Czwartek wieczór – zatrucie, nici
z majówki. A w sobotę z pomocą przyjechał tata. Ucięliśmy sobie niejedną
pogawędkę, spacerując z dziećmi. A jedna z nich niech będzie osnową tego wpisu.
– …i kupiliśmy tam konserwę… – Ciągnął
ojciec niezmiernie rozbawiony, opowiadając A. historię ze mną w roli głównej, komediowej – …którą na wzór radziecki chyba robili, i żeśmy ją razem z makaronem
ugotowali, a tam…
– Ale zaraz – wtrącam, przecież
wyście sami byli zażenowani tą konserwą.
– No pewnie, bo jak można wziąć
kurczaka, oddzielić go od największych kości, a resztę porąbać siekierą albo
zmiażdżyć i to wszystko wrzucić do puszki? W każdym razie
Jasiek jadł to chyba ze dwie i pół godziny. Wydłubywał każdą kosteczkę, każdą drobinkę najmniejszą, pluł, badał, przyglądał się, aż się ściemniło i chyba z pięćdziesiąt razy mu wystygło.
Jasiek jadł to chyba ze dwie i pół godziny. Wydłubywał każdą kosteczkę, każdą drobinkę najmniejszą, pluł, badał, przyglądał się, aż się ściemniło i chyba z pięćdziesiąt razy mu wystygło.
– No, a co miałem innego zjeść,
wtedy nie mieliśmy w plecakach już prawie nic. Po kilku dniach wędrówki po
górach, gdzie sklepu nie uświadczysz. – Żachnąłem się. – Ukraińskie Karpaty,
skądinąd pełne uroku.
A. śmiała się od ucha do ucha i
marszczyła przy tym nosek, co oznacza szczyptę złośliwości w żartach – jak
pieprz do zupy. I, zerkając na mnie, dodała:
– Tak, dlatego ja z ryb kupuję tylko
gotowe filety. Moja mama dla odmiany czasem przyniesie wyprawionego pstrąga, ma taką budkę z
dobrymi rybami koło pracy. Obtacza w soli, mące, przyprawach, smaży, no i jest
pyszne, ale co się Jaś przy tym nasiedzi, ha ha ha…
Przysłuchiwałem się tej rozmowie pobłażliwie i z dystansem,
próbując jednak zachować minę pokerzysty. Cóż, tak już mam. Nie znoszę na
przykład, kiedy w szarlotkach znajduję gniazda jabłek. Za tę okropność potrafię
z miejsca odsądzić cukiernika od czci i wiary, nazwać jego wyroby „zwykłym chamstwem”
i postanowić, by więcej do niego nie wracać. Jakże miło jestem zaskoczony, gdy
dostaję gdzieś poza domem ciastko jabłkowe bez gniazd. Spotyka mnie taka
przyjemność niezmiernie rzadko, ale jednak – ostatnio na zamku w Pułtusku (polecam).
Mam wrażenie, że jest to
powiązane z innymi umiarkowanymi wstrętami, dajmy na to, do… trawy.
Przypomniałem sobie o tym dzisiaj, kiedy poszedłem, a właściwie powłóczyłem
leniwie nogami, pchając wózek ze śpiącym Fi. na SGGW z jasnym zamiarem: walnąć
się w słońcu i poleżeć. Ogromne pole między akademikami, a szklarniami, zajęte
było przez parę grupek – każda miała dla siebie pewnie hektar ziemi. No i ja
sobie zdejmuje koszulkę, wygrzewam się, wietrzyk wieje, syn śpi. Wspaniale! Gdyby nie... kłucie, smyranie itp. No, oczywiście wylegiwałem się na podkładce: półgołe nogi na drugiej parze spodni,
reszta na kurtce… ale i tak źdźbła, mrówki i muchy
łechtały mnie tak, że w spokoju nie mogłem wytrzymać nawet dziesięciu sekund. Co i rusz
się otrząsaj, człowieku, podnoś, zerkaj, strzepuj, poprawiaj, wierć…
Wiercenie jest jeszcze inną
moją specjalnością. Co ciekawe, moja żona znów potrafiła rozmawiać na ten temat ze
zmarszczonym noskiem, tym razem z… moją bratową. Chichrały się,
odkrywając, że ja i mój brat jesteśmy tacy sami i zanim się do snu ułożymy, to
ktoś leżący obok (żona, na ten przykład) lekko może jajo znieść. Podejrzewam tylko,
że ja jestem jeszcze „gorszy”, bo i bardziej pedantyczny od brata.
Mała fałdka materiału, głowa pochylona na poduszce pod trochę złym kątem,
nieszczelne opatulenie stóp, znowu zbyt szczelne okrycie nóg, kosmyk włosów
zawinięty nie w tę stronę itd. itp. itd. – wszystko to czuję i muszę poprawiać,
a gdy się już zdaje, że jestem gotowy do snu, odkrywam, że na całym boku
mięśnie mam napięte, by utrzymać pozycję, a gdy je rozluźnię, opadam
bezlitośnie i paskudnie w niewygodną pozę. Zabawa zaczyna się od początku. Nie
muszę chyba dodawać, jakim wyzwaniem było włączenie w te karkołomne układy
drugiej osoby, tj. żony. Trzeba nie lada zręczności i wielu mini-wyrzeczeń, by
doprowadzić własne ciało do stanu zasypialności – tak szybko, by nie nadwerężyć
cierpliwości A.
Tak pożywienie się „radziecką”
konserwą, jak jedzenie pstrąga i kupnych szarlotek, leżenie na świeżej, „żywej” trawie i w końcu
zasypianie z ukochaną żoną – jest warte świeczki mimo drobnych niewygód. Trudno
to ze sobą porównać, ale przyznacie mi rację, gdy powiem, że życie jest usłane
różami, a zatem… również kolcami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz