Dziś odwiedziliśmy przyjaciół,
którzy urodzili niecałe cztery tygodnie temu. Mamy zaszczyt być pierwsi po rodzinie. Widzę A. na Krakowskim
Przedmieściu. Oboje
wsiadamy do autobusu
trochę pochyleni, zmęczeni dniem, ale przynajmniej
cieszymy się, że już jesteśmy razem.
–
Dzisiaj pierwszy raz ktoś mi
ustąpił miejsca w autobusie! – Mówi A.
–
Pierwszy? Przecież już ci się
to zdarzyło.
–
Ale teraz pierwszy raz, jak
jestem w płaszczu!
–
Ach, więc kto to był?
–
Taka pani w średnim-starszym
wieku. Nawet przez chwilę protestowałam, bo tylko dwa przystanki, ale ona mówi
„Nie, proszę pani, tak nie wolno, pani się jeszcze przewróci, proszę siadać…”
Nie ma tragedii z tym
ustępowaniem miejsca.
Sforsowaliśmy domofon i teraz
wspinamy się po schodach.
–
To niesamowite, że teraz będzie
ich już troje, że nie odwiedzamy tylko Fr i Ad, ale jeszcze tego małego
ludzika.
–
Mhm – przyznaje A., skupiona na
wchodzeniu.
Ad wita nas i mówi, że stworek
chwilowo śpi, co wzbudza moją sympatię, bo to słowo „stworek” – to takie pomieszanie czułości
i dystansu.
Maleńka oczywiście ta ich
córeczka. No, taka, jaka powinna być. Nawet większa, ale to nie sprawiło problemu,
bo przyszła na świat przez… skalpel, cięcie, krew prawie bez znieczulenia,
bip-bip… uf! - Słuchamy nieomal z zapartym tchem.
–
Fr z wprawą okręcił się specjalną
chustą, do której wsunął małą Fe i przytrzymując jej główkę z przejęciem
kontynuuje historię porodu, rozpoczętą przez żonę. Zajadamy pyszną zapiekankę.
Fr jest też od niedawna
specjalistą od pieluch wielokrotnego użytku. Nowoczesne, ekologiczne, wygodne,
oszczędne, ale trzeba się dobrze rozeznać, jaki typ jest świetny, a jaki – do
kitu. W ogóle Fr sprawia wrażenie, jakby wszystko miał obcykane do
najmniejszego szczegółu i potrafił ogarnąć ten majdan od początku do końca bez
oporów, bez tajemnic, i choć jest młodym tatą, zajmuje się dzieckiem jak stary.
I tak sobie słuchamy Ad i Fr,
zerkając co i rusz na Fe, która facjatką zdradza kilka emocji na sekundę. Być
może dlatego twarz dziecka tak przykuwa uwagę i budzi uśmiech, bo próbuje się
odgadnąć te jego wszystkie namysły, odkrycia, małe ekscytacje i nieszczęścia. Siedzimy,
słuchamy, no i zasiedzieliśmy się! Ojej, a co u nas? Co u nas, hm… - A.,
kochana, co u nas? – zwracam się do A. Trzeba coś na odchodnym powiedzieć, żeby
gospodarze nie mieli poczucia, że nas zagadali, wszakże bardzo nam odpowiadała
rola słuchaczy. Takie to było zajmujące opowiadanie! Niedługo nas też to czeka,
choć trochę inaczej, wiadomo. Te narodziny, odwiedziny, telefony…
–
Dziadek Ad dzwoni i już tylko
ja odbieram. Mówi do mnie „Ooo, Fr, dobrze, że odebrałeś, to pogadamy. Tylko
zastanówcie się jeszcze raz nad imieniem! Przed wojną połowa woźniców na
Targówku wołała na swoje konie Fe!"
–
No – mówię – my mamy podobny
problem. Połowa mojej i połowa rodziny A. namawia nas, żebyśmy jednak nie
nazywali syna Fi. A właśnie nam się podoba!
–
Oj, spokojnie – rzecze Fr –
najwyżej jak będą dorosłe, to pójdą razem na terapię osób o dziwnych imionach. „Nazywam
się Fe.
–
Nazywam się Fi.
–
Jesteśmy z jednego rocznika…”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz