wtorek, 28 listopada 2017

Grzeczna

Ding dong!
- Kto to może być? - Zapytałem głośno. Widzę, że A. już zmierza do drzwi, za nią U. zaciekawiona. A. wróciła już z biegania, więc ten dzwonek to... może babcia An., która wróci wreszcie od cioci Li. Ciocia ma dziś urodziny, mieszka w sąsiedniej klatce, ale U. nie mogła ani An. zatrzymać, ani pójść razem z nią. Stała pod drzwiami z naszykowaną książeczką i ryczała. Nie dawała się pocieszyć.

Nie pozwalała też, żebym ja sam przeczytał. Nie chciała bawić się giętkimi-bajer kredkami, które dziś dostała. Kiedy je dawałem, mówię:
- Mam coś dla was od babci Bożenki!
- Taaak? - Podekscytowana.
- Tak. A byliście dzisiaj grzeczni? - Pytam, a wiem, że nie byli. W końcu od czego są telefony? A. żaliła mi się, a potem, gdy już
wróciłem, "zbierała" swoje emocje z sufitu, z notatnikiem, z książką i w końcu poszła biegać.

Tymczasem U. jakby już o wszystkim zapomniała.
- Taak! - Potwierdza za siebie i Fi., że byli grzeczni.
- Naprawdę?
- Tak.
- A dziś nie krzyczałaś i nie wrzeszczałaś na mamę? - Próbuję odświeżyć pamięć córki. Na twarzy U. maluje się szczere zakłopotanie, jakby ten "rozdział" faktycznie już wykasowała. Dlaczego mnie to nie dziwi...? - Obiecujesz, że nie będziesz już wrzeszczeć na mamę?
- Tak... - U. trochę nie wie, na co patrzeć: na mnie, czy na te kredki, które trzymam w ręce.

No a później ten dzwonek do drzwi: ding dong! Wyłączam odkurzacz, ściszam muzykę i przy tym upewniam się, że jestem w spodniach (co za podzielność uwagi, wow!).
- A kto to? - Pyta U. chwytając za nogę A. i lustrując uśmiechniętego pana w sutannie.
- To ksiądz.
- O, a nie jesteśmy na czarnej liście? - An. nagle zachodzi księdza od drzwi. Wróciła od cioci Li.
- Babcia! - Uradowała się U.

Ksiądz zaczął tłumaczyć, że on żadnej listy nie ma i w ogóle więcej czasu mu ta kolęda zajmuje, niż się spodziewał. Dowiedziawszy się, że jesteśmy protestantami, opowiedział o córce luterańskiego biskupa, która przeszła na katolicyzm, zabawna historia. Sympatyczny typ. No i, z braku czasu, zaproponował tylko wspólną modlitwę "Ojcze nasz" i że nas, i nasz dom pobłogosławi. Chętnie się zgodziliśmy. Nie wdawałem się w szczegóły, a mogłem... Po głowie plątała się myśl, że wszyscy w tym domu jesteśmy kapłanami. Gdy przyjdzie jeszcze jeden w sutannie, nie jest to nic szczególnego. Jednak słów błogosławieństwa nigdy za mało.

W notatniku ksiądz miał zapas "świętych obrazków", których na szczęście nam oszczędził. W końcu protestanci... nie lubią obrazków jak wody święconej. Zaczepił jeszcze U.:
- A jesteście grzeczni?
- Mhm... tak! - Odparła U. A. przewróciła oczami. - A mój brat nazywa się Filemon!
- Nazywa się Filemon? - Ksiądz spojrzał na A., żeby się upewnić, czy się nie przesłyszał.
- Tak.
- A ty? - Zapytał znów U. - Jak masz na imię?
- Ula.
- Urszula, o jak ładnie... Miałem w szkole taką kole... nawet więcej niż koleżankę, która miała na imię Ula. - Młody ksiądz zatopił się w odmętach przeminionego.

- Potem ja poszedłem do seminarium, a ona znalazła sobie innego. - Ciągnął. - Udzielałem im ślubu. Wcześniej zapytałem, czy przy homilii powiedzieć te różne rzeczy, które mi pisała na marginesie w zeszytach. Zrobiła wielkie oczy. Ha ha. "Spokojnie". Powiedziałem. "Zeszyt leży gdzieś w piwnicy, tylko na pamiątkę". Ha ha. - Śmiał się serdecznie. I zwrócił znowu do U.: - No to co, nie kłócicie się z Filemonem? - Dopytywał. U. tym razem trochę się zmieszała, cofnęła buzię i spuściła wzrok. - O, nareszcie! - Pomyślałem. - Jakiś cień autorefleksji! To do tego trzeba było księdza?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz