Każdy ma tyle samo czasu: dwadzieścia cztery godziny. A że
się nie daje rady, że w rutynie coraz więcej jest obowiązków, a coraz mniej
zabawy – to inny problem. Można uciekać, chować się… albo podjąć wyzwanie:
będzie inaczej!
„Jestem małym Jasiem / nikt nie widzi mnie / będę spał pod
kocem / tak, jak tylko chcę”. Kiedy mówię, a właściwie nucę te słowa, moja żona
już wie, o co chodzi i jaki jest ciąg dalszy mojej małej piosenki-mruczanki.
Najpewniej skończy się tak, że zasnę nie tam, gdzie trzeba. Cóż poradzić, kiedy
poduszka tak się uśmiecha, a kanapa
konkuruje z łóżkiem i zachęca przymilnie:
nawet nie musisz wstawać, po prostu rąbnij w bok jak ścięte drzewo. Kocyk zsuwa
się na ramiona prawie sam z siebie, jakby tylko na to czekał.
Ileś lat temu, kiedy naprawdę byłem małym Jasiem, było to
najwspanialsze uczucie: nakryć się kocem od stóp do głów – gdziekolwiek, oby
nikt nie zwrócił uwagi, nie kazał iść się kąpać, nie daj boże ścielić… Światło
gasło tylko dla mnie, a ja zanurzałem się w świat moich fantazji i czułem
zupełnie osobny, jakbym wkroczył w inną rzeczywistość. Pełen satysfakcji i
bezpieczny od wszelkich „Jasiu, to – Jasiu, tamto”.
Dzisiaj wciąż zdarza mi się, jako się rzekło, rąbnąć w bok
niczym ścięte drzewo, ale potem… żal jakoś tego czasu „straconego” na sen. W
ostatnich dniach było to wyjątkowo dotkliwe. Oczywiście najlepiej zwalić winę
na Fi. Kąpię i kładę spać syna, a on – nie wiedzieć czemu – nie ma w tych
dniach ochoty zasypiać w łóżeczku. Usypia więc na naszym dużym łóżku, obok mnie.
Sam nie wiem, który z nas odpływa pierwszy. A to nie tak, nie tak miało być!
— A, ja miałam tak samo! – Pociesza mnie teściowa An. – I
przy Arku, i przy Agnieszce usypiałam. Nie miałam już siły wstawać. – Fajnie, rozumiem,
ale mi czas przelatuje przez palce, przez powieki! Co dzień tylko praca, Fi.,
czasem małe zakupy i… tyle. Żadnej dodatkowej pracy, żadnego pisania, czytania,
żadnej randki, żadnego oddzielonego czasu tylko na modlitwę – to zaczęło już
być frustrujące. Z wolna ogarniało mnie poczucie bezsensu – bezsensu
wszystkiego, co wypełnia mój dzień. „Poczucie” – to kluczowe słowo. Bo w
kwestii przekonań nic się nie zmienia. Nadal uważam, że dobrze jest zajmować
się dzieckiem, że to ważne, cenne itd. Ale emocje – to inna bajka.
Siedzę z Fi. i układamy klocki duplo, świeży prezent.
Wciąga mnie to bardziej niż jego. Potem oglądamy razem „Tomka i przyjaciół” –
ulubioną bajkę, właściwie jedyną, przy której siedzi niewzruszony aż do końca
odcinka. Potem przewalamy się po łóżku, fikołki, skoki, siłowanie, łaskotanie…
Potem śpiewam mu niepełne wersy znanych mu piosenek i czekam aż dopowie ten
ostatni wyraz. Nieźle mu idzie i kupa śmiechu, tym bardziej, że dopiero uczy
się mówić. A potem jeszcze coś i jeszcze coś. I tak ten czas mija i niby jest
dobrze, a jednak smutno.
I nie wiem, psia krew, skąd to uczucie, nie wiem i
powtarzam w duchu: bez sensu, bez sensu. Bez sensu, że myślę, że bez sensu. I
to również jest bez sensu. Patrzę przez okno na czubek jodły, która dosięga
akurat do naszego piętra i kołysze się delikatnie na wietrze, porośnięta
igiełkami. Patrzę i patrzę, słońce świeci jak szalone, czyste niebo i te
igiełki i szpica jodły. Olśnienie: igiełki mają sens! Ależ jest wspaniałe to
drzewo, jak doskonale stworzone! Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.
— Pójdziemy na spacer! We dwóch. – Orzekam stanowczo.
Przewijam i ubieram Fi. prędko. Na cebulę: body, rajstopy,
skarpety, koszulka, spodnie, sweter, buty, szalik, kurtka, czapka, rękawiczki.
W międzyczasie sam się ubezpieczam przed mrozem i srogim wiatrem. Uf, zasapany tym
ubieraniem zbiegam schodami z małym na rękach. – Dek-dek-dek-dek-dek… – Odliczam
stopnie, zeskakując po jednym. Fi. trzęsie się i śmieje – zabawa stara i niezawodna.
A potem idziemy, to znaczy Fi. jedzie w wózku i zaraz
usypia, a ja idę. Szybko jak diabli, nie na darmo jestem wysoki, nogi długie.
Po kwadransie już ściągam rękawice, kaptur. Minus siedem, a mi gorąco. Pokonałem
dwa kilometry wzdłuż ursynowskiej skarpy. Elegancko, zdrowo, pięknie. Lubię tę
skarpę. Malownicza, trochę dzika – dobrze, że jest. I coś się odetkało w moim
smutku, to pewnie endorfiny, czy jak je zwał – od ruchu. Zadbałem o ciało – to pierwszy
krok do zwalczenia beznadziei.
A co z tym „małym Jasiem”, który z senności nie daje rady?
Co z tymi wszystkimi zajęciami, które mi dają radość i poczucie, że jeszcze mi
pozostał jakiś sens i zabawa? Będą, tak, będą. Mam nadzieję, żyję nadzieją. A
dla rozbuchania tej nadziei robię sobie listę postanowień noworocznych: coś tam
codziennie, coś innego co tydzień, co miesiąc, co kwartał… Oby!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz