Już tylko ledwie ponad tydzień dzieli nas od spotkania z
naszą córeczką. A ja wcale tego jakoś nie czuję – trochę nieświadomy, że już
zaraz wydarzy się coś bardzo ważnego.
— Kasia urodziła! – Oznajmiła mi radośnie A., chyba tydzień
temu.
— O, nie, tylko nie to. –
Odpowiedziałem od pały i bez sensu, dla żartu… Bo właściwie co miałem
odpowiedzieć? Cieszę się oczywiście, że przyjaciołom z kościoła urodziło się
dziecko, niejednym zresztą. Słyszałem przynajmniej o trzech narodzinach z
listopada i grudnia, wśród naszych znajomych. No, ale wiadomo, że o wiele
więcej radości sprawi mi moja własna córeczka. Pierwszego stycznia – to tego
dnia mamy spodziewać się porodu.
Ale kiedy miał się urodzić Fi.,
jakoś więcej o tym myślałem. Wydawało mi się, że jestem na to przygotowany. Nie
w sensie praktycznym: spakowana walizka, decyzja który szpital, przygotowane
ubranka, pieluchy, łóżeczko, coś do przemywania pępka itd. Zresztą i tak
większością z tych rzeczy zajęła się A. Jeśli mowa o mnie, to myślałem raczej o
przygotowaniu w sensie… no, psychicznym, już użyję tego słowa.
Co to znaczy? Niewiele: po prostu
to, że jakoś sobie to wyobrażam, układam w głowie, wymalowuję… A tymczasem
pustka – tak, jakbym był pewien, że dobrze zareaguję na zastaną sytuację, że
mnie ona nie przerośnie. Jakbym nie mościł w sercu żadnego miejsca, bo i tak znajdzie
się jakieś. Przecież musi, przecież to moja córka.
Zresztą, kiedy rodzi się dziecko,
to rośnie powolutku i pozostawia rodzicowi wiele czasu na refleksje: jak
powinno wyglądać wychowanie? Życie zadaje pytania i podsuwa odpowiedzi. Nie
naczytałem się książek dla rodziców, nie umiałbym wysypać z rękawa listy różnic
między wychowaniem chłopców i dziewczynek, pomijając oczywistości. Różnice
jednak są, no wiecie, chłopiec ma wyrosnąć na innego człowieka niż dziewczynka.
Człowieka o innej roli, zadaniach, odpowiedzialności, charakterze itp. Czyli
co, mam wtłaczać tych małych ludzików w stereotypy płci? Nie, to przegięcie.
Ale przeginać można i w drugą
stronę – to jest ta cała bajka z „gender” – płcią kulturową, która rzekomo jest
strasznie krzywdząca, więc… co? Chyba należałoby ją zlikwidować. Niech dzieci
wzrastają takie sobie – niedookreślone, z niepewną tożsamością. Przecież nie
można im nic narzucać. Same dojdą do tego, kim chcą być; kobietą, mężczyzną,
czy jeszcze kimś innym. Same się dowiedzą, co to znaczy kobiecość, męskość. Czy
tak może być? Bzdura.
Przecież w pełnej rodzinie dzieci
patrzą na wzór kobiety i wzór mężczyzny. Niedoskonały, bo niedoskonały, ale
jakiś… wzór. Nie zmienię faktu, że dziewczynka zacznie wyrastać na kogoś
podobnego do mamy, a syn – kogoś podobnego do taty. No chyba, że rozwalę swoją rodzinę
i wzorów nie będzie. „Niczego nie będzie”. Czy tego chcieliby ci, którzy
demonizują płeć kulturową? A może mam przestać być męskim mężczyzną, a moja
żona – kobiecą kobietą?
Niezależnie od wszystkich dobrych
rad, książkowych i osobistych, kiedy moja córka zacznie dorastać, będę ją
wychowywał, mając na myśli jakiś ideał kobiety. Nie taki konkretny, jakim jest
moja żona, ale bardziej ogólny. Skąd ten ideał mam? Pewnie trochę z własnej
mamy, trochę skądinąd. Sam nie wiem. Ale warto się nad tym zastanowić: jak
myślę o mojej córce w przyszłości? Dlaczego? A jak o synu?
Jeden ideał jest jednak uniwersalny,
uniseks. Jest nim sam Bóg. Pomyślałem o tym wczoraj, usypiając Fi. On lubi przytulać się, kładąc
głowę na moim ramieniu, zwłaszcza gdy chce zasnąć. Nauczony jest od
jakiegoś czasu samotnego zasypiania w łóżeczku, ale i tak prawie codziennie
uspokaja się u mnie na rękach. Najpierw go noszę, potem siadam na łóżku. Wreszcie odkładam do łóżeczka. Czasem to wystarczy, a czasem jest
uparty i wstaje. Powtarzam dwa, trzy, sześć razy to samo: przytulanie,
odkładanie. W końcu usypia – stopniowo coraz szybciej.
Na początku tworzenia się tego
rytuału zastanawiałem się jeszcze: czy to dobrze? Czy nie powinien już
codziennie usypiać zupełnie sam? Czy nie za długo go noszę? Może powinienem to
rozmyślnie i dokładnie dozować? I tak dalej… Ale to było na początku. Dzisiaj –
zdałem sobie sprawę – już nie zwracam na to uwagi. Dałem sobie spokój. I
pomyślałem więcej i dalej: czy mogę dać dziecku co lepszego (na tym etapie) niż
zwykłą bliskość i czułość? To przytulenie – to nie tylko sposób, narzędzie, to czynność cenna sama w sobie.
A weźmy teraz Boga, który jest wzorem
ojca; czy On odmawiał mi kiedykolwiek dobroci i łaski, uznając to za formę dyscypliny,
nauki? Chyba tak sobie myślałem, fałszywie. Co więcej, sam zmierzałem w tym
kierunku, sądziłem, że tak właśnie należy: być dobrym tatą, ale nie za dobrym.
Czy można być „za dobrym”? Logika, rozum, nawet doświadczenie mówią: tak, można
być za dobrym! Dasz palec, weźmie całą rękę! Ale gdzieś w sercu, jakkolwiek to pojmować,
czuję z całą pewnością, że… nie.
Nie wszystko jeszcze rozumiem: jak to się ma do kar, zakazów, zasad, wymagań… Ale uchwyciłem się
tej myśli o nielimitowanej dobroci ojca z jednego powodu: chciałbym, żeby taki
był dla mnie mój Bóg. Chciałbym – i nawet więcej: potrafię właśnie takiego Boga
„wyczytać” z Biblii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz