piątek, 6 czerwca 2014

Przygody z samochodem

Im więcej masz rzeczy, tym więcej troski. Ta zasada znajduje najpełniejszy wyraz w… samochodach. I nie chodzi tu tylko o koszty utrzymania, stres kupna, sprzedaży. A „koszty” wożenia ze sobą dziecka?

Przyjechali od razu, jeszcze tego samego dnia, w którym zadzwoniłem pod numer wsunięty za wycieraczkę. „Właścicielu! Kupię to auto!” Entuzjazm oferty absurdalnie kontrastował ze rdzą, pożerającą progi mojego szesnastoletniego Nissana. Znajomy przestrzegał mnie przed takimi typami, żeby im nie sprzedawać, bo oszukają, nie przerejestrują, kłopotów narobią. Ale cóż, czy miałem wywieźć na złom? Nieszczęśliwa (bo już niekochana), biała skorupa stała bez ruchu pod moim oknem od lutego i żałośnie pokrywała się warstwą spadających kwiatostanów, tudzież ptasimi kupami, a akumulator nieodwołalnie stracił jakąkolwiek chęć i zapał do współpracy z rozrusznikiem.
Zauważyłem nawet, że ze szczeliny między drzwiami i błotnikiem zaczęła wychylać się świeża łodyżka – Do licha! – Zakląłem pod nosem. – Nie wierzę… – Zbadałem zakamarki karoserii i okazało się, że to prawda: na moim samochodzie posiała się jakaś roślina, wytykając mi moją niegospodarność i opieszałość. Ale jaka? Czy to bluszcz z altanki śmietnikowej, czy akacja pochylająca się nad maską? Obszedłem wszystkie drzewa i krzaki wokół miejsca parkingowego, ale problem tkwił w tym, że roślinka miała różne listki – dwa o kształcie brzozy, a dwa – jakby klonu. Może ten wpis przeczyta jakiś pasjonat ogrodnictwa, czy botaniki i rozwiąże zagadkę.

Tymczasem ja skończyłem na tym, że wyrwałem nieproszonego gościa ze szczeliny i uprzątnąłem starego Nissana do końca. Powyciągałem jakieś stare parasole, klucze, woski do czyszczenia, mapy, czapki z daszkiem (nieodłączny ekwipunek mojej żony za kierownicą), zapałki, wytłaczanki od jajek, kwitki z parkometrów, wreszcie pokaźną kolekcję kaset audio, które bardzo polubiliśmy z A. Wsuwanie kasety magnetycznej do dziurki w radiu samochodowym i delikatne zawodzenie zgranej taśmy wywoływało uczucie niemal tak nasycone sentymentem, jak wąchanie płyt winylowych. A teraz to wszystko miało się definitywnie skończyć. Bo praktycznie skończyło się już, jak wspomniałem, w lutym – razem ze śniegiem. Ale teraz poczułem lekki żal, gdy jeszcze raz z trudem wsunąłem długie nogi pod kierownicę, westchnąłem powietrzem o zapachu zakurzonej tapicerki i zasiadłem na fotelu, który kiedyś wyrwałem z mocowania nieostrożnym szarpnięciem, podobnie jak szpulę z pasem bezpieczeństwa – na tylnej kanapie. A przecież osiłkiem nie jestem. Zerknąłem na zegary, które nie działały, na uchwyt od hamulca ręcznego, który nie chciał puścić i przypomniałem sobie jeszcze o kilku „usterkach”, o których nie omieszkałem wspomnieć w swojej uczciwości.

Kupcy okazali się takimi kolesiami, jakich się spodziewałem. Taka sytuacja: dres i „typowy Mirek – handlarz, przedsiębiorca” – swojska mieszanka ras, jakie znamy z miasta stołecznego. Tę rasę znać było nie tylko z aparycji, ale i marki ich własnego samochodu: srebrnego, zadbanego BWM w średnim wieku. Szybko obejrzeli moje auto z zewnątrz, od środka, pod maską, mrucząc sobie pod nosem „tragedia” i takie tam. Już w chwili kiedy się spotkaliśmy, wyglądali na smutnych. A po oględzinach pojazdu moje wrażenie co do ich nastroju jeszcze się utwierdziło. Wyglądali na takich nieszczęśników, co  spędzili z wędką w ręku pół dnia i wracają do domu z jednym lichym okoniem. Tylko jeden z nich, który raczej przyglądał się z boku, niż uczestniczył, zaśmiał się przez pół sekundy na moją uwagę, że „się oldskulowo słuchało kaset”.

Negocjacja ceny nie trwała długo. W porównaniu z moją A. kocham się targować, ale w skali arabskiej pewnie dostałbym tróję na szynach. Sytuacji nie polepszało moje poczucie, że naprawdę nie mam czego zachwalać. Ostatecznie byłem jako tako usatysfakcjonowany. Z umową i gotówką w garści wspiąłem się na nasze trzecie piętro i podzieliłem wieścią, że sprzedałem go. Pozbyłem się Nissana. O dziwo, A. bardzo ucieszyła się z ceny, która przewyższała wartość auta na skupie złomu, a na to nie liczyła. I tak się skończyła historia samochodu, którym jeszcze w ostatnie wakacje przejechaliśmy Polskę z północy na południe i z powrotem. Ręka boska musiała być nad nami, że się nic złego nie stało.

Ręka boska była nad nami również podczas powrotu z majówki, tyle że w nieco innym sensie. Nie mieliśmy obaw co do nowego samochodu, bo tuż przed wyjazdem dopilnowaliśmy, by wszystko było sprawne. I nadal jest, alleluja! ­Dziś rano, siedząc za kierownicą, powiedziałem jednym tchem: – Panie Boże, dziękuję ci, że dałeś mi cudowną żonę i syna, dobrą teściową i w ogóle całą rodzinę, a poza tym ten samochód, którym mogę wygodnie pojechać do pracy. – Po czym porządnie wysmarkałem nos, popatrzyłem na strugi deszczu ściekające po szybie i zapuściłem silnik. Dla odmiany, bo prawie zawsze jeżdżę metrem, autobusem.

A wracając do majówki, tak, ręka boska musiała nas chronić – już nie przed awarią auta, ale wykończeniem psychicznym. Innymi słowy, nieszczęście nadeszło z innej strony – rzekłbym – zdradziecko! Otóż nasz syn okazał się… twardzielem. Przez siedem godzin nie zmrużył oka. Każdy rodzic wie, co to może znaczyć dla kierowcy albo osoby, która siedzi obok fotelika i ma jeszcze trudniejsze zadanie: zabawiać. Właściwie idzie tu nie o zabawę, ale odwrócenie uwagi dziecka od wielkiego nieszczęścia, jakiego doświadcza i które godne jest potoków łez. Do domu dojechaliśmy iście zmordowani. Wszyscy, łącznie z ciocią, która musiała „tylko” słuchać. A próbowaliśmy wszystkiego – raz A., raz ja – śpiewaliśmy, czytaliśmy, pokazywaliśmy, karmiliśmy i poiliśmy, odstawialiśmy teatrzyki i inne hece z pluszowymi zwierzakami. Wystarczało na jakiś czas i znów histeria. Kilka razy wydawało się, że już, już niedługo uśnie, że jest senny, zmęczony. Ale nie, co to to nie! Ja spać nie będę – przekonywał z całą stanowczością rozżalony Fi.

Po tym doświadczeniu wiele razy zastanawialiśmy się, czy nie zmienić zdania i nie zrezygnować z podróży do Włoch autostradą, a zamiast tego wybrać samolot. Obie opcje mają swoje wady i zalety – jak zawsze. Na razie pozostaliśmy przy samochodzie. Czy to nam wyjdzie na dobre? Pewnie niedługo się okaże i napiszę o tym, o naszej przygodzie w Toskanii, o całej drodze, o naszym spełnianiu marzenia italiano. Pamiętacie? Pisałem o tym rok temu. Tymczasem widzę, że osiągnąłem granicę zmęczenia czytelnika i pora postawić kropkę. Tym bardziej, że korci mnie kolejny temat – godny osobnego wpisu i wprost sensacyjny! Ale o tym za tydzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz