środa, 24 grudnia 2014

Córeczka i dobroć bez limitu

Już tylko ledwie ponad tydzień dzieli nas od spotkania z naszą córeczką. A ja wcale tego jakoś nie czuję – trochę nieświadomy, że już zaraz wydarzy się coś bardzo ważnego.

— Kasia urodziła! – Oznajmiła mi radośnie A., chyba tydzień temu.
— O, nie, tylko nie to. – Odpowiedziałem od pały i bez sensu, dla żartu… Bo właściwie co miałem odpowiedzieć? Cieszę się oczywiście, że przyjaciołom z kościoła urodziło się dziecko, niejednym zresztą. Słyszałem przynajmniej o trzech narodzinach z listopada i grudnia, wśród naszych znajomych. No, ale wiadomo, że o wiele więcej radości sprawi mi moja własna córeczka. Pierwszego stycznia – to tego dnia mamy spodziewać się porodu.

Ale kiedy miał się urodzić Fi., jakoś więcej o tym myślałem. Wydawało mi się, że jestem na to przygotowany. Nie w sensie praktycznym: spakowana walizka, decyzja który szpital, przygotowane ubranka, pieluchy, łóżeczko, coś do przemywania pępka itd. Zresztą i tak większością z tych rzeczy zajęła się A. Jeśli mowa o mnie, to myślałem raczej o przygotowaniu w sensie… no, psychicznym, już użyję tego słowa.

Co to znaczy? Niewiele: po prostu to, że jakoś sobie to wyobrażam, układam w głowie, wymalowuję… A tymczasem pustka – tak, jakbym był pewien, że dobrze zareaguję na zastaną sytuację, że mnie ona nie przerośnie. Jakbym nie mościł w sercu żadnego miejsca, bo i tak znajdzie się jakieś. Przecież musi, przecież to moja córka.

Zresztą, kiedy rodzi się dziecko, to rośnie powolutku i pozostawia rodzicowi wiele czasu na refleksje: jak powinno wyglądać wychowanie? Życie zadaje pytania i podsuwa odpowiedzi. Nie naczytałem się książek dla rodziców, nie umiałbym wysypać z rękawa listy różnic między wychowaniem chłopców i dziewczynek, pomijając oczywistości. Różnice jednak są, no wiecie, chłopiec ma wyrosnąć na innego człowieka niż dziewczynka. Człowieka o innej roli, zadaniach, odpowiedzialności, charakterze itp. Czyli co, mam wtłaczać tych małych ludzików w stereotypy płci? Nie, to przegięcie.

Ale przeginać można i w drugą stronę ­­­– to jest ta cała bajka z „gender” – płcią kulturową, która rzekomo jest strasznie krzywdząca, więc… co? Chyba należałoby ją zlikwidować. Niech dzieci wzrastają takie sobie – niedookreślone, z niepewną tożsamością. Przecież nie można im nic narzucać. Same dojdą do tego, kim chcą być; kobietą, mężczyzną, czy jeszcze kimś innym. Same się dowiedzą, co to znaczy kobiecość, męskość. Czy tak może być? Bzdura.

Przecież w pełnej rodzinie dzieci patrzą na wzór kobiety i wzór mężczyzny. Niedoskonały, bo niedoskonały, ale jakiś… wzór. Nie zmienię faktu, że dziewczynka zacznie wyrastać na kogoś podobnego do mamy, a syn – kogoś podobnego do taty. No chyba, że rozwalę swoją rodzinę i wzorów nie będzie. „Niczego nie będzie”. Czy tego chcieliby ci, którzy demonizują płeć kulturową? A może mam przestać być męskim mężczyzną, a moja żona – kobiecą kobietą?

Niezależnie od wszystkich dobrych rad, książkowych i osobistych, kiedy moja córka zacznie dorastać, będę ją wychowywał, mając na myśli jakiś ideał kobiety. Nie taki konkretny, jakim jest moja żona, ale bardziej ogólny. Skąd ten ideał mam? Pewnie trochę z własnej mamy, trochę skądinąd. Sam nie wiem. Ale warto się nad tym zastanowić: jak myślę o mojej córce w przyszłości? Dlaczego? A jak o synu?

Jeden ideał jest jednak uniwersalny, uniseks. Jest nim sam Bóg. Pomyślałem o tym wczoraj, usypiając Fi. On lubi przytulać się, kładąc głowę na moim ramieniu, zwłaszcza gdy chce zasnąć. Nauczony jest od jakiegoś czasu samotnego zasypiania w łóżeczku, ale i tak prawie codziennie uspokaja się u mnie na rękach. Najpierw go noszę, potem siadam na łóżku. Wreszcie odkładam do łóżeczka. Czasem to wystarczy, a czasem jest uparty i wstaje. Powtarzam dwa, trzy, sześć razy to samo: przytulanie, odkładanie. W końcu usypia – stopniowo coraz szybciej.

Na początku tworzenia się tego rytuału zastanawiałem się jeszcze: czy to dobrze? Czy nie powinien już codziennie usypiać zupełnie sam? Czy nie za długo go noszę? Może powinienem to rozmyślnie i dokładnie dozować? I tak dalej… Ale to było na początku. Dzisiaj – zdałem sobie sprawę – już nie zwracam na to uwagi. Dałem sobie spokój. I pomyślałem więcej i dalej: czy mogę dać dziecku co lepszego (na tym etapie) niż zwykłą bliskość i czułość? To przytulenie – to nie tylko sposób, narzędzie, to czynność cenna sama w sobie.

A weźmy teraz Boga, który jest wzorem ojca; czy On odmawiał mi kiedykolwiek dobroci i łaski, uznając to za formę dyscypliny, nauki? Chyba tak sobie myślałem, fałszywie. Co więcej, sam zmierzałem w tym kierunku, sądziłem, że tak właśnie należy: być dobrym tatą, ale nie za dobrym. Czy można być „za dobrym”? Logika, rozum, nawet doświadczenie mówią: tak, można być za dobrym! Dasz palec, weźmie całą rękę! Ale gdzieś w sercu, jakkolwiek to pojmować, czuję z całą pewnością, że… nie.

Nie wszystko jeszcze rozumiem: jak to się ma do kar, zakazów, zasad, wymagań… Ale uchwyciłem się tej myśli o nielimitowanej dobroci ojca z jednego powodu: chciałbym, żeby taki był dla mnie mój Bóg. Chciałbym – i nawet więcej: potrafię właśnie takiego Boga „wyczytać” z Biblii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz