piątek, 1 listopada 2013

Za to, jaki jestem

Powroty z pracy mogą być męczące, ale też inspirujące. Nigdy nie wiesz, kiedy i jak dotrze do ciebie nowe Słowo. A dzięki niemu mogę zmieniać na lepsze nastrój – swój i wszystkich wokół.

Wczoraj wracałem z pracy prosto do domu. Oczy błądziły mi po autobusie i ulicach tak, jak każdemu, kto już się opatrzył reklam do pełna, do obrzydzenia. Reklamy małe i duże, błyszczące i matowe, rozlepione i wyświetlone, bezczelnie proste i inne – pomysłowe do przesady albo jedno i drugie – takie są najgorsze. I tak, uciekając od tego nadmiaru reklam, przypomniałem sobie o pewnej M., która występuje w samozwańczej roli papieża uśmiechu i nawołuje do uśmiechania się. A przypomniałem sobie właśnie z tego względu, że facjatę miałem na bakier i wcale do uśmiechu nieskorą. I wówczas, w rozmowie z M., przyznałem bezwstydnie, że owszem, ta jej misja zarażania uśmiechem jest bardzo szlachetna, ale ja w autobusie nie uśmiecham się. I wcale nie uważam, że wokół jest „tyle ciekawych rzeczy”, raczej „tyle reklam”. Nie uśmiecham się: a to z powodu tłoku, a to ze zmęczenia, a twarz mi się rozjaśnia co najwyżej wtedy, gdy czytam miłego smsa albo dobrą książkę, albo słucham muzyki i, jak śpiewał Młynarski, „czuła struna drgnie”. Ale z tym czytaniem jest ciężko. Jeśli nie siedzisz rozparty wygodnie na krzesełku, a chcesz mimo wszystko czytać w autobusie, to na pewno wyglądasz jak niezmordowany mól książkowy – bo tylko tacy walczą o każde przeczytane zdanie wśród szarpnięć, kołysań, szturchania i ścisku. Jest to walka o tyle piękna, co męcząca. Zwłaszcza jeśli książka jest z gatunku tych, które wcale nie wsysają czytelnika w swój barwny, pachnący świat pełen emocji. Raczej wodzą go przez meandry intelektu, innymi słowy: nudzą. Ja niestety należę właśnie do tych nudnych czytelników i nudnych pisarzy. I z taką niemiłą świadomością, że ludzie pragną BOHATERA i PRZYGODY, wciąż sobie szukam miejsca w świecie pisaniny albo, jak kto woli, literatury.

Tymczasem nadszedł moment przesiadki z autobusu do metra. Szedłem peronem i myślałem o tym, co tydzień temu tu napisałem: o miłości z obowiązku i o miłości z pragnienia. Która z nich jest prawdziwa? Jak osiągnąć równowagę między nimi. Olśniło mnie, to proste: przecież można kochać kogoś POMIMO – to jest miłość oparta na decyzji, motywowana obowiązkiem, bardzo potrzebny rodzaj miłości. Można też kochać ZA – to jest miłość oparta na pragnieniu, żarliwa i namiętna, szczera i tak bezwarunkowa, że temu, kto jest kochany, wręcz trudno w nią uwierzyć. Obie miłości razem wzięte tworzą tę miłość, o którą chodzi, o której Salomon napisał, że jest mocna jak śmierć.

Już miałem tę myśl ująć w stu czterdziestu znakach i wysłać na Twittera, ale niestety lub na szczęście mój telefon czasem jest bardzo powolny. A tymczasem nadjechał nowiutki Siemens, pociąg przegubowy, który można przejść od końca do końca bez wysiadania, co stanowi nie lada udogodnienie dla spieszących się wiecznie warszawiaków. W dodatku nowe Siemensy płyną po podziemnych torach warszawskiego metra tak cicho, że można normalnie słuchać muzyki i normalnie rozmawiać, to zupełnie nowa jakość! Świeże wagony przypominają mi moje dwa semestry w Wiedniu, kiedy byłem na stypendium Erasmusa. Z takim wiedeńskim sentymentem wsiadłem więc do lśniącego Siemensa i zaraz pochłonął mnie ciemny tunel. Przyciśnięty do drzwi, ale bądź co bądź zadowolony, że jadę NOWYM składem, patrzyłem na swoje odbicie w szybie, za którą migały ciemne kontury tunelu. Patrzę i patrzę: ot, taki ze mnie facet. Trochę za moimi plecami stoi inny. Mógłbym być nim, a on mną. Ale każdy z nas jest sobą – takim sobie – sobą. Spojrzałem znów na siebie i nie wiem kto to powiedział: ja do swego odbicia, czy może moje odbicie do mnie, a może Bóg do mnie… Grunt, że usłyszałem: kocham cię za to, jaki jesteś, za to co robisz, za to kim jesteś.

Nie mogłem się od tych słów oderwać przez długie minuty. Poczułem miłość w taki sposób, który zawstydza intelekt. Nieważne, że WIEM. Teraz POCZUŁEM. Nieważne, że kolejny raz. Teraz na nowo, na świeżo. Poczułem się tak, jak kiedyś, gdy jako mały chłopiec maszerowałem po górach. Lubiłem chodzić z kijem. Zwykle los kija był taki, że najpierw wybierałem najlepszy z całego lasu, potem strugałem go, ozdabiałem, pieściłem, aż po długiej wędrówce lądował w krzakach. Byłem nim zmęczony. Odrzucając kij czułem się bardziej swobodny. Już nie męczyłem rąk. A teraz jakbym szedł z kijem poprawnej teologii, religii i odrzuciłem to. Kij, który niby pomaga, a jednak męczy. Zdałem sobie sprawę, że częściej myślę o Bogu, że kocha mnie POMIMO i nie śmiem wziąć sobie do serca tego, że On kocha mnie ZA. A On kocha mnie i tak, i tak.

Bardzo mnie to wszystko ucieszyło i w takim nastroju wpisałem kod domofonu. Wchodzę po schodach i słyszę, że A. już otwiera mi zasuwę, naciska klamkę. Przyspieszam kroku, wbiegam. Uśmiecham się i zdejmuję kurtkę, a potem dotykam twarzy mojej żony, patrzę w jej oczy i rozumiem słowa, które wypowiadam:
- Jesteś wyjątkowa.
- Ja?
- Tak, jesteś niezwykła, wspaniała. Kocham cię za to.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz