…a konkretnie o Dolinie Padu, w której poczuję się co najmniej
jak Herbert albo Kuncewiczowa, a moje ciało odpręży się tak, jak tylko może się
odprężyć, a oko nacieszy widokiem tych legendarnych cyprysów, renesansowych,
idealnych starówek i niczym niezmąconą ciszą wiekowych mostów gdzieś na weneckiej
prowincji.
Teraz, kiedy z coraz większą niecierpliwością oczekujemy Fi.
i kiedy nasze plany wakacyjne A.D. 2013 ograniczają się do Mazur i Beskidów,
moje marzenie italiano wydaje się nierealne. Co więcej, wydaje się
idealistyczne, zabawne i kiczowate, zupełnie jak italo disco, do którego mam jakiś dziwny sentyment, ja! – miłośnik tzw.
muzyki poważnej (zwłaszcza klasycyzmu i baroku), jazzu, muzyki świata, fado,
poezji śpiewanej i bluesa, a przede wszystkim miłośnik dobrych tekstów
piosenek. Italo disco jest jak opera. Słuchasz tego i dziękujesz Opatrzności, że
nigdy nie uczyłeś się włoskiego i głupawe libretto może być ci zupełnie
obojętne. Muzyka wpada przez ucho do serca, nie budząc zastrzeżeń rozumu co do
idei i sensu tekstu.
W przypadku włoskiej opery nie dziwię się tym, którzy dają
się porwać. Ale dziwię się niezmiernie wszystkim tym, którzy lubią tandetne
przeboje włoskiej estrady, dziwię się sam sobie. No bo co mi wpada przez ucho
do serca? Może chodzi o taką tęsknotę za jakąś prostotą, by nie rzec „tęsknotą
za parobkiem”. Po prostu przeżyć romans z własną żoną – w tak prosty sposób, w
jaki tylko można sobie wyobrazić, taki do bólu prosty – osiągając taki szczyt
prostoty, na jaki wejść mogą tylko osoby wewnętrznie skomplikowane i mające już
dość tej złożoności, bez względu na to, czy jest to złożoność bibliotekarska,
czy augiaszowa.
Zgoda, prostota. Ale dlaczego w niewybrednym, włoskim
wydaniu? (Choć z rozkoszą zagłębię się też w „wybredne” wydanie włoskiej
kultury.) Dlaczego podróż do Italii? Może po to, by mieć okazję wypowiedzieć to
słynne w mojej rodzinie zdanie, którym popisał się mój starszy brat - wówczas
dwunastoletni chłopiec, kiedy jakaś Włoszka tym krzykliwym tonem pytała go
przez okno samochodu (chyba) o drogę, a to pytanie było w istocie półminutowym,
widocznie męczącym monologiem (w tej temperaturze - nic dziwnego). Jakże
bezcennym było ujrzeć na jej twarzy to rozczarowanie zmieszane z frustracją,
bezradnością i pewną dozą politowania, kiedy usłyszała spokojne „non capisco
italiano, io sono polacco”. Zazdroszczę mojemu bratu.
Ale oczywiście to nie jedyny powód i korzeń mojego marzenia
italiano. Dlaczego jeszcze Włochy? Bo zima, nasza polska zima, która trwała
dłużej niż szwedzka, zmusiła mnie do uciekania myślami do naprawdę ciepłych
miejsc. Uciekałem nawet w pracy. Nie minęły dwa tygodnie, jak pisałem do A.:
- …i będziemy jeździć rowerami i wynajętym jeepem kabrio
bocznymi drogami, a ja w notatniku będę pisał jakiegoś swojego „Barbarzyńcę w
ogrodzie” i znów będę miał wenę, mimo że nie czuję śladu cierpienia, żadnego
ciernia, czy ościenia, który by mnie doświadczał jak Apostoła Pawła , abym mógł
się „chlubić słabościami i by zamieszkała we mnie moc Chrystusowa” (2 Kor.
12:9). I będziemy robić mnóstwo pięknych, słonecznych zdjęć, jeść olbrzymie
porcje aglio e olio e peperoncino, i penetrować uliczki Wenecji, Padwy,
Vicenzy, Werony, Brescii, Cremony, Piacenzy, Parmy, Modeny, Bolonii, Ferrary,
Rawenny… i będziesz dostawać kwiaty,
i będziemy się kochać w małych, uroczych hotelach bez klimatyzacji…
- A co wtedy będzie robił Fi.? – Wtrąciła A., która do tej
pory tylko z uśmiechem i błyskiem w oku potakiwała.
- Jak to? – Uderzyłem w swój ulubiony ton absurdu. – Nasz
Fi. w następne lato będzie czytał Cycerona!
- Chyba cyca…
Przegrałem. Przegrałem z kretesem. Już tylko śmiech mi
pozostał - A. zagięła mnie, ale… marzyć można zawsze. Po to, żeby zrobić coś
lepszego niż codzienność. Warto marzyć nawet teraz, kiedy Italia leży w
dalekiej perspektywie czternastu miesięcy, kiedy czekamy kolejny raz w tym
samym szpitalu na wynik badań, tyle że jeszcze dłużej. W ogóle dziewiąty
miesiąc ciąży trwa najdłużej. Mam wrażenie, że dziecko już nic nie robi. Ba, A.
nawet to czuje, bo zdarzają się dni, kiedy ruchy w brzuchu ustają. I wtedy
chodzi zmartwiona i od czasu do czasu marszczy te swoje piękne brwi. A ja
próbuję rozładować złe myśli z jej głowy, wygładzić czoło, może nawet rozbawić.
No bo co ma niby robić dziecko? Już wszystko ma – mózg jak trza! Teraz nabiera
krzepy i wagi.
Całe szczęście, moja żona jest mądra i dlatego m.in. nie
czyta forów internetowych, kiedy szuka w internecie odpowiedzi na swoje ciążowe
wątpliwości, których nie rozwiewają autorzy „wszystkowiedzących” książek.
- To bez sensu – mówi. – Wypisują tam takie głupoty, a i tak
nic konkretnego z tych komentarzy nie wynika. Różne doświadczenia, domysły.
Trzeba od razu szukać wypowiedzi specjalistów…
Mój brat twierdził wręcz, że żonie w ciąży należy zakazać
używania internetu. Chyba faktycznie więcej tam jest patologii niż fizjologii.
A przecież niedobrze jest się stresować. Ha, ale niewiedza też stresuje!
Dlatego wydaje się, że gdy masz do wyboru błogą nieświadomość i zasępioną
świadomość, zawsze wygrywa ta druga.
Tylko że z ciążą nie jest tak łatwo, jak, dajmy na to, z
samochodem, w którym jego dumny właściciel zaczął słyszeć niepokojące dźwięki.
Ciąży nie da się „nareperować” – tak, jak bohater filmu „Głupi i głupszy”
„nareperował Paputka” – martwą papużkę, i sprzedał niewidomemu chłopcu (to
jedna z moich ulubionych scen). Tzw. kochający mąż musi się więc pogodzić z
myślą, że kobieta w stanie błogosławionym to… kobieta zmartwiona – jakoś tak
częściej niż „zwykle”.
A niech te zmartwienia pójdą w diabły – do ostatniego kręgu
piekła Dantego, gdzie gniją i smażą się zdrajcy. A propos, ponoć nie ma czegoś
takiego jak piekło. Piekło dopiero będzie, a zginą w nim nie tylko potępieni
ludzie, ale i sam diabeł, który tymczasem chodzi sobie, przemierza ziemię
wzdłuż i wszerz, szukając „jeleni”, kusząc, kradnąc, zabijając.
Jak tylko Bóg pozwoli, zapomnimy i o tym, i pojedziemy tam,
do Włoch, by spędzić ciepłe, beztroskie wakacje. Taaaaaak!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz