piątek, 6 marca 2015

Zabić dziecku ćwieka

„Zabić ćwieka” znaczy „sprawić komuś kłopot, zmuszając do uporczywego myślenia o pewnej sprawie, problemie”. A sprawa jest wielkiej wagi: młody człowiek musi zachować pasję do życia i wiedzieć, że nie zmierza donikąd.

Jakiś czas temu Z. – opiekun i wychowawca nie tylko własnej czwórki dzieci, ale również harcerskiej drużyny i kościelnej grupy „małej młodzieży” – zaczepił mnie podczas nabożeństwa i zadał pytanie, które do teraz pamiętam i staram się na nie odpowiedzieć. Nie jest łatwe. Akurat niosłem Fi. na rękach, przechadzając się po sali dla rodziców z dziećmi. Z. siedział przy stoliku i towarzyszyły mu dwie inne osoby, które już dały się wciągnąć w dylemat i głowiły się nad mądrym rozwiązaniem.

— O, Jasiek! Ty na pewno będziesz wiedział! – Zachęcająco i entuzjastycznie zagaił Z.
— E, a co niby? – Odparłem zaciekawiony.
— Myślimy o tym, jakie wyzwania postawić przed naszą grupą młodzieżową – wiek 12-14 lat. Masz jakieś pomysły?
— Wyzwania… – Myślę. No tak, sensowne pytanie. Młodzi ludzie w tym wieku, kiedy potrzebna jest im inicjacja w dorosłość, wymagają prób, progów i wyzwań, które pozwolą im poczuć się odpowiedzialnie, jak pełnoprawni członkowie społeczności.

Dojrzałość lub dorosłość w ogóle ściśle wiąże się z odpowiedzialnością. Jest to cecha nabywana przez lata. Spotkałem się z opinią, że mężczyzna dojrzewa powoli i dopiero po czterdziestce dochodzi do swojej pełni. Czy to jednak oznacza, że wcześniejsze lata mają być dziecinadą? Tradycja podpowiada, że już w wieku 13-15 lat można wprowadzić młodego człowieka w świat dorosłych. Co to dla niego oznacza? Że zaczyna brać (poważne) sprawy w swoje ręce, przyjmuje jakąś wizję, ustawia na dobrych torach, zaczyna uczyć, że od niego może wiele zależeć. Choć nie jest jeszcze dorosły, zaczyna się tak czuć i tak jest traktowany. Już sam ten fakt jest wyzwaniem, ale…

— Słuchaj, no… nie wiem. – Odpowiadam niepewnie. Nie zastanawiałem się nad tym wcześniej, nie mam gotowych odpowiedzi. Ale chodzi o takie wyzwania na najbliższy tydzień, czy rok, czy dwadzieścia lat?
— I takie, i takie! Jakie chcesz, mów.
— Hm, będę musiał się zastanowić.

No i zastanawiam się. Myślę o tym, co ja sam robiłem, jakie wyzwania stawiano przede mną i jakie sam sobie stawiałem.  Co takiego robiłem w czasach gimnazjum, liceum i studiów, co nauczyło mnie samodzielności i odpowiedzialności za sprawy, których się podejmuję. Dochodzę do wniosku, że moja dzisiejsza chęć bycia aktywnym, pomagania, sprawdzania się we wspólnej pracy dla czegoś więcej niż moja własna korzyść i frajda – to wszystko nie wzięło się znikąd, ale jest wynikiem tego, że ktoś mnie zachęcał, powierzał pewne zadania.

Na przykład w szkole podstawowej prowadziłem kronikę klasową. Już wtedy doceniono mój charakter pisma, co napełniało mnie dumą. Pamiętam też malowanie Zamku Królewskiego w olbrzymiej (jak dla dziecka) skali – dekoracji do akademii z okazji święta Konstytucji 3. Maja. Niby śmieszna sprawa, ale wtedy to przeżywałem jako coś niezwykłego (mogłem opuścić lekcje!). No i moje pierwsze próby aktorskie: pasterz w jasełkach, Kirkor w „Balladynie”. To właśnie one zaraziły mnie pasją do tego hobby, rzemiosła, środka wyrazu.

W gimnazjum teatru zabrakło (choć odgrywałem dwie, nieznaczne role). A mówiąc szczerze, zabrakło chyba lidera, nauczyciela, któremu by zależało i który by w nas uwierzył, że dzieciaki z „gimbazy” mogą zrobić coś, co się ciekawie ogląda, a widzowie nie zwracają uwagi, że tyłek już zdrętwiał. Zajrzałem parę razy na zajęcia chóru, ale pani od muzyki też nie była porywającą osobowością i nie miała charyzmy, która pozwoliłaby rozkręcić towarzystwo. Jeśli nie wiecie, o co mi chodzi, obejrzyjcie koniecznie film „Pan od muzyki” („Les choristes”).

Zapałałem więc miłością do sportu. Biegałem do MDK na Cegłowskiej grać w tenisa stołowego. Uczyła mnie kobieta w średnim wieku o imponujących umiejętnościach. – Gdybym miał jej technikę – myślałem – nie musiałbym nawet biegać wokół stołu. Rozkładałbym wszystkich moich kumpli na łopatki jednym kiwnięciem nadgarstka. – Ze skupieniem słuchałem jej wskazówek, starałem się zastosować i zależało mi. Kochałem ping-pong. Pamiętam godziny po lekcjach spędzone na korytarzu przy stole wypożyczonym ze szkolnego „klubiku”. Poza tym marzyłem o tym, żeby grać w piłkę lepiej od swoich kumpli i zdobywać nagrody na międzyszkolnych zawodach w koszykówce. Chodziłem na SKS i zagrałem w dwóch turniejach, niestety bez powodzenia. No i biegałem – tu też bez większych sukcesów, ale z pewną satysfakcją, bo szło mi nieźle. Później, na uniwersytecie, w trakcie zajęć z profesjonalnymi trenerami siatkówki w Warszawie i w Wiedniu, zrozumiałem, jak wiele straciłem przez lata marnych lekcji WF. Niektórym nauczycielom się chciało, niektórym nie. Niektórzy pewnie ulegali temu, co wszyscy belfrowie w jakimś stopniu – zniechęceniu lenistwem uczniów. Może brakowało im czasu, może umiejętności, może pieniędzy na zajęcia pozalekcyjne… Wiele szans zostało straconych.

W liceum mogłem wreszcie cieszyć się domowym komputerem. Oprócz tego, że zachłysnąłem się wtedy grami, pecet służył mi również w bardziej rozwijających zajęciach. Dziesiątki godzin spędziłem przy nim, redagując szkolną gazetę. Bardzo się w to wkręciłem. Współpracowników w zespole nie miałem wielu, ale zaszczytne „red. nacz.” w każdym wydaniu dawało mi poczucie, że to wielka rzecz. Zwłaszcza, że gazeta „Propozycje” miała swoje tradycje. Dzięki specjalnemu wydaniu „Propozycji” wygrałem konkurs historyczny, a w nagrodę dostałem mp-trójkę oraz… wycieczkę do Katynia. To było ciekawe doświadczenie.

Potem przyszedł czas studiów, gdzie w końcu zrealizowałem swoje marzenie: grałem w teatrze (nawet nie jednym). To temat na osobną opowieść, więc tu ograniczę się do kilku wniosków – czego się nauczyłem. Tego, że warto dawać z siebie wszystko, nawet jeśli nie grasz pierwszej roli. Jeśli jesteś młody, zachowuj się jak uosobienie młodości, skończ ze zblazowaną pozą. Nabierz dystansu do siebie i swojego ciała. Popatrz w lustro, na swoją twarz – jak na maskę. Wygraj z nieśmiałością, bądź odważny; naucz się dobrze śpiewać, tańczyć. Mów wyraźnie i składnie jak kulturalny człowiek – to wymaga ćwiczeń, ale warto, będą cię słuchać. Jeśli się boisz, serce ci wali, pocą się ręce, a w brzuchu świdruje skręt kiszek – to znaczy, że jesteś w dobrym miejscu: naprzód! Mówiąc skrótowo, to było spore wyzwanie i przygoda warta swej ceny: czasu i wysiłku.

Na opowieść o chórze uniwersyteckim w Wiedniu i różnorakich praktykach dziennikarskich, które przechodziłem w tym czasie, szkoda miejsca (może przy innej okazji). Wspomnę jeszcze o jednej tylko rzeczy: przez długi czas (gimnazjum, liceum, studia) byłem odpowiedzialny za nagłośnienie w kościele. W końcu zostałem liderem tej służby, bo potrzebny był nowy koordynator. Można powiedzieć, że z pozycji ucznia – kogoś, kto daje się zaangażować, zainspirować, pociągnąć, wkręcić, nauczyć – przeszedłem do roli „lokomotywy” – kogoś, kto inicjuje, nadaje kierunek, naucza, dopilnowuje, zaopatruje, zabezpiecza itd. Ślub i szybkie narodziny dzieci przypieczętowały tę zmianę oraz stawiają nowe wyzwania – jedno po drugim.

Teraz ktoś pyta mnie: jakie wyzwania stawiać dojrzewającym dzieciom? Chyba najlepiej, by młodzi próbowali sił we wszystkim – z tego, co ich zaintryguje. A kiedy już się wkręcą, można je popychać w tę stronę, doceniać i zachęcać. Dobrze ci idzie, śmiało, dalej, na serio. Poznaj kolegów, nauczycieli, którzy wkładają w to całe serce. Dołącz do zespołu. Może to będzie sport, sztuka, inżynieria… A może wolontariat – pomoc potrzebującym. Może to cię nauczy cennych umiejętności, a może tylko (i aż) tego, że nie jesteś najważniejszy. Tak, czy inaczej – idź, sprawdź się, nie poddawaj. Moja mama często pytała: co dziś zrobiłeś dla ludzkości? Chodziło o zmywanie, odkurzanie itp. Widzę jednak, że to powiedzonko jest nad wyraz przydatne i adekwatne do każdego wieku i okoliczności. Kiedy więc nadarza się okazja, a nie widzisz wokół chętnych i odważnych, by „zrobić coś dla ludzkości”, jest jedno dobre pytanie: jeśli nie ja, to kto?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz