Siódmego stycznia urodziła nam się Ula, a mój świat stanął do góry
nogami. – Dwójka dzieci – myśli ojciec dotychczas jednokrotny – to nie
przelewki! – Jak sobie z tym (nie) radzę? O tym właśnie piszę dzisiaj.
— Ech! – Wzdycha A., zmęczona po pracowitym dniu.
— Ech! – odpowiadam bezwiednie, a tak szczerze, jak nigdy. I wtedy
olśnienie! Mówię żonie: – Aguniu, znów jesteśmy jak narzeczeni!
— Jak to? – Pyta zdziwiona.
— Jesteśmy wzdychającą parą!
— Dobre sobie! – Westchnęła raz jeszcze, tym razem ze śmiechem.
A zatem przyszło nam salwować się poczuciem humoru. Zwłaszcza, że mi
(przynajmniej) nie było wesoło. Jeszcze tydzień temu notowałem:
– Nosi mnie gdzieś. Nie podoba się. Do licha, przecież powinienem być
szczęśliwy jak nie wiem co. Doświadczeni koledzy podpowiedzieli, że to normalne,
że po każdym nowym dziecku mężczyźnie trudno jest się odnaleźć. Z jednej strony
cieszę się, z drugiej nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym
wszystkim. W ogóle: jaki „porządek dzienny”? Się wstaje, się zajmuje dziećmi,
się załatwia sprawy (głównie domowe), sprząta, gotuje, je, drzemie, wstaje,
bawi… itd. itp. Aż wreszcie… się kładzie spać. I takie koło. Przed samym sobą nie
przyznam się, ale wam mogę, że nawet zacząłem tęsknić za pracą, po cichu
współczując A., że już niebawem będzie musiała ogarnąć oboje dzieciaków sama.
– Takie uczucia jęczały, wrzały, pełzały we mnie pod koniec urlopu
ojcowskiego, to jest tych dwóch tygodni, które mogę „bimbać” w domu z okazji
urodzenia się dziecka. Dziś kontynuuję pisanie już z pewnym dystansem do tych
emocji, ale wciąż jeszcze jest żywe pytanie: jeny, dokąd ja zmierzam? Czuję się
bardziej niesiony przez prąd niż jak kapitan łodzi. Pewnie to tylko taki czas.
Przyszła duża fala i mnie wywróciła. Musi minąć parę tygodni, parę miesięcy,
żebym odzyskał pozycję sternika, mówiąc szumnie. Dziś czuję się o wiele lepiej
i chyba mi się udało odgadnąć, dlaczego teraz jest dobrze, a wtedy było źle. Otóż
brakowało mi porządku! Dzień toczył się bezwładnie, a ja jedynie starałem się zaspokoić
wszystkie potrzeby – własne i cudze. I to potrzeby podstawowe! Czy to nie
frustrujące? Nie wiem jak wy, ale źle się czuję, kiedy codzienność ogranicza
mnie do podstawowych schodków piramidy Maslowa. Czuję jakbym stał nad otchłanią
bezsensu: żreć, spać. Nie widać w tym żadnego wyższego celu, kierunku, żadnego
szkieletu. Czułem się więc jak wielka galareta zanurzona w galarecie. Ohyda.
Codziennie wstawałem razem z Fi., pozwalając A. spać jak najdłużej obok
Uli – naszej córeczki. (O, Boże, przecież nie napisałem nic o porodzie. No nic,
jeszcze to nadrobię, chociaż nie przeżyłem go tak mocno jak pierwszego i nie
mam ochoty się rozpisywać.) U. jest bardzo grzeczna, spokojna i nie przyprawia
nas o ból głowy. Właściwie nastał niewyraźny, nieformalny podział: ja zajmuję
się Fi., zaś A. opiekuje się U. Z drobnymi wyjątkami. Kąpię U., czasem biorę ją
na ręce, przewijam (często robi tak mało w pieluchę, że aż szkoda wyrzucać –
śmiać mi się chce pod nosem). Ale zasadniczo robię niewiele. Bo też niewiele
trzeba. Na razie.
Co innego Fi. – przy nim trzeba dużo, tak mi się zdaje, bo jeszcze nie
mam dużych dzieci. Trzeba mu zrobić jeść (nuda). Przy okazji sam muszę zjeść
(nuda jeszcze większa). Potem przebrać. Pobawić. Pójść na spacer. Uśpić na
drzemkę. W międzyczasie jakieś sprawy na mieście, zadbać o dom, no i praca. Tak,
bo urodziny U. oraz mój ojcowski urlop przypadł akurat na najgorętszy okres w
pracy – te kilka dni raz na kwartał, kiedy muszę wywiązać się z moich
najważniejszych służbowych obowiązków. Ma dziewczyna wyczucie chwili.
To wszystko, jak wspomniałem, przypominało okropną galaretę. A ja tak lubię
porządkować czas, lubię grafiki, plany, harmonogramy, rozkłady. Bez nich czuję,
że się toczę jak śniegowy bałwan. Oczywiście dzieci też dobrze reagują na (odgórne)
zasady organizacji czasu. Ale na to trzeba… czasu. Podziwiam wszystkie mamy,
którym udaje się wprowadzić dyscyplinę czasową w domu, skorzystać na tym
osobiście i jeszcze sprawić, by dzieci się w tym odnalazły i były szczęśliwe. Jest
to naprawdę niełatwe zadanie. Jednak przez te dwa pierwsze tygodnie życia U.
nie miałem złudzeń: porządku nie ma i w najbliższych dniach nie będzie. Porządek
właśnie został wywrócony do góry nogami, jeszcze zdąży okrzepnąć, ale nie
teraz. Teraz trzeba robić, co trzeba, a jak ja się z tym czuję… – to już mniej
istotne.
Wróciłem do pracy i… nie powiem, że wszystko wróciło do normy. Bo
okazuje się, że nie mam czasu pisać. A co gorsza, nie mam woli, by pisać. Gdy
bowiem jest wola, będzie ochota, będzie czas, mimo wszystko. Znów: zgrzyt
wewnątrz. Jakby mi ktoś kółka zębate poodwracał w duszy, w umyśle. Znów wiele
dni mi zajęło, by zrozumieć siebie, jakoś wyjaśnić tę zmianę. Może diagnoza nie
jest najcelniejsza, ale jest. Wytłumaczyłem sobie mianowicie, że to się stało przez
zasiedzenie w domu. Człowiek w tych domowych pieleszach się wierci, kręci wokół
siebie, wokół dzieci, wszystko jest takie proste. Twój cały świat kończy się na
podwórku (najdalej na osiedlowym sklepie), jak za dawnych lat. Czy taka
rzeczywistość może prowokować do czegokolwiek? A bez prowokacji nie ma
twórczości. Muszę i potrzebuję stykać się z rzeczami, które wywołują mój
sprzeciw, zdziwienie, grozę, żal, radość odmienną. Bez tego jak mam myśleć? Jak
widzieć sens wypowiadania się. Już lepiej zgłupieć do reszty, śpiewając
kołysanki i układając klocki (co notabene wcale nie jest takie głupie).
Ale to już się zmienia, już mi lepiej, już się świat toczy do przodu
jakoś znośnie i widocznie, ten ruch napawa nadzieją. Znowu powraca myśl, która
mnie za uszy wyciąga ze wszelkich mentalnych grajdołów; że jestem głową. A głowa
– to spokój wodza, przede wszystkim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz