„Zabić ćwieka”
znaczy „sprawić komuś kłopot, zmuszając do uporczywego myślenia o pewnej
sprawie, problemie”. A sprawa jest wielkiej wagi: młody człowiek musi zachować
pasję do życia i wiedzieć, że nie zmierza donikąd.
Jakiś czas temu Z. – opiekun i wychowawca nie tylko własnej
czwórki dzieci, ale również harcerskiej drużyny i kościelnej grupy „małej
młodzieży” – zaczepił mnie podczas nabożeństwa i zadał pytanie, które do teraz
pamiętam i staram się na nie odpowiedzieć. Nie jest łatwe. Akurat niosłem Fi.
na rękach, przechadzając się po sali dla rodziców z dziećmi. Z. siedział przy
stoliku i towarzyszyły mu dwie inne osoby, które już dały się wciągnąć w dylemat
i głowiły się nad mądrym rozwiązaniem.
— O, Jasiek! Ty na pewno będziesz wiedział! – Zachęcająco i
entuzjastycznie zagaił Z.
— E, a co niby? – Odparłem zaciekawiony.
— Myślimy o tym, jakie wyzwania postawić przed naszą grupą
młodzieżową – wiek 12-14 lat. Masz jakieś pomysły?
— Wyzwania… – Myślę. No tak, sensowne pytanie. Młodzi
ludzie w tym wieku, kiedy potrzebna jest im inicjacja w dorosłość, wymagają
prób, progów i wyzwań, które pozwolą im poczuć się odpowiedzialnie, jak
pełnoprawni członkowie społeczności.
Dojrzałość lub dorosłość w ogóle ściśle wiąże się z
odpowiedzialnością. Jest to cecha nabywana przez lata. Spotkałem się z opinią,
że mężczyzna dojrzewa powoli i dopiero po czterdziestce dochodzi do swojej
pełni. Czy to jednak oznacza, że wcześniejsze lata mają być dziecinadą?
Tradycja podpowiada, że już w wieku 13-15 lat można wprowadzić młodego
człowieka w świat dorosłych. Co to dla niego oznacza? Że zaczyna brać (poważne)
sprawy w swoje ręce, przyjmuje jakąś wizję, ustawia na dobrych torach, zaczyna
uczyć, że od niego może wiele zależeć. Choć nie jest jeszcze dorosły, zaczyna
się tak czuć i tak jest traktowany. Już sam ten fakt jest wyzwaniem, ale…
— Słuchaj, no… nie wiem. – Odpowiadam niepewnie. Nie
zastanawiałem się nad tym wcześniej, nie mam gotowych odpowiedzi. Ale chodzi o
takie wyzwania na najbliższy tydzień, czy rok, czy dwadzieścia lat?
— I takie, i takie! Jakie chcesz, mów.
— Hm, będę musiał się zastanowić.
No i zastanawiam się. Myślę o tym, co ja sam robiłem, jakie
wyzwania stawiano przede mną i jakie sam sobie stawiałem. Co takiego robiłem w czasach gimnazjum,
liceum i studiów, co nauczyło mnie samodzielności i odpowiedzialności za
sprawy, których się podejmuję. Dochodzę do wniosku, że moja dzisiejsza chęć
bycia aktywnym, pomagania, sprawdzania się we wspólnej pracy dla czegoś więcej
niż moja własna korzyść i frajda – to wszystko nie wzięło się znikąd, ale jest wynikiem
tego, że ktoś mnie zachęcał, powierzał pewne zadania.
Na przykład w szkole podstawowej prowadziłem kronikę
klasową. Już wtedy doceniono mój charakter pisma, co napełniało mnie dumą.
Pamiętam też malowanie Zamku Królewskiego w olbrzymiej (jak dla dziecka) skali
– dekoracji do akademii z okazji święta Konstytucji 3. Maja. Niby śmieszna
sprawa, ale wtedy to przeżywałem jako coś niezwykłego (mogłem opuścić lekcje!).
No i moje pierwsze próby aktorskie: pasterz w jasełkach, Kirkor w „Balladynie”.
To właśnie one zaraziły mnie pasją do tego hobby, rzemiosła, środka wyrazu.
W gimnazjum teatru zabrakło (choć odgrywałem dwie,
nieznaczne role). A mówiąc szczerze, zabrakło chyba lidera, nauczyciela,
któremu by zależało i który by w nas uwierzył, że dzieciaki z „gimbazy” mogą
zrobić coś, co się ciekawie ogląda, a widzowie nie zwracają uwagi, że tyłek już
zdrętwiał. Zajrzałem parę razy na zajęcia chóru, ale pani od muzyki też nie
była porywającą osobowością i nie miała charyzmy, która pozwoliłaby rozkręcić
towarzystwo. Jeśli nie wiecie, o co mi chodzi, obejrzyjcie koniecznie film „Pan
od muzyki” („Les choristes”).
Zapałałem więc miłością do sportu. Biegałem do MDK na
Cegłowskiej grać w tenisa stołowego. Uczyła mnie kobieta w średnim wieku o
imponujących umiejętnościach. – Gdybym miał jej technikę – myślałem – nie
musiałbym nawet biegać wokół stołu. Rozkładałbym wszystkich moich kumpli na
łopatki jednym kiwnięciem nadgarstka. – Ze skupieniem słuchałem jej wskazówek,
starałem się zastosować i zależało mi. Kochałem ping-pong. Pamiętam godziny po
lekcjach spędzone na korytarzu przy stole wypożyczonym ze szkolnego „klubiku”. Poza
tym marzyłem o tym, żeby grać w piłkę lepiej od swoich kumpli i zdobywać
nagrody na międzyszkolnych zawodach w koszykówce. Chodziłem na SKS i zagrałem w
dwóch turniejach, niestety bez powodzenia. No i biegałem – tu też bez większych
sukcesów, ale z pewną satysfakcją, bo szło mi nieźle. Później, na uniwersytecie,
w trakcie zajęć z profesjonalnymi trenerami siatkówki w Warszawie i w Wiedniu,
zrozumiałem, jak wiele straciłem przez lata marnych lekcji WF. Niektórym
nauczycielom się chciało, niektórym nie. Niektórzy pewnie ulegali temu, co
wszyscy belfrowie w jakimś stopniu – zniechęceniu lenistwem uczniów. Może
brakowało im czasu, może umiejętności, może pieniędzy na zajęcia pozalekcyjne…
Wiele szans zostało straconych.
W liceum mogłem wreszcie cieszyć się domowym komputerem.
Oprócz tego, że zachłysnąłem się wtedy grami, pecet służył mi również w bardziej
rozwijających zajęciach. Dziesiątki godzin spędziłem przy nim, redagując
szkolną gazetę. Bardzo się w to wkręciłem. Współpracowników w zespole nie miałem
wielu, ale zaszczytne „red. nacz.” w każdym wydaniu dawało mi poczucie, że to
wielka rzecz. Zwłaszcza, że gazeta „Propozycje” miała swoje tradycje. Dzięki specjalnemu
wydaniu „Propozycji” wygrałem konkurs historyczny, a w nagrodę dostałem
mp-trójkę oraz… wycieczkę do Katynia. To było ciekawe doświadczenie.
Potem przyszedł czas studiów, gdzie w końcu zrealizowałem
swoje marzenie: grałem w teatrze (nawet nie jednym). To temat na osobną
opowieść, więc tu ograniczę się do kilku wniosków – czego się nauczyłem. Tego,
że warto dawać z siebie wszystko, nawet jeśli nie grasz pierwszej roli. Jeśli
jesteś młody, zachowuj się jak uosobienie młodości, skończ ze zblazowaną pozą.
Nabierz dystansu do siebie i swojego ciała. Popatrz w lustro, na swoją twarz –
jak na maskę. Wygraj z nieśmiałością, bądź odważny; naucz się dobrze śpiewać,
tańczyć. Mów wyraźnie i składnie jak kulturalny człowiek – to wymaga ćwiczeń,
ale warto, będą cię słuchać. Jeśli się boisz, serce ci wali, pocą się ręce, a w
brzuchu świdruje skręt kiszek – to znaczy, że jesteś w dobrym miejscu: naprzód!
Mówiąc skrótowo, to było spore wyzwanie i przygoda warta swej ceny: czasu i
wysiłku.
Na opowieść o chórze uniwersyteckim w Wiedniu i różnorakich
praktykach dziennikarskich, które przechodziłem w tym czasie, szkoda miejsca
(może przy innej okazji). Wspomnę jeszcze o jednej tylko rzeczy: przez długi
czas (gimnazjum, liceum, studia) byłem odpowiedzialny za nagłośnienie w
kościele. W końcu zostałem liderem tej służby, bo potrzebny był nowy koordynator.
Można powiedzieć, że z pozycji ucznia – kogoś, kto daje się zaangażować,
zainspirować, pociągnąć, wkręcić, nauczyć – przeszedłem do roli „lokomotywy” – kogoś,
kto inicjuje, nadaje kierunek, naucza, dopilnowuje, zaopatruje, zabezpiecza
itd. Ślub i szybkie narodziny dzieci przypieczętowały tę zmianę oraz stawiają
nowe wyzwania – jedno po drugim.
Teraz ktoś pyta mnie: jakie wyzwania stawiać dojrzewającym
dzieciom? Chyba najlepiej, by młodzi próbowali sił we wszystkim – z tego, co ich
zaintryguje. A kiedy już się wkręcą, można je popychać w tę stronę, doceniać i
zachęcać. Dobrze ci idzie, śmiało, dalej, na serio. Poznaj kolegów,
nauczycieli, którzy wkładają w to całe serce. Dołącz do zespołu. Może to będzie
sport, sztuka, inżynieria… A może wolontariat – pomoc potrzebującym. Może to
cię nauczy cennych umiejętności, a może tylko (i aż) tego, że nie jesteś
najważniejszy. Tak, czy inaczej – idź, sprawdź się, nie poddawaj. Moja mama
często pytała: co dziś zrobiłeś dla ludzkości? Chodziło o zmywanie, odkurzanie itp.
Widzę jednak, że to powiedzonko jest nad wyraz przydatne i adekwatne do każdego
wieku i okoliczności. Kiedy więc nadarza się okazja, a nie widzisz wokół chętnych
i odważnych, by „zrobić coś dla ludzkości”, jest jedno dobre pytanie: jeśli nie
ja, to kto?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz