piątek, 30 stycznia 2015

Wzdychająca para i galareta

Siódmego stycznia urodziła nam się Ula, a mój świat stanął do góry nogami. – Dwójka dzieci – myśli ojciec dotychczas jednokrotny – to nie przelewki! – Jak sobie z tym (nie) radzę? O tym właśnie piszę dzisiaj.

— Ech! – Wzdycha A., zmęczona po pracowitym dniu.
— Ech! – odpowiadam bezwiednie, a tak szczerze, jak nigdy. I wtedy olśnienie! Mówię żonie: – Aguniu, znów jesteśmy jak narzeczeni!
— Jak to? – Pyta zdziwiona.
— Jesteśmy wzdychającą parą!
— Dobre sobie! – Westchnęła raz jeszcze, tym razem ze śmiechem.
A zatem przyszło nam salwować się poczuciem humoru. Zwłaszcza, że mi (przynajmniej) nie było wesoło. Jeszcze tydzień temu notowałem:

– Nosi mnie gdzieś. Nie podoba się. Do licha, przecież powinienem być szczęśliwy jak nie wiem co. Doświadczeni koledzy podpowiedzieli, że to normalne, że po każdym nowym dziecku mężczyźnie trudno jest się odnaleźć. Z jednej strony cieszę się, z drugiej nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym wszystkim. W ogóle: jaki „porządek dzienny”? Się wstaje, się zajmuje dziećmi, się załatwia sprawy (głównie domowe), sprząta, gotuje, je, drzemie, wstaje, bawi… itd. itp. Aż wreszcie… się kładzie spać. I takie koło. Przed samym sobą nie przyznam się, ale wam mogę, że nawet zacząłem tęsknić za pracą, po cichu współczując A., że już niebawem będzie musiała ogarnąć oboje dzieciaków sama.

– Takie uczucia jęczały, wrzały, pełzały we mnie pod koniec urlopu ojcowskiego, to jest tych dwóch tygodni, które mogę „bimbać” w domu z okazji urodzenia się dziecka. Dziś kontynuuję pisanie już z pewnym dystansem do tych emocji, ale wciąż jeszcze jest żywe pytanie: jeny, dokąd ja zmierzam? Czuję się bardziej niesiony przez prąd niż jak kapitan łodzi. Pewnie to tylko taki czas. Przyszła duża fala i mnie wywróciła. Musi minąć parę tygodni, parę miesięcy, żebym odzyskał pozycję sternika, mówiąc szumnie. Dziś czuję się o wiele lepiej i chyba mi się udało odgadnąć, dlaczego teraz jest dobrze, a wtedy było źle. Otóż brakowało mi porządku! Dzień toczył się bezwładnie, a ja jedynie starałem się zaspokoić wszystkie potrzeby – własne i cudze. I to potrzeby podstawowe! Czy to nie frustrujące? Nie wiem jak wy, ale źle się czuję, kiedy codzienność ogranicza mnie do podstawowych schodków piramidy Maslowa. Czuję jakbym stał nad otchłanią bezsensu: żreć, spać. Nie widać w tym żadnego wyższego celu, kierunku, żadnego szkieletu. Czułem się więc jak wielka galareta zanurzona w galarecie. Ohyda.

Codziennie wstawałem razem z Fi., pozwalając A. spać jak najdłużej obok Uli – naszej córeczki. (O, Boże, przecież nie napisałem nic o porodzie. No nic, jeszcze to nadrobię, chociaż nie przeżyłem go tak mocno jak pierwszego i nie mam ochoty się rozpisywać.) U. jest bardzo grzeczna, spokojna i nie przyprawia nas o ból głowy. Właściwie nastał niewyraźny, nieformalny podział: ja zajmuję się Fi., zaś A. opiekuje się U. Z drobnymi wyjątkami. Kąpię U., czasem biorę ją na ręce, przewijam (często robi tak mało w pieluchę, że aż szkoda wyrzucać – śmiać mi się chce pod nosem). Ale zasadniczo robię niewiele. Bo też niewiele trzeba. Na razie.

Co innego Fi. – przy nim trzeba dużo, tak mi się zdaje, bo jeszcze nie mam dużych dzieci. Trzeba mu zrobić jeść (nuda). Przy okazji sam muszę zjeść (nuda jeszcze większa). Potem przebrać. Pobawić. Pójść na spacer. Uśpić na drzemkę. W międzyczasie jakieś sprawy na mieście, zadbać o dom, no i praca. Tak, bo urodziny U. oraz mój ojcowski urlop przypadł akurat na najgorętszy okres w pracy – te kilka dni raz na kwartał, kiedy muszę wywiązać się z moich najważniejszych służbowych obowiązków. Ma dziewczyna wyczucie chwili.

To wszystko, jak wspomniałem, przypominało okropną galaretę. A ja tak lubię porządkować czas, lubię grafiki, plany, harmonogramy, rozkłady. Bez nich czuję, że się toczę jak śniegowy bałwan. Oczywiście dzieci też dobrze reagują na (odgórne) zasady organizacji czasu. Ale na to trzeba… czasu. Podziwiam wszystkie mamy, którym udaje się wprowadzić dyscyplinę czasową w domu, skorzystać na tym osobiście i jeszcze sprawić, by dzieci się w tym odnalazły i były szczęśliwe. Jest to naprawdę niełatwe zadanie. Jednak przez te dwa pierwsze tygodnie życia U. nie miałem złudzeń: porządku nie ma i w najbliższych dniach nie będzie. Porządek właśnie został wywrócony do góry nogami, jeszcze zdąży okrzepnąć, ale nie teraz. Teraz trzeba robić, co trzeba, a jak ja się z tym czuję… ­– to już mniej istotne.

Wróciłem do pracy i… nie powiem, że wszystko wróciło do normy. Bo okazuje się, że nie mam czasu pisać. A co gorsza, nie mam woli, by pisać. Gdy bowiem jest wola, będzie ochota, będzie czas, mimo wszystko. Znów: zgrzyt wewnątrz. Jakby mi ktoś kółka zębate poodwracał w duszy, w umyśle. Znów wiele dni mi zajęło, by zrozumieć siebie, jakoś wyjaśnić tę zmianę. Może diagnoza nie jest najcelniejsza, ale jest. Wytłumaczyłem sobie mianowicie, że to się stało przez zasiedzenie w domu. Człowiek w tych domowych pieleszach się wierci, kręci wokół siebie, wokół dzieci, wszystko jest takie proste. Twój cały świat kończy się na podwórku (najdalej na osiedlowym sklepie), jak za dawnych lat. Czy taka rzeczywistość może prowokować do czegokolwiek? A bez prowokacji nie ma twórczości. Muszę i potrzebuję stykać się z rzeczami, które wywołują mój sprzeciw, zdziwienie, grozę, żal, radość odmienną. Bez tego jak mam myśleć? Jak widzieć sens wypowiadania się. Już lepiej zgłupieć do reszty, śpiewając kołysanki i układając klocki (co notabene wcale nie jest takie głupie).

Ale to już się zmienia, już mi lepiej, już się świat toczy do przodu jakoś znośnie i widocznie, ten ruch napawa nadzieją. Znowu powraca myśl, która mnie za uszy wyciąga ze wszelkich mentalnych grajdołów; że jestem głową. A głowa – to spokój wodza, przede wszystkim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz