Nic, tylko smutek, panie – pogoda, że psa by nie wygonił. A nie tylko pogoda! Wszystko takie okropne i
akurat tak się składa złośliwie, że co najgorsze – to na mnie i wokół mnie. A gdzie nadzieja?
Dzisiejszy dzień zaczął się
tak smutno, jak tylko – w granicach „normalności” mógł się zacząć. Deszcz
miarowo pada, bez szaleństwa, lecz wytrwale – jak pies, którego można ciągnąć
za pysk kawał drogi, ale zębami nie puści, nie rozluźni uścisku. W tym deszczu
zasłaniam się od wiatru parasolem, którego dwa wsporniki z rezygnacją dyndają
oderwane od pomarańczowej czaszy. Kolor sztucznego płótna – to chyba jedyna
wesoła rzecz tego poranka.
Parasol – można by rzec – jest nie tylko przeciwdeszczowy, ale i przeciwsmutkowy. Ale to nie pomaga, bo zaraz sobie przypominam, że w ostatnim tygodniu zgubiłem inny parasol – taki „dyżurny” ze studia radiowego. Jest to tym smutniejsze, że mam wyjątkową zdolność do gubienia parasoli – to już chyba mój czwarty, a może piąty? Kto by to zliczył! Nie rozgrzesza mnie słabe tłumaczenie, jakie próbuję sobie od dawna wmówić, że to kwestia ich uciążliwego kształtu – ani to oprzeć o cokolwiek, bo się zsuwa, nie mówiąc już o tym, że mokry parasol zamoczy i to, o co się opiera – nogę, o! Powiesić, odłożyć – ot, właśnie: powstaje ryzyko, że się o nim zapomni. Przytroczyć do plecaka? Już ci! Żeby tym bagnetem dźgać współpasażerów albo zaczepić się w niskim wyjściu z wagonu? A może schować do torby? Nic z tego – przecież za duży, a parasoli składanych znowu nie lubię dlatego, że ich konstrukcja jest słabsza. Zwłaszcza na wietrze nie lubię trzymać w ręku takiego rozklekotanego, rachitycznego tworu, napełnia mnie to pewną odrazą. Można ją jakoś oswoić, podobnie jak smak świńskich nóżek w galarecie z chrzanem, ale w głębi duszy wiesz, że to nie dla ciebie. Jakby tego było mało, noszenie parasoli ściśle podlega prawom Murphy’ego, zgodnie z którymi „jeśli coś może pójść źle, z pewnością tak właśnie się stanie”. Jeśli niebo się chmurzy, a ja biorę parasol, wtedy „przechodzi bokiem” i noszę bez sensu ten nieporęczny przedmiot. Jeśli zaś oceniam, że deszczu nie będzie, to właśnie on spada, a mi brakuje parasola-wybawcy.
Parasol – można by rzec – jest nie tylko przeciwdeszczowy, ale i przeciwsmutkowy. Ale to nie pomaga, bo zaraz sobie przypominam, że w ostatnim tygodniu zgubiłem inny parasol – taki „dyżurny” ze studia radiowego. Jest to tym smutniejsze, że mam wyjątkową zdolność do gubienia parasoli – to już chyba mój czwarty, a może piąty? Kto by to zliczył! Nie rozgrzesza mnie słabe tłumaczenie, jakie próbuję sobie od dawna wmówić, że to kwestia ich uciążliwego kształtu – ani to oprzeć o cokolwiek, bo się zsuwa, nie mówiąc już o tym, że mokry parasol zamoczy i to, o co się opiera – nogę, o! Powiesić, odłożyć – ot, właśnie: powstaje ryzyko, że się o nim zapomni. Przytroczyć do plecaka? Już ci! Żeby tym bagnetem dźgać współpasażerów albo zaczepić się w niskim wyjściu z wagonu? A może schować do torby? Nic z tego – przecież za duży, a parasoli składanych znowu nie lubię dlatego, że ich konstrukcja jest słabsza. Zwłaszcza na wietrze nie lubię trzymać w ręku takiego rozklekotanego, rachitycznego tworu, napełnia mnie to pewną odrazą. Można ją jakoś oswoić, podobnie jak smak świńskich nóżek w galarecie z chrzanem, ale w głębi duszy wiesz, że to nie dla ciebie. Jakby tego było mało, noszenie parasoli ściśle podlega prawom Murphy’ego, zgodnie z którymi „jeśli coś może pójść źle, z pewnością tak właśnie się stanie”. Jeśli niebo się chmurzy, a ja biorę parasol, wtedy „przechodzi bokiem” i noszę bez sensu ten nieporęczny przedmiot. Jeśli zaś oceniam, że deszczu nie będzie, to właśnie on spada, a mi brakuje parasola-wybawcy.
Złoszczę się więc na te
parasole, podobnie jak na cały szereg rzeczy martwych, które posądzam od
dziecka o złośliwość wobec mnie, co przecież – z racjonalnego punktu widzenia –
jest nonsensem. Rzeczy martwe nie mają wolnej woli, aby móc okazać się
złośliwymi. A jednak ich zachowanie złości mnie tak, jakbym złościł się na
głupi dowcip kolegi. Co ciekawe, zauważam, że również Fi. zaczął się złościć na
różne przedmioty i zastanawiam się, czy to taki etap w jego rozwoju i każde
dziecko reaguje podobnie, czy to jego cecha własna i… po prostu ma to po mnie?
Zwykle irytacja Fi. objawia się podczas ćwiczenia zdolności manualnych, kiedy
rękoma próbuje coś przesunąć, wyciągnąć, włożyć, odwrócić, ale coś się
podwinęło, coś sobie przydepnął, coś jest jeszcze zbyt trudne – jakaś układanka
– i od razu zaczyna wrzasko-piskiem sygnalizować zło, jakie go spotkało,
niesprawiedliwość, krzywdę, najpewniej wyobrażając sobie, że owa rzecz
złośliwie nie poddaje się jego zabiegom.
Kolejna smutna sprawa: idąc do
pracy, już czuję pusty żołądek, bo znów nie przygotowałem sobie nic do jedzenia
– ani wieczorem, ani rano. A przecież wczoraj specjalnie kupiłem chleb. Ale
kiedy zajrzałem do lodówki, nic się do mnie nie uśmiechało, nie wołało „Weź
mnie do chlebka, tu jestem!” A potem okaże się, że coś jednak było i A. zapyta:
„No i dlaczego sobie tego nie wziąłeś, przecież specjalnie… Przecież leżało…”
Jedzenie to zresztą nie jedyna rzecz, której nie zdążyłem ani wieczorem, ani
rano. Miałem zmontować audycję, ale zamiast pracować – spałem. Budzik dzwonił,
tak – w drugim pokoju. I montaż byłem zmuszony zrobić w najmniej odpowiednich
okolicznościach, w pośpiechu.
W tym deszczu stałem na
przystanku, czytając książkę, którą pożyczyła mi K. przy ostatnim spotkaniu. To
była wielka wymiana książek – zwróciłem jej „Pozycję słońca”, napisaną przez
Ranyę Paasonen – pół Finkę-pół Egipcjankę ze specyficznym, zmysłowym wyczuciem
niuansów, jakie niesie ze sobą wychowanie przez dwoje rodziców różniących się
absolutnie wszystkim, pod względem kultury, jak również charakteru. Pożyczyłem
K. również „Chleb i proch. Wędrówkę przez góry Gruzji” Tony’ego Andersona –
książkę, którą dostałem na ostatnie urodziny i którą przełamałem własne
przekonanie, że w autobusie i metrze czytać się nie da, bo za duży tłok itp. A
jednak, trzydzieści stron dziennie, powolutku i ze smakiem połknąłem. Polecam
wszystkim! Książka świeża, bo z tego roku, wydana przez „Czarne”. W istocie
czas spędzany na dojazdach do i z pracy to moja jedyna szansa na czytanie!
Przez wiele miesięcy pogrążałem się w poczuciu winy, że nic nie czytam, nic
oprócz Pisma Świętego i skrawków magazynów, które leżą w toalecie – nie, nie do
celów higienicznych. To poczucie winy pogłębiało się za każdym razem, gdy w
internecie widziałem coś w stylu fejsbukowego „Nie czytasz – nie idę z tobą do
łóżka”.
K. wybiera się nie tylko do
Gruzji (stąd jej zainteresowanie moją książką), ale również do Wiednia.
Pożyczyłem jej zatem również dwa przewodniki po tym mieście, w którym spędziłem
przecież dziewięć miesięcy. No dobrze, a co dostałem w zamian? „Ciemno, prawie
noc” Joanny Bator – zobaczyłem na okładce z ciemną postacią na tle nieba i
dopisek „nagroda Nike2013” – a K. pośpieszyła wyjaśnić, że nie pożycza mi tej
książki, bo jej się spodobała, ale dlatego, już ma jej dość i może mi się
spodoba. Ona dobrnęła do pięćdziesiątej strony i nie wytrzymała. Nie, nie
nasycenia ciemności-prawie-nocy, ale stylu autorki. No cóż. Styl na razie mi
nie przeszkadza. Też dobrnąłem do pięćdziesiątej strony i nie pasuje mi inna
rzecz: narracja jest przygnębiająca. Główna bohaterka dostaje temat na reportaż
i ma pojechać do Wałbrzycha, który jest jej rodzinnym miastem, do czego zresztą
nie przyznała się nigdy kolegom z redakcji, podobnie jak do trudnego
dzieciństwa bez mamy i z wiecznie nieobecnym ojcem, szukającym skarbu w
podziemiach Zamku Książ, jak również lekko szaloną starszą siostrą, która w
końcu chyba popełniła samobójstwo – tego się domyślam. Poza tym dzielna
reporterka, która mierzy się z duchami własnej przeszłości, obserwuje Wałbrzych
w niemniej depresyjnych barwach, przypominających nieco beznadzieję tchnącą z
kadrów filmu „Sztuczki” Jakimowskiego. Mam tylko nadzieję, że podobnie jak w
filmie zakończenie będzie choć trochę optymistyczne.
Bator pisze o szaleństwie
pogańskiej religijności wykwitłej na łonie wiary katolickiej, sama zaś narratorka
jest przedstawicielką przeciwnej części społeczeństwa – równie beznadziejnej i
ironicznej, lecz dla odmiany pozbawionej wiary w istnienie Boga i w ogóle
jakiegokolwiek dobra, które przychodzi spoza nas – niedoskonałych ludzi. O
dziwo – religijność tej przeciwnej, ateistycznej, racjonalnej, „nowoczesnej”
strony objawia się podobnie – w formie absurdalnych happeningów i folkloru
antyglobal-gender-wege-homo-itp., z którego dziś znany
jest np. Twój Ruch Palikota, a który w mojej opinii jest równie dobry, co klękanie
przed dymem z komina, który przybrał kształt Matki Boskiej. Rozpolitykowałem
się strasznie. Kto mnie sprowokował? Ha, nie dziwne: Joanna Bator jest z
rodziny „Gazety Wybiórczej”.
A tu proza życia wystarcza,
żeby się zasmucić. Idzie na przykład taka kobita z papierową torbą – patrzę
spod przystankowej budy – schowana pod parasolem, ale na torebkę deszcz pada. Torebka
przemiękła, a z niej – akurat na wprost mnie – wypadła spora plastikowa miska z
sałatką – danie kupione zapewne po drodze (może też jest głodna). Sałatka
rozsypała się na chodniku. Kobita zebrała połowę do miski, po czym razem z torbą
wrzuciła do kosza i podyrdała na szpilkach w swoją stronę. Za chwilę świeży
zastęp pasażerów wychodzących z metra stratował pozostałą połowę sałatki,
roznosząc ją wokół przystanka, dzięki czemu chodnik upodobnił się do swojskiego
chlewika. Koleżanka z pracy twierdzi, że to nic strasznego, że zaraz to ptaki
wydziobią.
— Ptaki? – Dopytuję zdziwiony.
– Myślałem, że ptaki jedzą chlebek, czasem ser, może mięsko, ale sałatkę?
— Pewnie. – Koleżanka wcale
nie zbita z tropu. – Te duże czarne, jak im tam, wrony, to wszystko zjedzą.
— Takie latające świnie?
— O, dokładnie. – Skwitowała i
tym sposobem chlewik został usprawiedliwony.
Smutne okoliczności, które chciały
mnie – a jakże, złośliwie – od rana zbić z tropu, są jednak niczym w
porównaniu z radością, którą mam na wyciągnięcie ręki: myśli o moim zbawieniu,
że Jezus umarł za mnie, zmartwychwstał i uratował od śmierci, od beznadziei. Tego
zawsze się trzymam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz