niedziela, 12 listopada 2017

Perkusja

— Od kiedy grasz? – Pyta D.
— Od kiedy? Och, nie pytaj.
— Dlaczego?
— Długo, ale zawsze mówię, że to niewiele znaczy. Gram może od dwunastu lat, ale ćwiczę niewiele. A przez tak długi czas można stać się wymiataczem... Jak w tym filmie, o który pytałeś.
— Whiplash?
— Tak. Nie oglądałem, oprócz jednej sceny, tej gdzie wypruwa z siebie flaki na koncercie.

Przychodzi do mnie Mi. bratenek.
— Mogę być dla ciebie przydatny?
— O, jasne, chcesz mi pomóc?
— Mogę pomóc tacie albo tobie.
— No to chodź, powyjmujesz mi bębny z pokrowców. – I daję mu. I Mi. otwiera suwaki i wyjmuje. Potem statywy z torby. Męczy się. Dla czterolatka niektóre są naprawdę ciężkie. Ale nie za ciężkie. Zresztą Mi. lubi takie wytrzymałościowe sprawdziany. Sprawdzać się lubi. No i pomagać. Chwalę i dziękuję mu bardzo. Widzę, że się przykłada. Ale że się tak zmęczył – to mi daje do myślenia: Hej, to ja niezłą tu robotę odwalam. Tak, perkusista ma najwięcej rozkładania. Żeby się przygotować do gry potrzebuję pół godziny: noszenia, wyjmowania, rozstawiania, przykręcania.

Ale lubię to. Żona mówi pół żartem, pół serio, że wychodzę w niedzielę do kościoła jak skowronek, mimo że to jest zwykle tuż po dziewiątej. Ja nieraz myślę, że ten kwadrans próby i czterdzieści minut uwielbienia to dla mnie mało. Zaledwie rozgrzewka. Gdyby tak całe, dwugodzinne nabo można było grać i śpiewać. A potem rozchodzić się do domów w stanie uniesienia! A co tam kazanie! (Trochę przesadzam, celowo). Każdy sobie przeczyta, postudiuje i porozważa Biblię w domu, w autobusie. Ale wspólne uwielbienie – to jest to! Chyba dlatego wciąż mam serce do nagłośnienia i do tych bębnów.

Albo jeszcze bywa tak, jak dziś, że czytam świadectwo znajomej z kościoła, której przyjaciółka nawróciła się. Przyszła też na nasze spotkanie. "Od pierwszego utworu uwielbienia była dotknięta na maksa". – Pisze. Wiem, to Bóg ją dotknął; oczywiście, że nie ja, ani nawet cały zespół. Ale że ja byłem jakąś częścią tego, bo akurat grałem, to wielki przywilej, radość, zaszczyt. Wtedy nawet słaba forma nie ma takiego znaczenia. Ale coś, co mi w duszy gra i to przelewam na stopę, werbel i hi–hat. I że jestem samoukiem i ćwiczę tylko na padzie, i zbyt rzadko, i że wypisuję z ulubionych utworów takty perkusji własnymi, niefachowymi nutami na ulotnych kartkach, i gdzieś tam w autobusie wystukuję je na poręczy, a potem z zapałem próbuję wpleść do rytmu. To szczegóły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz