piątek, 16 maja 2014

Przed smutkiem chronię się pod parasolem

Nic, tylko smutek, panie – pogoda, że psa by nie wygonił. A nie tylko pogoda! Wszystko takie okropne i akurat tak się składa złośliwie, że co najgorsze – to na mnie i wokół mnie. A gdzie nadzieja?

Dzisiejszy dzień zaczął się tak smutno, jak tylko – w granicach „normalności” mógł się zacząć. Deszcz miarowo pada, bez szaleństwa, lecz wytrwale – jak pies, którego można ciągnąć za pysk kawał drogi, ale zębami nie puści, nie rozluźni uścisku. W tym deszczu zasłaniam się od wiatru parasolem, którego dwa wsporniki z rezygnacją dyndają oderwane od pomarańczowej czaszy. Kolor sztucznego płótna – to chyba jedyna wesoła rzecz tego poranka.
Parasol – można by rzec – jest nie tylko przeciwdeszczowy, ale i przeciwsmutkowy. Ale to nie pomaga, bo zaraz sobie przypominam, że w ostatnim tygodniu zgubiłem inny parasol – taki „dyżurny” ze studia radiowego. Jest to tym smutniejsze, że mam wyjątkową zdolność do gubienia parasoli – to już chyba mój czwarty, a może piąty? Kto by to zliczył! Nie rozgrzesza mnie słabe tłumaczenie, jakie próbuję sobie od dawna wmówić, że to kwestia ich uciążliwego kształtu – ani to oprzeć o cokolwiek, bo się zsuwa, nie mówiąc już o tym, że mokry parasol zamoczy i to, o co się opiera – nogę, o! Powiesić, odłożyć – ot, właśnie: powstaje ryzyko, że się o nim zapomni. Przytroczyć do plecaka? Już ci! Żeby tym bagnetem dźgać współpasażerów albo zaczepić się w niskim wyjściu z wagonu? A może schować do torby? Nic z tego – przecież za duży, a parasoli składanych znowu nie lubię dlatego, że ich konstrukcja jest słabsza. Zwłaszcza na wietrze nie lubię trzymać w ręku takiego rozklekotanego, rachitycznego tworu, napełnia mnie to pewną odrazą. Można ją jakoś oswoić, podobnie jak smak świńskich nóżek w galarecie z chrzanem, ale w głębi duszy wiesz, że to nie dla ciebie. Jakby tego było mało, noszenie parasoli ściśle podlega prawom Murphy’ego, zgodnie z którymi „jeśli coś może pójść źle, z pewnością tak właśnie się stanie”. Jeśli niebo się chmurzy, a ja biorę parasol, wtedy „przechodzi bokiem” i noszę bez sensu ten nieporęczny przedmiot. Jeśli zaś oceniam, że deszczu nie będzie, to właśnie on spada, a mi brakuje parasola-wybawcy.

Złoszczę się więc na te parasole, podobnie jak na cały szereg rzeczy martwych, które posądzam od dziecka o złośliwość wobec mnie, co przecież – z racjonalnego punktu widzenia – jest nonsensem. Rzeczy martwe nie mają wolnej woli, aby móc okazać się złośliwymi. A jednak ich zachowanie złości mnie tak, jakbym złościł się na głupi dowcip kolegi. Co ciekawe, zauważam, że również Fi. zaczął się złościć na różne przedmioty i zastanawiam się, czy to taki etap w jego rozwoju i każde dziecko reaguje podobnie, czy to jego cecha własna i… po prostu ma to po mnie? Zwykle irytacja Fi. objawia się podczas ćwiczenia zdolności manualnych, kiedy rękoma próbuje coś przesunąć, wyciągnąć, włożyć, odwrócić, ale coś się podwinęło, coś sobie przydepnął, coś jest jeszcze zbyt trudne – jakaś układanka – i od razu zaczyna wrzasko-piskiem sygnalizować zło, jakie go spotkało, niesprawiedliwość, krzywdę, najpewniej wyobrażając sobie, że owa rzecz złośliwie nie poddaje się jego zabiegom.

Kolejna smutna sprawa: idąc do pracy, już czuję pusty żołądek, bo znów nie przygotowałem sobie nic do jedzenia – ani wieczorem, ani rano. A przecież wczoraj specjalnie kupiłem chleb. Ale kiedy zajrzałem do lodówki, nic się do mnie nie uśmiechało, nie wołało „Weź mnie do chlebka, tu jestem!” A potem okaże się, że coś jednak było i A. zapyta: „No i dlaczego sobie tego nie wziąłeś, przecież specjalnie… Przecież leżało…” Jedzenie to zresztą nie jedyna rzecz, której nie zdążyłem ani wieczorem, ani rano. Miałem zmontować audycję, ale zamiast pracować – spałem. Budzik dzwonił, tak – w drugim pokoju. I montaż byłem zmuszony zrobić w najmniej odpowiednich okolicznościach, w pośpiechu.

W tym deszczu stałem na przystanku, czytając książkę, którą pożyczyła mi K. przy ostatnim spotkaniu. To była wielka wymiana książek – zwróciłem jej „Pozycję słońca”, napisaną przez Ranyę Paasonen – pół Finkę-pół Egipcjankę ze specyficznym, zmysłowym wyczuciem niuansów, jakie niesie ze sobą wychowanie przez dwoje rodziców różniących się absolutnie wszystkim, pod względem kultury, jak również charakteru. Pożyczyłem K. również „Chleb i proch. Wędrówkę przez góry Gruzji” Tony’ego Andersona – książkę, którą dostałem na ostatnie urodziny i którą przełamałem własne przekonanie, że w autobusie i metrze czytać się nie da, bo za duży tłok itp. A jednak, trzydzieści stron dziennie, powolutku i ze smakiem połknąłem. Polecam wszystkim! Książka świeża, bo z tego roku, wydana przez „Czarne”. W istocie czas spędzany na dojazdach do i z pracy to moja jedyna szansa na czytanie! Przez wiele miesięcy pogrążałem się w poczuciu winy, że nic nie czytam, nic oprócz Pisma Świętego i skrawków magazynów, które leżą w toalecie – nie, nie do celów higienicznych. To poczucie winy pogłębiało się za każdym razem, gdy w internecie widziałem coś w stylu fejsbukowego „Nie czytasz – nie idę z tobą do łóżka”.

K. wybiera się nie tylko do Gruzji (stąd jej zainteresowanie moją książką), ale również do Wiednia. Pożyczyłem jej zatem również dwa przewodniki po tym mieście, w którym spędziłem przecież dziewięć miesięcy. No dobrze, a co dostałem w zamian? „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator – zobaczyłem na okładce z ciemną postacią na tle nieba i dopisek „nagroda Nike2013” – a K. pośpieszyła wyjaśnić, że nie pożycza mi tej książki, bo jej się spodobała, ale dlatego, już ma jej dość i może mi się spodoba. Ona dobrnęła do pięćdziesiątej strony i nie wytrzymała. Nie, nie nasycenia ciemności-prawie-nocy, ale stylu autorki. No cóż. Styl na razie mi nie przeszkadza. Też dobrnąłem do pięćdziesiątej strony i nie pasuje mi inna rzecz: narracja jest przygnębiająca. Główna bohaterka dostaje temat na reportaż i ma pojechać do Wałbrzycha, który jest jej rodzinnym miastem, do czego zresztą nie przyznała się nigdy kolegom z redakcji, podobnie jak do trudnego dzieciństwa bez mamy i z wiecznie nieobecnym ojcem, szukającym skarbu w podziemiach Zamku Książ, jak również lekko szaloną starszą siostrą, która w końcu chyba popełniła samobójstwo – tego się domyślam. Poza tym dzielna reporterka, która mierzy się z duchami własnej przeszłości, obserwuje Wałbrzych w niemniej depresyjnych barwach, przypominających nieco beznadzieję tchnącą z kadrów filmu „Sztuczki” Jakimowskiego. Mam tylko nadzieję, że podobnie jak w filmie zakończenie będzie choć trochę optymistyczne.

Bator pisze o szaleństwie pogańskiej religijności wykwitłej na łonie wiary katolickiej, sama zaś narratorka jest przedstawicielką przeciwnej części społeczeństwa – równie beznadziejnej i ironicznej, lecz dla odmiany pozbawionej wiary w istnienie Boga i w ogóle jakiegokolwiek dobra, które przychodzi spoza nas – niedoskonałych ludzi. O dziwo – religijność tej przeciwnej, ateistycznej, racjonalnej, „nowoczesnej” strony objawia się podobnie – w formie absurdalnych happeningów i folkloru antyglobal-gender-wege-homo-itp., z którego dziś znany jest np. Twój Ruch Palikota, a który w mojej opinii jest równie dobry, co klękanie przed dymem z komina, który przybrał kształt Matki Boskiej. Rozpolitykowałem się strasznie. Kto mnie sprowokował? Ha, nie dziwne: Joanna Bator jest z rodziny „Gazety Wybiórczej”.

A tu proza życia wystarcza, żeby się zasmucić. Idzie na przykład taka kobita z papierową torbą – patrzę spod przystankowej budy – schowana pod parasolem, ale na torebkę deszcz pada. Torebka przemiękła, a z niej – akurat na wprost mnie – wypadła spora plastikowa miska z sałatką – danie kupione zapewne po drodze (może też jest głodna). Sałatka rozsypała się na chodniku. Kobita zebrała połowę do miski, po czym razem z torbą wrzuciła do kosza i podyrdała na szpilkach w swoją stronę. Za chwilę świeży zastęp pasażerów wychodzących z metra stratował pozostałą połowę sałatki, roznosząc ją wokół przystanka, dzięki czemu chodnik upodobnił się do swojskiego chlewika. Koleżanka z pracy twierdzi, że to nic strasznego, że zaraz to ptaki wydziobią.
— Ptaki? – Dopytuję zdziwiony. – Myślałem, że ptaki jedzą chlebek, czasem ser, może mięsko, ale sałatkę?
— Pewnie. – Koleżanka wcale nie zbita z tropu. – Te duże czarne, jak im tam, wrony, to wszystko zjedzą.
— Takie latające świnie?
— O, dokładnie. – Skwitowała i tym sposobem chlewik został usprawiedliwony.

Smutne okoliczności, które chciały mnie – a jakże, złośliwie ­– od rana zbić z tropu, są jednak niczym w porównaniu z radością, którą mam na wyciągnięcie ręki: myśli o moim zbawieniu, że Jezus umarł za mnie, zmartwychwstał i uratował od śmierci, od beznadziei. Tego zawsze się trzymam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz