tfu. Było to zagęszczone jeszcze przez mrok poranka. Przesuwałem się szybko, jak pęcherzyk powietrza w akwarium. Patrzyłem, że świt już coraz silniejszy, a ja nawet nie potrzebuję włączyć światełek. Chociaż... latarnie wciąż się jeszcze palą... Ale zgasną, tak, przecież będzie już tylko jaśniej, już tylko lepiej. Jakie to przyjemne - powiedziałem sobie na głos: "już tylko jaśniej".

Pokrzepiły mnie te słowa, gdy pedałowałem aleją Lotników - tą ulicą, gdzie zawsze wieje w plecy; to jakieś czary-mary. "Już tylko jaśniej" - jakie to dobre, zwłaszcza teraz, gdy jesień w pełni, ta jesień smutna, uprana w szarej mgle i snująca się jak pies pod bezbarwnym niebem. "Już tylko jaśniej" - tak powtarzając tę myśl, przypomniałem sobie werset, który jest o mnie. Jak to dobrze, że o mnie: "droga sprawiedliwych jest jak blask zorzy porannej, która coraz jaśniej świeci aż do białego dnia". 

Przecież ani ja taki cnotliwy, ani szlachetnie ulepiony, ale łaska wszystko sprawia. "Jaśniej się robi" - myślałem o mojej przeszłości, że faktycznie, kurczę, naprawdę: jest coraz lepiej i więcej, i piękniej! "Jaśniej" - o mojej przyszłości; że tak się spodziewam, a pewnie, że z wiarą. I przy tym się namęczę, bo trzeba pedałować "dopokąd jadę". Ale że się jaśniej robi - to już zupełnie nie w mojej mocy. I dobrze. Oj, jak to dobrze!

środa, 8 listopada 2017

Lody

- Lody, lody, komu lody? - Krzyczy sprzedawca, pchając swój wózek przez środek tłumu. Ludzie stłoczeni w ciasnym szpalerze nie mogą oderwać wzroku od lodów, wiwatują, klaszczą, śmieją się i przepychają podnieceni, żeby zobaczyć jak najwięcej pojemników z różnymi smakami. Ale nikt wózka i sprzedawcy nie zatrzymuje, nikt nie chce tych lodów kupić. Właściwie to wszyscy już zapłacili: za to, że wózek przejedzie i będą mogli popatrzeć. Ja się przypatruję tej scenie na filmiku. Wózek bez zarzutu, nie byle jaki i pewnie lody ma bardzo dobre. Ale to wszystko bez sensu... Prawda? 

A to wydarzyło się naprawdę, tylko, że nie wózek z lodami przejechał, tylko przeszła goła baba. No, w butach. Miała dostać za to dziesięć tysięcy. Pisali o tym na kilku portalach. A dlaczego piszę o tym ja? Nie, nie z chęci osądzania, oceniania tej dziewczyny albo tych chłopów. Nie czuję takiej potrzeby. Raczej dlatego, że mnie to zdarzenie fascynuje jako... zjawisko niewyjaśnione. Umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego się gapili; bo to przyjemne, ekscytujące. Wiem, znam to uczucie. Umiem sobie wyobrazić, że dziesięć tysięcy to fajna sumka. Ale wciąż całe zajście kojarzy mi się z tym absurdalnym wózkiem z lodami. 

Wiem, sam to sobie wymyśliłem, ale czy tak nie jest? To jak rozpędzanie się przed ścianą tylko po to, żeby zahamować. Co to za jazda? Wiem, niektórych to rajcuje, przyspieszają w mieście w trzy sekundy do osiemdziesiątki, żeby zaraz, po kilkuset metrach stanąć na czerwonym. Ja tylko unoszę brwi, a potem z politowaniem kiwam głową. Inna rzecz: załóżmy, że jestem "jednym z nich" - jak potem miałbym patrzeć na tę koleżankę z pracy? Nie inaczej, jak na rozebraną, na lalkę. Chociaż jest ubrana i jest moją koleżanką - ma swoją historię, zdolności, wiedzę... Nie, już nie ma. Bo mój męski mózg obfotografował ją od góry do dołu i tego już nie wyrzuci z "twardego dysku".

wtorek, 7 listopada 2017

Bezwstydnie

- Wy, chrześcijanie, lubicie mówić o grzechu i upokarzać ludzi. - Usłyszałem od pewnego człowieka. Naprawdę. Cóż mogę na to rzec? Trzy rzeczy:
1. nie lubię mówić o grzechu, lubię mówić o łasce;
2. nie lubię, nie chcę, nie umiem przekonywać o grzechu i zawstydzać, i to nie moja rola;
3. lubię, gdy człowiek pozbywa się wstydu; nie że jest bezwstydny, lecz tak, że przyjmuje łaskę.

niedziela, 5 listopada 2017

Zepsute

- Nie może być tak, że daję wam autobusik, a po trzech dniach już brakuje koła. Szukajcie koła. - Rozkazałem. Nie znaleźli. Do dziś się nie znalazło. Dałem im tydzień temu auta po teściu. Lubił kolekcjonować. Ładne okazy, więc trochę się odleżały, żeby nie poobijali od razu. Fi. już na tyle podrósł, że raczej nie psuje takich rzeczy. Tym razem U. chyba godnie go zastąpiła.

- Ula, nie! - Krzyknę ale zaraz mityguję się, obniżam ton i mówię miło: - Tak rzucać nie można, zobacz, tutaj jest autko, które jest okropnie porysowane i brzydkie. Jeśli to nowe będziesz tak wrzucać do pudełka, do innych aut, to zaraz ten piękny i lśniący lakier będzie okropnie wyglądał. Czy możesz włożyć auto jeszcze raz, tak delikatnie? No, pięknie, brawo!

- Dzieci, nie obijajcie tak tej kuli, bo od takich uderzeń ona może przestać świecić na zawsze. I już jej nie naprawię. A przecież bardzo ją lubicie, prawda?
- Prawda...
O, już uważa. Argument podziałał. Im większa stawka, tym większa troska.

Tymczasem siedzimy z A. w kuchni. 
- Może schowaj tę soczewkę, bo ją zniszczą. - Radzi mi.
- E tam, ile to rzeczy już się odleżało, "bo zniszczą". Niech się bawią... - I nagle hops! A. poturlała starą soczewkę od jakiejś lornetki na krawędź stołu i na podłogę. Brzęk! Rozpadła się. Śmiejemy się.
- Teraz już nie zniszczą, za późno. - Drwię czule. Już niewiele mnie dziwi.

A jednak dziwi mnie, że ludzie, że ja sam robię nieraz głupie rzeczy, psuję swój czas, swoje relacje - zabawki od Boga najcenniejsze, o które powinienem dbać. Nie zawsze da się nareperować. A jeśli nawet, to już nie to samo, co nowe, niepołamane, nieporysowane.

sobota, 4 listopada 2017

Łaskawy

- Rozmawialiśmy wczoraj o rozkazywaniu, prawda Filu? A właściwie chciałem z tobą porozmawiać, a wyszło tak, że mówiłem tylko ja. Ty wolałeś bawić się dalej. A może gdybyś zechciał mi odpowiadać, to więcej byś zapamiętał.
- Ale tato, czy możesz wrócić tu z odkurzaczem?
- Nie, już go wyłączyłem. Zresztą zrobiłem to tak, jak obiecałem, po krótkiej chwili, bo chciałem dokończyć odkurzanie, żebyś ty miał ciszę i mógł z mamą rozmawiać na odległość. Tak?
- Tak, ale zacznij wszystko od początku.
- Ja myślę, że tobie już nie chodzi o to, żeby mieć ciszę, tylko żebym ja spełniał twoje rozkazy, tak?
- Tak.

- Rozumiem. Ale pamiętasz, co ci mówiłem? To, co mama; że dzieci nie rozkazują rodzicom. Rodzice mogą rozkazywać dzieciom, ale staramy się to robić w ostateczności. Kiedy się spieszymy w ważnej sprawie albo kiedy nie chcemy narobić gdzieś hałasu i wstydu, albo dbamy o wasze bezpieczeństwo, żeby się nikomu krzywda nie stała. I tym podobne. A na ogół was przekonujemy, prosimy. Bo wiemy, że rozkazywanie jest niemiłe... - Na ten mój monolog Fi. już nic nie odparł, zamyślił się, zamilkł.

A ja, korzystając z paru sekund spokoju, westchnęłam sobie i posłuchałem swoich słów, które jak echo w głowie brzmiały jeszcze - czy wszystko to ma sens... No i czy to nie za długa przemowa. Do małych chłopców trzeba w krótkich, żołnierskich słowach. - No więc, Filu, to nie moja wina, że się złościsz. Mogę cię pocieszyć, jeśli jest ci przykro, ale nie muszę cię słuchać, zwłaszcza gdy nie prosisz, tylko rozkazujesz. - I myślę: - Tak, to było krótkie!

Potem jeszcze U. sprawia A. swoją awanturkę. A. po wczoraj na już dość tych krzyków i wygląda na to, że i dziś... ma prawie zepsuty ranek. Podchodzę i głaszczę ją. I myślę sobie coś,  co już nieraz jej mówiłem - "ty jesteś mistrzem na torach". Taki gryps. W bajce "Tomek i przyjaciele" doświadczona lokomotywa Hirek uczy Tomka, jak radzić sobie że złośliwymi wagonami. - Pamiętaj... - Mówi. - Ty jesteś mistrzem na torach. - Co znaczy tyle, że żadne złośliwości nie przeszkodzą mu w wykonaniu zadania, w transporcie.

A jakie jest moje zadanie? Też: ciągnąć ten wózek dalej. Nikogo nie skrzywdzić, choć jestem silniejszy. Być jakimś - pewnie niedoskonałym, ale jednak - obrazem Boga Taty, który jest łaskawy, wciąż łaskawy, nie szybko się gniewa, a prędko wszystko przebacza. Pocieszać płaczących, rozweselać smutnych. Uczyć, ostrzegać i tak dalej... No i być, niezmiennie. Łatwo się mówi? 

piątek, 3 listopada 2017

Dziecięca

Ag., która przyszła dziś na grupę, zaczęła wspominać Fi., jak ostatnio go widziała w kościele, na spotkaniu dziecięcym. Tam „wujek” Ad. z żoną Re. postanowili powiedzieć dzieciom coś o imionach Boga. Zaczęli od pytania: czy wy wiecie, co znaczą wasze imiona? Fi. wyrwał się do odpowiedzi jako pierwszy. Często to robi, lubi być pierwszy. Choć niekoniecznie wie, co powiedzieć. Albo myśli, że wie.
— Filemon, co znaczy twoje imię?
— No…
— Co znaczy „Filemon”?
— To znaczy… Ziółkowski!
— Nie, to nazwisko, ale czy wiesz, co oznacza twoje imię „Filemon”?
— No… – Fi. robi minę, jakby rozmawiał z kim głupim. – Ziółkowski!

Fi. przysłuchuje się temu i uśmiecha.
— Filu, a pamiętasz, co właściwie znaczy twoje imię? – Ja pytam. – To przyjazny, kochający…
— Ale to nawet nie takie ważne. – Ciągnie dalej Ag. i komentuje: – To było genialne! Jakbym widziała swojego syna w tym wieku, parę lat temu. I tak mi to zapadło w pamięć, bo ten jego wyraz twarzy był bezcenny, ta jego pewność, proste, niezachwiane przekonanie, że musi być tak, jak mówi i nie inaczej. Wiecie, o co chodzi… Taka dziecięca wiara…
— I podobno też Fi. wyrwał się do odpowiedzi, kiedy pytali, jakie imię ma Bóg. I chwilę myślał, po czym powiedział, też z przekonaniem: „groźny tygrys”!
— A, ha ha, tak, było coś takiego.

— A propos wiary, przypomniało mi się, jak Ula wczoraj modliła się o Agnieszkę. Jak to było? – Dopytuję A.
— Najpierw poprosiła, żebym się o nią pomodliła, bo coś ją bolało. Więc to zrobiłam. Ale potem mówię: Ula, a może pomodlisz się o mnie, o moje gardło. I poprosiła Boga o moje zdrowie.
— I co?
— I… nawet poczułam się lepiej, autentycznie.
— No... – Kwituje Ag. – ...i to jest właśnie to!

czwartek, 2 listopada 2017

Demony

Znajoma opowiadała świadectwo, jak wybrała się z koleżankami na wycieczkę. Trochę znikąd padło pytanie: "a ty wierzysz, że diabeł chodzi po ziemi?" Stało się ono pretekstem do rozmowy o Bogu i innych pytań, bliższych potrzebom serca. Mi przypomniała się wtedy księga Hioba, gdzie napisane jest, że faktycznie diabeł chodzi po ziemi. I można sądzić, że chodzi sobie aż po dziś dzień. Nie istnieje nic takiego jak piekło pod nami, w którym szatan dyryguje drużyną palaczy. Dante Alighieri i John Lennon wkręcają nas. Yoko Ono chodzi wokół fortepianu i otwiera te okna, a ten śpiewa: "Imagine there's... no hell below us"... 

Nie muszę sobie tego wyobrażać, piekła i tak nie ma. No, będzie, kiedyś... i będzie się w nim smażył sam diabeł z innymi skazańcami. A tymczasem... Mamy z jednej strony sceptyków, którzy w diabła nie wierzą, jakby żywcem wyjęci z "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa (Woland by się uśmiał). I z drugiej strony hollywoodzka mitologia:

środa, 1 listopada 2017

Po imieniu

Śniło mi się, że mam trzech synów, to znaczy na wszystkich mówiłem Fi., bo to byli trojacy. Nie znaczy to, że nie mieli swoich imion, mieli. Na pewno mieli. Tylko ja ich nie pamiętałem. I to było najgorsze. A oni wszyscy do siebie podobni, nie mogłem rozróżnić, ani przypomnieć sobie. Tylko Fi. i Fi. Ale to nie koniec, bo U. też była. U. były dwie – bliźniaczki. Tutaj to samo. Czyli piątka dzieci, z których każde co chwila przychodzi, coś chce, a ja nie mogę zwrócić się do nich po imieniu. To znaczy mogę, ale znam tylko dwa: Fi. i U. Równie dobrze mógłbym mówić: chłopczyku, dziewczynko!

Jak to dzieci, przyjmowały to dziwactwo jako coś, co może się zdarzyć. Dla dzieci mało rzeczy jest naprawdę dziwnych. Ale mimo wszystko wydaje mi się, że trochę ich to irytowało. Nic dziwnego, nikt chyba nie lubi, kiedy się do niego mówi: e, koleś, człowieku, kobieto! Sam fakt, że ktoś nie zna mojego imienia, a zwraca się do

wtorek, 31 października 2017

Halloween

Pamiętam wróżby andrzejkowe w szkole. Zabawa kończyła się dyskoteką. Ale najpierw każdy miał przynieść: miseczkę, klucz (najlepiej duży) i świeczkę. Napełnialiśmy miseczki wodą, a potem przez dziurkę od klucza skapywał wosk, tworząc na powierzchni wody ciekawe kształty, mające symbolizować czort wie, co. To pobudzało dziecięcą wyobraźnię i było przy tym sporo śmiechu.

Dzisiaj, wiedząc to, co wiem, nie organizowałbym takich zabaw. Zresztą dzisiaj… andrzejki chyba powoli przegrywają z halloween, nie? Nie jestem na bieżąco już – jeszcze. W zasadzie to jeden pies. (Można do tego wora wrzucić jeszcze Zaduszki). Wróżby, kontakty z duchami lub ich odstraszanie, lub – jeszcze „lepiej” – „uwalnianie” (bo i takie tradycje są żywe) – wszystko to kojarzy się wprost ze

poniedziałek, 30 października 2017

Wagony

— Tudum, tudum... tudum, tudum... – Fi. przesuwa po podłodze pociąg z puzzli i imituje tętent kół. – Ula! Licz, ile wagonów przejechało! – Tudum, tudum…

Koleżanka żaliła się trochę, że przez ostatnie dwa miesiące miała tylko jeden wolny weekend. Pojechała do rodziców. Podkarpackie.
— Ale to bajka. – Mówię z nutą zazdrości. – Tak wsiąść do pociągu – byle jakiego, jak w „Remedium”. Zająć miejsce, ruszyć i nie robić nic, i czekać, co się zdarzy. Ulegać lekkim wahnięciom, jakby się było piórkiem w bezwietrzny dzień albo ziarnkiem piasku na dnie jeziora. Może ktoś ciekawy się trafi – z nim pogadać i otworzyć go jak książkę – nowy, inny świat. A może zwykłą książkę się poczyta. Albo po prostu: całą drogę przesiedzi się w ciszy i porozmyśla, i pogapi w okno, i poczuje ten ruch w czasoprzestrzeni, w samotności, jak meteor.

— Hm, ale siedem godzin? – Odparła z przekąsem, gasząc moje

niedziela, 29 października 2017

O mnie

A co ty robisz tutaj? – Podchodzi do mnie Al. siostra. No bo się rozsiadłem na uboczu, z kartką i długopisem, które z lekkim trudem sobie znalazłem.
— Piszę bloga.
— No proszę, i znowu na imprezie ty się alienujesz.
— Przecie babska impreza... – Tak sobie zażyczyła siostrzenica – jej to urodziny. My – tatowie niby jesteśmy, ale trochę z boku – sobie, a babki sobie. Ja tymczasem wiedziałem, że nie mogę znów przepuścić dnia bez pisania. I wziąłem się do dzieła.

— Hej, uważajcie! – Głos Al. teraz jak dzwoniąca szklanka, rozmowa ucichła na sekundę. – Uważajcie, co mówicie, bo Jasiek teraz siedzi z kartką i zbiera materiał na bloga.
— Nie zbieram, tylko od razu piszę. – Prostuję.
— O, jeszcze gorzej!
— Jasiu, napisz coś o mnie! – Prosi Be. – Ha ha ha ha... – wszystkie się śmieją.
— I o mnie też napisz! – Dołącza się O. bratowa.
— Spokojnie, napiszę i o Bernatce, i o Oksanie, i o Ali, bo przecież sama się też prosiła...

Ję. bratu też się ten żart spodobał i podchodzi do mnie, i udaje, że czyta:
— Ja wam powiem, co on tutaj pisze, o: "woow, naprawdę? coś ty? i ona wtedy wiesz co? no co? ona wtedy do niego poszła i mu to powiedziała!" – Dziewczyny śmieją się... To chyba dobrze, mają do siebie dystans. Czasem mam wrażenie, że się prześcigają na ten dystans. Bzz, bzz – historyjki, żarty, komentarze. Ale ja naprawdę nic nie słyszę. Zresztą, o: nawet nie muszę, samo się napisało.

sobota, 28 października 2017

Metronom

Przyszedłem z samymi pałkami. Już to, że nie trzeba było przywozić własnych bębnów i rozkładać ich – to luksus. Elegancko: od razu rozejrzałem się ciekawie po tym, jak to jest urządzone akustycznie (zboczenie „zawodowe” ze służby kościelnej) – tu takie wytłumienie, taki system głośników, taki system odsłuchów dousznych.
— Tu możecie sobie podłączyć klika – mówi kolega, nagłośnieniowiec i pokazuje na sterczący przy perkusji kabel.
— A, dzięki, macie tu jakiś?
— No, nie. Ale jakbyście mieli własny, to tu podłączacie i leci do całego zespołu na słuchawki.
— Hm, no dobra. Metronomu ze sobą nie wziąłem, ale może z telefonu puszczę…
— Jasne, też da radę…

Otwieram więc darmową apkę, którą sobie kiedyś ściągnąłem i używam do ćwiczeń. Wszystkie te „pro-zespoły” uwielbieniowe grają z metronomem, znaczy z klikiem w uszach. Dla perkusisty to i lepiej, i gorzej. Lepiej, bo łatwiej utrzymać tempo – nie przyspieszać i nie zwalniać. Gorzej, bo jak się „rozjedziesz” z klikiem, to cały zespół słyszy, a wrócić do właściwego punktu trudno. Nie dość, że można tak piosenkę spaskudzić, to jeszcze wstyd.

Gramy próbę. Za pierwszym razem dopiero przypominam sobie, jak te kawałki się gra, więc klik mi odjeżdża. Brzmi nieco żałośnie, choć tylko w odsłuchu, ma się rozumieć, na szczęście. Za drugim razem już bardziej skoncentrowany – wychodzi zaskakująco dobrze, w punkt. Po próbie, „na żywo” znów mnie poniosło. Pod koniec klika wyłączam. Tak to właśnie wygląda od kulis. Ale nie tylko ja mam z tym problem.

— Chłopaki, no, musicie mi wybaczyć… – Mówi Ag., dziś jest liderem. – Bo ja, jak się wczuwam, to ten klik jest bezlitosny. Ale postaram się… – Przyznaje się bez bicia. Ja to znam; myślę: jak połączyć szczerość wyrazu, zaangażowanie z techniką (na tyle dobrą, na ile mnie stać)? A przy tym pojawia mi się puenta: w życiu jak w muzyce – to trudne, a przecież konieczne, pogodzenie sztywnego tempa, pewnej rutyny z fantazyjną spontanicznością i podążaniem za porywami serca – tymi drobnymi i wielkimi. Ale wszystko to jest do wyćwiczenia. Kwestia przyzwyczajenia i liczby powtórzeń.

piątek, 27 października 2017

Świt

Świt nadchodzi podobnie każdego dnia. Otwieram oko i zauważam, że nie ma już cienia świerku na ścianie, który zdaje się być cieniem potwora. Znak, że latarnie pogasły. Rolety zaczynają przepuszczać mgławe światło poranka. Czasem uchylam okno, żeby poczuć zapach dnia. Czasem rześkie powietrze zawiera nutę dobrze mi znaną i kochaną (drzewny dym, pewnie z pobliskich domów jednorodzinnych). Wstaję i bardziej myślę o modlitwie niż modlę się, by potem żałować, że nie dałem sobie tego luksusu - paru chwil z Bogiem, które "zrobią mi dzień".

Myślę też, że dobrze będzie nie obudzić dzieci, żebym mógł jeszcze przez chwilę posnuć się po domu swobodnie, trochę bez celu, a oficjalnie: w poszukiwaniu części garderoby, okularów, telefonu itp. - rzeczy, które pozostawiam niby w porządku, a jednak w miejscach zbyt przypadkowych. Przy tym snuciu się, wcześniej czy później, muszę sobie uświadomić, czy dziś do pracy idę, czy nie idę. W tym jednym aspekcie świt może się różnić od innego świtu.

Dziś jeszcze pracuję, dziś jeszcze tak, a więc dobrze! Dobrze, bo lubię takie dni! Bo lubię tę pracę? A może lubię porządek i spokój w niej panujący? Może lubię rower, którym tam jadę? A może czuję, że dzień z dziećmi jest bardziej wymagający i A. ma pracę trudniejszą od mojej? Może wszystko po trochu. Tak, na pewno tak. Ale to jeszcze nie wszystko, bo jest coś jeszcze, coś nieuchwytnego i cennego. Muszę to rozpoznać i rozsmakować się.

Pedałuję okutany w kaptur i balaklawę, którą kiedyś kupiłem na gokartach, na kawalerskim przyjaciela. I przypominam sobie ujęcie z filmu, dawno widzianego, gdy chłop robi tarasy uprawne na zboczu górskim. Nosi kamienie, wozi ziemię, wszystko ręcznie, w pocie czoła, dzień w dzień. Albo chłopiec, główny bohater filmu "Miód" (z "Trylogii Yusufa"), jak idzie do szkoły przez wiele kilometrów i ta jego droga jest pokazana pieczołowicie, z każdym szczegółem. Jak wówczas gdy chłopiec z ukrycia obserwuje swojego ojca pszczelarza przy pracy. Może właśnie to mi się podoba w tych świtach, w tym wychodzeniu do pracy.

czwartek, 26 października 2017

Kalendarz

Dzień urlopu w dzień powszedni – i już wydaje się, że jutro niedziela. Ale to dopiero czwartek. Można też zrobić coś, na co nigdy nie masz czasu. Na przykład pójść z Fi. na judo. Pomysł mamy. Zresztą, jak się okazało, trafiony. Sama chodziła na judo, na wf na studiach. Fi. na pierwszych zajęciach był bardzo podekscytowany i przekonany, że teraz będzie mógł walczyć z Mi. – kuzynem i w ogóle zaraz wszyscy dostaną na zajęciach miecze i będą się naparzać. Tymczasem jest więcej zabaw ruchowych, fikołków itp. A przede wszystkim chłopaki (i jedna dziewczynka) uczą się ogarnąć i reagować na polecenia trenerki.

Trwa zabawa w policjanta i złodziei… – odgłosy gonitwy dochodzą mnie z niższego poziomu, tymczasem ja siedzę na ławeczce i przeglądam kalendarz z ubiegłego roku. Był mi niepotrzebny do planowania. Ale ponieważ dostałem go od żony, postanowiłem go zapisać. Zapisywałem do połowy marca. Do tego rysowałem markery-buźki – uśmiechniętą, smutną i zagniewaną. Najwięcej tych uśmiechniętych, na szczęście. Ale bywało różnie. Wspomnienia powstają w głowie, jak żywe, nie zawsze miłe, ale dobre. Dobre, bo... ponad tym wszystkim wdzięczność, że...

Są jakieś sukcesy, kiedy na przykład zamknąłem finansowo duży projekt, prawie bezbłędnie i z dobrym wynikiem. I pierwsze kroki U. – trzy tygodnie po pierwszych jej urodzinach. Jest i notatka, jak A. nieszczęśliwie rozwaliła felgę i bardzo się zestresowała. I, pamiętam, była zła, że ja jestem zły. Nie ukrywałem tych emocji, nie krytykowałem, ale też specjalnie nie pocieszałem. Jak ktoś coś zrobił niechcący, to też jest jego wina. Co tu do pocieszania? A. była odmiennego zdania. Dorysowałem buźkę smutną. 

Są jakieś odwiedziny, sylwester u siostry, jakieś poranki i wieczory, spotkanie z przyjacielem. Jest tamto choróbsko, co wszystkich nas położyło i już tylko wołałem do Boga. I jedno dość traumatyczne doświadczenie, z którym było mi ciężko przez dłuższy czas. Są randki i kino, i radość z nowego telefonu. I to jak odszroniłem i zatankowałem dla A. samochód, i rozgrzałem silnik z rana przy minus kilkunastu. Byłem zadowolony ze swojej niespodzianki, dorysowałem buźkę uśmiechniętą. I jak w „nowej” pracy dostałem mniejsze pieniądze; szczęściem w nieszczęściu było, że po pół roku już wyszedłem „na swoje”.

No i skończyło się rozpamiętywanie, skończyły się zajęcia Fi. Pomagam mu się przebrać. Ale niemrawo, niech się pomęczy sam, umie, mamy czas, akurat nie spieszymy się nigdzie. I myślę jeszcze o kalendarzu, zerkam na błyszczące „2016” jak na zamknięty rozdział. Z satysfakcją, jaką masz po przeczytaniu dobrej książki, dobrej historii, nasyconej zabawnymi, wzruszającymi i smutnymi momentami, bohaterami z krwi i kości, którzy najpierw zaskarbią sobie twoją sympatię, a potem wkurzają. A ponad tym wszystkim wdzięczność, że On cały czas jest blisko.

środa, 25 października 2017

Starość

Siedzę w pracy, wtem... A. pisze do mnie: "Kocia starość jest dziwna. Odkurzylam Polę, dosłownie odkurzyłam. I byla calkiem zadowolona... ;)" Ja już się za głowę złapałem. Sam miałem ochotę to zrobić nieraz, ale wiedziałem, że Pola boi się odkurzacza jak diabeł święconej wody. Drugi sms: "A kiedyś, dawno temu, wyskoczyłaby przez okno, byleby nie spotkać odkurzacza". Tak, tego już dodawać nie musiała. Wiedziałem to doskonale.

Nawet wysnułem naprędce przypuszczenie, że to może moja zasługa - oswoiłem kota z odkurzaczem. Ja, wychowany na wykładzinach i odkurzaczu, byłem tym, który w tym domu - glazury, paneli i zamiatania - jako pierwszy zaprzyjaźnił się ze starym elektroluksem. Potem kupiliśmy nowy, o demonicznej nazwie Dirt devil, który jest też cichszy. Może tym zjednał sobie względy Poli? A czort ją wie.

Potem okazało się, że to nie był żaden złośliwy pomysł, który wpadł do głowy A. Po prostu: odkurzała kocią poduchę, kiedy Pola sama tam wskoczyła, jakby się napraszała. No to ziu! - po ogonie. Nastawia się na więcej. No to... została odkurzona. Myć już jej się nie chce z tej starości, więc chociaż się odkurzy. Jaka to kocia optymalizacja procesów higieny osobistej! Świadczy o wysokiej inteligencji! Lub o głupocie. Wolę to pierwsze. Też kiedyś będę stary.

wtorek, 24 października 2017

Godnie

Kiedyś jeden mały chłopiec zapytał:
- Tato, a co to jest romans?
- Ojej, yyy, no, wiesz... A... właściwie skąd ty znasz takie słowo?
- A, przeczytałem w książce.
- Jakiej książce?
- No zobacz. - I synek otworzył tacie Biblię w języku angielskim na liście do Rzymian. Wszystko się wyjaśniło, tata odetchnął z ulgą, że nie musi się kłopotać.

A po co się kłopotać? Ja bym powiedział, że romans jest wtedy, gdy dwoje ludzi się kocha i chce spędzać ze sobą jak najwięcej czasu. Romans w małżeństwie? Oczywiście, wbrew definicji. Jestem za. Dlatego spontanicznie zapytałem An., czy nie mogłaby dziś uśpić dzieci i wybraliśmy się z A. ...na kawę.

Nasza ulubiona kawiarnia nas tym razem zawiodła i zamknęła się trzy godziny wcześniej. Szybka decyzja: to gdzie?
- Może Stary Dom? - Proponuję.
- A... to... nie "za wysoko" dla nas?
- Nie musimy przecież jeść tam sutej kolacji. - Śmieję się. - No a poza tym... Nie wiesz, dopóki nie spróbujesz.

Wchodzimy, na wprost piękne kwiaty w kryształowym wazonie, lustro w ozdobnej ramie i pani, która obrzuca nas wzrokiem. Chyba bardziej mnie. Jestem w bluzie z kapturem, takiej co właśnie mi A. kupiła, żebym miał "bluzę z kapturem". Podoba mi się. Jest nowiutka, ledwie metkę odciąłem, ale jednak to bluza z kapturem. Żadna marynarka, koszula.

Przynajmniej A. jest dobrze ubrana - pięknie i elegancko wygląda w swojej czarnej sukience. Pani, która nas obrzuciła wzrokiem (a może mi się tak tylko zdawało), teraz czeka na płaszcz. Żeby więc zrobić wrażenie (chyba na sobie samym lub na tej pani) pomagam A. rozebrać się i podaję płaszcz na wieszak.

Lubię w ogóle pomagać z płaszczem, otwierać drzwi auta i takie tam... I teraz zdaje mi się to jedyny gest, który może mi pomóc "zakwalifikować się" do tego lokalu, mimo tej bluzy z kapturem. No dobrze, może to nie jest opera, może mi się tylko wydaje. Dziewczyna w spódnicy w biało-czarne paski prowadzi nas po schodach i wskazuje stolik.

Zamawiamy mało, płacimy dużo. Smakuje wspaniale! Miła muzyka, nawet jedna stara piosenka, którą znam na pamięć - "Głupia miłość" Czerwonych Gitar. Prócz muzyki słychać więcej angielskiego niż polskiego. Jeszcze tylko napiwek. Kurczę, znów to samo: drobnych nie mamy, tylko dychę. Jak zwykle. Czasem były dwie dychy. No i rozmieniałem przy kasie, wiadomo, po co, więc trochę głupio.

Czasem zostawialiśmy trzy złote złożone z groszowych monet albo nic. Bo lepiej nic, niż niecałą złotówkę? Niekoniecznie. Ale teraz zostawiamy więcej, jakby to miało jakiś związek z dawnymi, zbyt małymi napiwkami. No i z tą moją bluzą, i z podawaniem płaszcza, i z poczuciem, że tu jest tak "wysoko", choć może trochę przesadzam. Może to tyiko w mojej głowie, że się chcę poczuć godnie. Bez sensu. Zupełnie jak wtedy, gdy człowiek przychodzi do Boga.

poniedziałek, 23 października 2017

Pragnienia

Marketing próbuje nam wcisnąć pragnienia, a nawet więcej: przekonać, że to nasze potrzeby. Bo kiedy czuję i wiem, że czegoś potrzebuję, to nikt już nie musi mnie przekonywać, bym tego zapragnął i zdobył. Tak było z walkmanem. – Komu potrzeba odtwarzacza muzyki, gdy wychodzi z domu?? – Zastanawiali się złośliwi i pukali w czoło. Okazało się, że wkrótce było to potrzebne wielu ludziom, a dziś widok słuchawek w autobusie jest zupełnie naturalny i oczywisty.

W odruchu samoobrony przed reklamą nauczyłem się myśleć tak: potrzeb mam niewiele, lepiej więc nie pragnąć nic ponadto. A jeśli już pragnąć, to dobrze się nad tym zastanowić. Ale teraz przeczytałem* opowieść o (północno)koreańskim chłopcu, który spotkawszy biznesmena i misjonarza z zagranicy poprosił go (w

niedziela, 22 października 2017

Wyliczanka

- Zosiu! Zooosiuu! - Krzyk U. niesie się po cmentarzu.
- Czekaj, Ula, prababcia i tak cię nie usłyszy. Siedzi za daleko. Powiem ci, kiedy będziesz mogła krzyczeć. Wychodzimy na główną aleję, widzę: siedzi. - O, patrz, jest, możesz wołać.
- Zosiaaa! - U. krzyczy, że umarłego mogłoby obudzić. Teraz razem idziemy...

Czekamy w aucie jeszcze na An.
- Jedziemy? - Pytam.
- Nie! - Mówi U.
- A dlaczego? - Badam czujność.
- Czekamy na babcię Anię! - Tłumaczy Fi.
- Och, a bez Ani wracać nie możemy?
- Nie! - U. bez wątpliwości. Fi. z nudów zaczyna jakąś piosenkę- nie piosenkę. Męczące.

A pamiętacie to? "Siedzi baba na cmentarzu..."
- ... moczy nogi w kałamarzu... - Podchwycił Fi.
- I co dalej, Ula?
- ...Przyszedł duch, babę w brzuch... - Daje U.
- Baba fik, a duch znikł! - Kończy Fi.
- No, chyba ten wierszyk lubicie... - I zaraz się rozkręcają, i już jedno przez drugie... A ja się wychylam, zerkam, gdzie An. Przychodzi.

Siadam znów za kółkiem. Zo. dopytuje:
- To co oni mówią?
- A tak, mogłaś nie usłyszeć, bo trochę niewyraźnie. To taka wyliczanka. - Teraz ja recytuję.
- Aaa ha ha. To ja myślałam, że to o mnie,  no bo siedzi baba na cmentarzu..., a dalej już nie rozumiałam. A ja na tej ławce siedziałam...

I śmiejemy się, i wracamy. Akurat lunęło. Przyszedł duch i nas chlust. Przedtem zdążyliśmy być na czterech grobach. Po drodze plebiscyt na najśmieszniejsze nazwisko wygrał mój imiennik: Jan... Nietubyć. Ale mówiąc serio, to jedyne nazwisko adekwatne. No bo facet - fik, a duch jego - (stąd) znikł. Jak to jest napisane: "świat przemija wraz ze swoją pożądliwością, ale kto wypełnia wolę Boga, trwa na wieki" (1J 2:17).

sobota, 21 października 2017

Schiza

Obejrzałem dziś trailer filmowy: "Borg / McEnroe" - o wielkiej rywalizacji między dwoma tenisistami: Szwedem Björnem Borgiem i Amerykaninem Johnem McEnroe. I od razu przypomniałem sobie inny, podobny film, który akurat zdążyłem obejrzeć - "Wyścig" opowiadający o zmaganiach kierowców Formuły 1: Brytyjczyka Jamesa Hunta i Austriaka Nikiego Laudy. Oba filmy pokazują ten sam konflikt: opanowany, genialny człowiek-maszyna (Lauda, Borg) kontra wybuchowy, emocjonalny gwiazdor (Hunt, McEnroe). Obie te figury potrafią budzić sympatię, obie mają swoje wady, które czynią je bohaterami "z krwi i kości", nam pozwalają się z nimi utożsamić, a film lub książkę połykać z wypiekami i ciekawością: kto wygra?

Wreszcie zastanowiłem się, dlaczego te charaktery i konflikt tego typu są tak powtarzalne? (Ktoś, kto się na filmach zna lepiej ode mnie, potrafiłby z pewnością podać więcej przykładów). Chyba dlatego, że obie te figury są w każdym z nas. Jest jakaś schiza i tęsknota za tym, by być z jednej strony: sumiennym, wiernym, systematycznym, wytrwałym, twardym, bezwzględnym, a z drugiej strony: duszą towarzystwa, diablo zdolnym, szczerym, ekspresyjnym, fantazyjnym typem, którego nie da się nie lubić. A co, może nie? Może, oglądając film, nie należy pytać: kto wygra, ale: CO wygra? We mnie - i w tobie.

piątek, 20 października 2017

Wysprzątać

Jest takie (nie całkiem prawdziwe) powiedzenie, że najlepsze w zapraszaniu gości jest to, że musisz przedtem posprzątać dom (motywacja!). Gości miewamy u siebie ostatnio nieco częściej. Bo od pewnego czasu zaczęliśmy grupę domową. Jest to próba wcielania w życie słów ewangelisty Łukasza: "Codziennie trwali jednomyślnie w świątyni, łamali chleb po domach i przyjmowali pokarm z radością i prostotą serca" (Dz. 2:46).

Spotkania te są regularne (co dwa tygodnie), ale... dość nieprzewidywalne. Na razie. Różny skład, różny "porządek obrad". Bardziej się poznajemy, mniej dyscyplinujemy – nie ma "żelaznych punktów programu". Jest tylko ogólne założenie, że będziemy pogłębiać znajomości, dzielić opowieściami z życia, przemyśleniami z osobistych czytań i modlitw, może też razem śpiewać i uwielbiać, modlić się, by sprawić sobie w ten wieczór coś nadnaturalnego – od Boga.

A pewnym ubocznym i prozaicznym skutkiem tych spotkań jest to,

czwartek, 19 października 2017

Studnia

Po napisaniu "Upadłego" myślałem sobie jeszcze o seksie i zdradzie. Nie będąc znawcą od googla i pozycjonowania stron, wiem, że "seks" dobrze się "klika". A "seks" + "zdrada" + "chciwość" (próżność, sława) to już w ogóle! Czemu? Nie wiem. Gdyby klikalność zależała od tego, na którym miejscu to stoi w Dekalogu, to "seks" byłby na końcu (siódme i dziesiąte). Na pierwszym zaś: "bałwochwalstwo". Ale tego na plotkarskich stronkach nie znajdziemy.

W każdym razie myśli moje krążyły wokół seksu i zdrady... mężczyzn. I wokół tych kilku wersetów od Salomona, które wywracają stereotypy "macho" do góry nogami. Wypisałem skrót. Zasadniczo skutki chodzenia oczami i nogami za innymi kobietami oraz sypiania z nimi dzielą się na dwa:

1) przestrogi: w końcu (ona) jest gorzka i ostra, to jest prosta droga do śmierci, ktoś się w końcu do ciebie dobierze (strata honoru, dorobku, czasu), bieda na starość;

2) nie marnuj się, chłopie, na zdrowy rozum: "pij wodę z własnej cysterny/studni, czy twoje źródła mają wylewać się na zewnątrz, na place?" Czytam to tak: mężczyzna ma siłę, którą może podarować kobiecie. Ta siła jest wodą ze studni. Ale on sam może ją pić! Jak? Właśnie dając kobiecie. I ciesząc się nią. Ale nie obcej, bo to bez sensu - jak wylewanie swojej wody na plac. "Niech będzie błogosławiony twój zdrój, a raduj się z żony twojej młodości". Proste jak cep.

Liczba "seksualnych partnerek" nigdy nie była dla mnie wyznacznikiem "powodzenia" lub elementem fantazji. Ale odkąd przeczytałem werset o studni, mogę to w prosty sposób wytłumaczyć każdemu facetowi.