Obiecałem, że napiszę coś o
porodzie. Robię to… z dystansem z dwóch powodów: po pierwsze, minęło półtora
miesiąca. A po drugie, był to poród mojego drugiego dziecka. Przeżyłem go jakoś
spokojniej.
Po cichu A. marzyła o porodzie w
domu. Z drugiej strony spodziewała się, że to wcale nie byłoby dla niej
najlepsze. Stres wywołany obawami, czy naprawdę obędziemy się bez lekarza i
szpitala, byłby chyba większy niż stres powodowany samą obecnością w szpitalu. Mieliśmy
złe wspomnienia po narodzinach Fi. w Szpitalu Św. Rodziny na Madalińskiego. Nawet
nie z powodu zastrzeżeń do personelu albo ogólnego standardu, po prostu
trafiliśmy na dość gorący okres:
początek maja, dużo rodzących, tłok na
korytarzach. Gdyby nie to upiorne czekanie na wszystko, na każdym kroku, na
pewno byłoby dużo lepiej.
Szpital św. Zofii na Żelaznej,
gdzie urodziła się U., pozostawił dużo lepsze wrażenie. To popularne miejsce,
wiele kobiet chce tu rodzić. Dlatego też każde łóżko na oddziale położniczym niedługo
pozostaje puste. Nawiasem mówiąc, właśnie na tym oddziale przeczytałem z
tablicy informacyjnej, że NFZ płaci za 1 poród ok. 1800 zł, podczas gdy średnie
koszty (na Żelaznej) wynoszą bodaj 3500 zł. Nieźle, co? Z dopiskiem: „nie płacą
nam za jakość – jeśli wam się podobało, wesprzyjcie nas finansowo” (czy jakoś
tak). Te kwoty mogą budzić szacunek dla ludzi, którzy tam pracują i… zależy im.
Podziwiam wszystkich dyrektorów – mistrzów wiązania końca z końcem, którzy
niejeden „cud” mają na koncie. Ale i wszystkie uprzejme położne. Ciężka robota.
Trzeba to lubić.
Ale wróćmy do ciężkiego porodu.
U. urodziła się po terminie. Te nasze dzieci nie spieszą się z wychodzeniem na
światło dzienne. Oba porody trzeba było wywoływać i… oba rozwiązały się „siłami
natury”. Na tym jednak (na szczęście) podobieństwa się kończą. Sprawdziła się
zasada (wcale nie żelazna), że drugi poród jest łatwiejszy, szybszy. Kiedy o
15:30 napisałem smsa do mamy, teściowej, bratowej i siostry z informacją o tym,
że trafiliśmy z patologii (małowodzie) na porodówkę, podobno wzbudziłem tym podniecenie
i oczekiwanie, że teraz będę zdawał relację z całego przebiegu, jak to robiłem
niespełna dwa lata temu. Tymczasem, nie ociągając się z informowaniem, w
następnym smsie donosiłem już uprzejmie, że córa urodziła się o 16:25.
W ogóle wszystko działo się
szybko. Bo kiedy o 9:00 rano zostawiłem A. na kontrolnych badaniach w szpitalu,
a sam pojechałem z synem do pracy, nie spodziewałem się, że jeszcze tego samego
dnia będę trzymał w ramionach swoją córeczkę. O 11:00 musiałem wrócić do szpitala
i zostawić żonie magiczną walizkę (zestaw porodowy), a potem z Fi. do domu.
Ledwie mama An. (teściowa) zdążyła zwolnić się wcześniej z pracy, by zająć się
Fi., popędziłem z powrotem do A. i… zdążyłem na ostatnią chwilę. O 15:00
wszedłem na patologię i zobaczyłem swą ukochaną z załączoną oksytocyną.
Oczywiście wenflonik – brrr.
Kap, kap, kap… hormon powoli
sączył się w krwiobieg A. To był test. „Oblany”. Niewiele dało. No to znów:
przekłucie pęcherza (częsty, bezbolesny zabieg). Trafiliśmy do „orzechowej” –
sale porodowe nazwane od płodów ziemi, jakieś „agrestowe” i inne. Nie byłem
zaskoczony wyglądem – spodziewałem się raczej dobrego standardu, no i wyposażenia:
łóżko, umywalki, przewijak z lampą cieplną, wanna, prysznic, toaleta, drabinka,
szarfa z sufitu, piłka do siadania, radio-odtwarzacz CD (Boże, zapomniałem
wziąć płyt). No i do tego wszystkie szpitalne bajery – nie rzucały się w oczy.
Stolik, fotel, taboret – chyba wszystko. Ładny kolor ścian, świeże meble,
czysto, miłe światło.
Szu, szu, szu… ja ciągnąłem na
kółkach walizkę, zaś A. – stojak z kroplówką. Rozgościliśmy się. No i już na
serio zaczęły się skurcze. A. znów nie miała sił na te wszystkie aktywne
wygibasy. Po dwóch próbach cofnęła się… z bólu. A ja… ja byłem chłopcem od
podawania wody. Na tyle mnie chcieli. Właściwie mogłoby mnie nie być. Ale A.
przed porodem, a także po nim, konsekwentnie była zadowolona z mojej obecności.
Cała przyjemność po mojej stronie, jeśli mogę tak powiedzieć. Bo oczywiście
widok cierpiącej, ukochanej osoby nie jest niczym przyjemnym. Z drugiej strony
– duma, że tak dobrze sobie radzi!
No, może trochę umniejszam swoją
rolę, ale po co się wdawać w prozaiczne nieciekawe szczegóły? Dość jeśli
powiem, że niezwykłym doświadczeniem było usłyszeć głos swojej córki, która
jeszcze nie zdążyła się cała urodzić. Stałem od drugiej strony i nie
przyglądałem się tak, jak położne, ale to jedno widziałem: buzię U., która
ledwie wydostała się z łona i już otwiera usta, by coś rzec. W tamtym momencie
pomyślałem: „toś ty taka! Dobrze, ty będziesz dobrze gadać!” Spodobała mi się
ta myśl i jakoś tak pielęgnuję ją do dzisiaj. Marzę o tym, że moja córka
wyrośnie kiedyś na kobietę, która mądrością, odwagą i elokwencją budzić będzie
zachwyt, uznanie, a nawet zazdrość i obawy, która swoimi słowami wiele dobrego
zdziała i wielu ludzi przekona do prawdy.
Takie błogosławieństwo
postanowiłem nad nią wypowiadać. Podobnie jak widzę już Fi. w przyszłości: jako
mężczyznę, który jest znany z niezwykłej miłości i przyjaźni – zgodnie ze swoim
imieniem. Ile z tego stanie się prawdą – nie wiem. Ale wiem, że modlitwy i
błogosławieństwa mają wielką moc. A doświadczenia związane z narodzinami
dziecka pozostają w pamięci do końca życia. To, jak – niby zwyczajnie – przeciąłem
pępowinę i to, jak ubierałem małą U., ze zdziwieniem zauważając, że delikatne
ruchy wyćwiczone na Fi. teraz mogłyby się okazać brutalne dla tej kruszyny. No
i to, jak nuciłem jej do ucha różne melodie, żeby ją trochę uspokoić (może już
zna mój głos) podczas podawania antybiotyku dożylnie (ponad pół godziny bez
mamy!). W końcu to, jak wróciłem do domu i… tym razem nie byłem sam. Czekał na
mnie drugi skarb, to znaczy Fi., przygotowany już do snu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz