piątek, 10 maja 2013

Chwała Bogu!

Położyłem rękę na główce i powiedziałem: - Błogosławię cię, Filemonie, w imieniu Jezusa i ogłaszam, że będziesz zdrowy, silny i mądry i będziesz bożym mężem, będziesz zawsze odważny i sprawiedliwy.

I oczy mi zawilgotniały. Nie to, że jestem jakiś sentymentalny, raczej szczęśliwy, że mam syna oraz że to wszystko, czym go błogosławię, spełni się. Nie trzeba znać gruntownie Biblii, żeby wierzyć w moc słów wypowiadanych z intencją wypełnienia się i, co bardzo istotne, z autorytetem. Ten, kto uważał na lekcjach polskiego, wie o sprawczej funkcji języka, obok informacyjnej, ekspresyjnej itd. Natomiast chyba nikt nie ma wątpliwości, że autorytet rodzica jest, jak świat światem, autorytetem największym, uwzględniwszy, rzecz jasna, autorytet Boga Ojca.

Tak też ze względu na Niego zatytułowałem ten wpis, ponieważ znać Jego rękę w tym porodzie, którego byłem świadkiem i w którym moja dzielna A. przyniosła na świat wspaniałego chłopca. A jak to było, już opowiadam.

Zaczęło się tak samo, tzn. po raz czwarty A. miała skurcze, które (o, nie) ustały. Na dzień dobry niedospana noc z poniedziałku na wtorek. O szóstej budzi mnie A. i mówi, że męczy się od drugiej. W drugim pokoju leży skierowanie do szpitala na wywołanie porodu, na dziś. Jesteśmy tam o 7 i… na szczęście nie mam deja vu, bo czekamy znacznie krócej. Pokonujemy kolejne stopnie na drodze do sali porodowej: rejestracja, KTG, badanie, wywiad, przebranie, winda, kolejne papiery i oświadczenia. Wpisują mi zawód: finansista. Gucio prawda, ale dobra… Jest 9:30. Chodzę ze swoją dziewczyną za rękę, ona ze mną - jeszcze ze mną, bo niebawem ona za rękę ze stojakiem na kroplówkę. – To moja pierwsza kroplówka w życiu. – Żali mi się A. – Idziemy na taras i bujamy się, a do rytmu śpiewam jej po cichu do ucha ulubioną piosenkę, naszą piosenkę. Jesteśmy tu sami i to jest chwila na pocałunek i chwila ulgi od tych drzwi trzaskających niemiłosiernie na bloku porodowym. Jednych, drugich, czwartych… szaleństwo. A. bierze piłkę, siada i się przeciąga, podskakuje. Nic to, na nic to wszystko, skurcze słabną, co już na początku zdradziłem. Ej! Ja już nie mogę udawać, że nie jestem smutny, idę na spacer, do baru ‘Gienia’ obok szpitala. Bufetowa wita mnie znudzonym wzrokiem, a ja jeszcze słyszę w głowie, co powiedziała poprzedniemu klientowi: - A, pan da spokój, już nie chce mi się dziś do nikogo odzywać.
- To może ja poproszę szczawiową z jajkiem. – Zamawiam, jakby nigdy nic.
- Nie maaa.
- Hm, no to żurek, żurek z jajkiem.
- Żurek jessst.
- I jeszcze kaszę gryczaną z buraczkami. - Pot skrapla mi się na karku.
- Nie ma kaszy!
- W takim razie ziemniaki z buraczkami! – Nie słucham już, chyba są. Płacę 9 zł. Siadam. Biorę. Jem. Potem idę przez ten Stary Mokotów, piękny, rozmawiam z M., moim przyjacielem przez telefon i przyznaję głośno, że mu zazdroszczę Tatr z dziewczyną w długi weekend. Długo to trwa. Chybaśmy się stęsknili za sobą. Ale wracam na porodówkę.

I w końcu około 16:00 mamy swoją salę. Choć nie całkiem swoją, bo podwójną, przedzieloną parawanem. A. dostaje jakiś roztwór soli przez wenflon, tzn. nawodnienie. I spotykamy znajomych ze szkoły rodzenia. Oni tu są od poniedziałku rano i tak jak my ponad dziesięć dni po terminie. Dziewczyna dostaje oksytocynę i nic. Facet mówi mi: - I pamiętaj, punkty tai chi! Nad piętą (masuj – przypis mój) – i patrzy na mnie z tym niezmiennym uśmieszkiem człowieka, który się spodziewa. Następnie patrzy z litościwym pożałowaniem na naszą pierwszą dawkę oksytocyny i dodaje: - Trzymajcie się! – I klepie A. po ramieniu. – Ja cię, cholera, zaraz klepnę! – Myślę lekko zeźlony, choć typ jest ogólnie sympatyczny.

Oksytocyna to taki hormon, który uwalnia się w organizmie kobiety i wywołuje skurcze. To jest „hormon szczęścia”, ale nie wiem, czy można się nim naćpać. Wywołać skurcze – to na pewno. Taka wielka strzykawa przypięta do suwaków pompy, która wstrzykuje tyle ml/min, ile się ustawi: 12, 24, a później, w trakcie porodu 40, 60, na finiszu 99!

W akwarium znów te rybki. Nikt mi nie potrafił powiedzieć, jaki to gatunek, wiem tyle, że mięsożerny. Jeden samiec wykopał dołek. Wywalał pyszczkiem żwirek i zaraz przeganiał inne osobniki, i tak w kółko. W końcu nad dołkiem odtańczył z samiczką jakąś trzęsawkę. Złożyła? Zapłodnił? W każdym razie pilnuje tego dołka jak oka w głowie, we łbie. A oko ma jak guzik, jak to ryba.

Gapimy się na akwarium razem z A., bo już jesteśmy zmęczeni swoimi spojrzeniami. A. każe mi się uśmiechać. Ma dość własnego zmartwienia, więc chce, żebym jej oszczędził mojego. Staram się być tak pogodny jak poranek koguta, ale prawda jest taka, że obojgu nam jest ciężko. Obawa, że znów to samo, że wrócimy do domu z niczym, a raczej z nikim, z pustymi rękoma. I tak to trwa do 22:00. Wtedy idę spać na ławce, na parterze w szpitalnym patio, bo już mi tyłek drętwieje na krześle przy łóżku A. Budzi mnie telefon tuż przed północą.
- Lekarze powiedzieli, że już koniec oksytocyny, że jutro rano zdecydują, co dalej. Jedź do domu, kochany. – Szepce żona.

Jadę przez pusty Mokotów. Skoro nie wiozę mojej księżniczki, to mam ochotę mocno dodać gazu, ale jedno łożysko szwankuje, muszę je oszczędzać. Kładę się spać i jest mi tak bardzo wszystko jedno ze wszystkim, jak jeszcze nigdy nie było. I chcę tylko jednego – tego, co moja A.: żeby się urodził nasz syn, żeby już! Jestem tak zmartwiony, że nie wiem, czy będę potrafił się cieszyć, kiedy Fi. już się urodzi. I zasypiam na wielkim łóżku sam i momentalnie odpływam, jak zwykle, ale jakoś inaczej, smutniej.

Wstaje świt. Środa. Jadę do pracy i wychodzę po siódmej. W międzyczasie A. pisze, że lekarze chcą przebić pęcherz, a ja oponuję. Ale już za godzinę, na spokojnie, umawiam się z A., żeby może jednak tak… O 9:15 dostaję smsa, że już. To się robi takim tępym narzędziem przy lekarskim palcu, żeby krzywdy dziecku nie zrobić, nic nie boli. A ja mam ten głupi samochód, bardzo głupi o tej godzinie i wlokę się w korkach: Kasprzaka, Kolejowa, Towarowa, Żwirki, Racławicka. Może źle, może naokoło. Nieważne, po 10:00 jestem. Ledwie wchodzę na blok porodowy i momentalnie poznaję krzyk A., mimo że nigdy tak nie krzyczała, ten dźwięk przeszywa mnie i spada ołowiem na serce. – Jezu…  

O 10:35 położna orzeka spokojnym głosem: - Druga faza porodu.
- Uff. – Myślę. – Teraz będzie z górki. Druga faza oznacza, że mały ma zielone światło, bo przejście już jest dość szerokie, czyli może się przeciskać. Ale mija półtorej godziny strasznego cierpienia i… położna co jakiś czas przychodzi, bada, ma zmartwione oczy i kręci głową. - Coś nie tak. Nic się nie ruszyło, nic. – A. mało spała, mało jadła, nie ma siły. Naprawdę nie ma. Mimo to nakłaniam ją i zaraz podziwiam jej udane próby klękania (pionowa pozycja i ruch bardzo pomagają), ale energia się wyczerpała. I na nic wszystkie ćwiczenia ze szkoły rodzenia. A. błaga o ratunek. A ja nie mogę tego przeżyć, ale wiem, że muszę zachować spokój, tym spokojem jakoś wspierać A. Powtarzam jej, że lekarz zaraz przyjdzie i że zdecyduje o cesarskim cięciu. Że już niedługo i że zaraz urodzi, chociaż wiem, że ta nadzieja to może kłamstwo. Trudno. Wyobrażam sobie, że ja bym tak krzyczał, gdyby mnie nabijali na pal lub miażdżyli nogi walcem, po kawałeczku, bezlitośnie. Przy okazji jestem upierdliwy do granic zdenerwowania A., kiedy łagodnym tonem przypominam jej po raz dwudziesty o oddychaniu. Ale to działa, to pomaga. Bo o dobrym oddychaniu trudno myśleć, kiedy ból przekracza maksymalną granicę odczuwalności, potrzebny jest ktoś, kto powtarza, kieruje.

O 12:15 położna zadaje dużo pytań A., która ledwie otwiera usta, i już prawie ankieta (chyba do cięcia) skończona, kiedy nagle… (Moja siostra pisała mi, że wiele osób modli się o A.)
- Pani Agniesiu, czy Pani teraz nie prze? – Pyta położna. I bada: coś drgnęło. Zaczyna się prawdziwy, naturalny poród! To Boży cud, w ostatniej chwili. Przychodzi lekarka i jeszcze jakiś młody lekarz, co wygląda jak student. I co jakiś czas przez drzwi wsadza głowę jakiś lekarz starszy, podobny do tego aktora Wiktora Zborowskiego, i jak tylko zagląda, to podnosi brwi ze zdziwieniem. – Jeszcze nie? – No tak, książkowo to powinno trwać najwyżej pół godziny. A trwa godzinę. Według życzenia A. nie jopię się centralnie na poród, tylko stoję u wezgłowia. O masażu pleców A. nie chce nawet słyszeć, więc dotyk mój jest symboliczny i skromny. Razem z położną i lekarką kibicuję przy skurczach partych. Tymczasem lekarz-Zborowski już chce przytaszczyć próżnociąg, ale położna się wzbrania. W ogóle jest wspaniała. Mówi: - Dajcie jeszcze chwilę, jeszcze trzy skurcze, może nie będzie potrzebny. - Ten próżnociąg to „Wunderwaffe” porodówek, które zasysa główkę dziecka, przez co można ją lekko pociągnąć i pomóc w urodzeniu. Rzadko służą do tego tzw. kleszcze, ale właściwie już odeszły do lamusa. W końcu ssawka idzie w ruch. Okrutne to jest dla A. tak, że mi się mózg kurczy, a reszty już nawet nie piszę. Na szczęście Fi. wcale nie miał po tym na główce znacznych śladów.

O 13:24 rodzi się Fi. i od razu ląduje na nagim brzuchu i piersi. Pytają mnie czy chcę przeciąć pępowinę. Nie widzę przeciwwskazań, by zrobiła to pani lekarka. I jeszcze sprawdzam opaskę, którą założą mojemu Fi.
– S jak syn zgadza się, ale Groszek? Anna??
- Jest błąd? Ależ… Nie wiem, jak to możliwe!
- Powinno być Ziółkowski S Agnieszka.
Głaszczę i poję A. wodą, schylam się i patrzę w oczy Fi. Obserwuję go, jego buzię, marszczy czoło dokładnie tak, jak ja na tym zdjęciu, które przedstawia trwogę. Wyobrażam sobie, że można zatrwożyć się tym, jak się wychodzi z brzucha mamy. Na szczęście dziś jest inaczej niż w czasach naszych mam, kiedy dziecko odbierano na długie minuty, a raczej godziny. Teraz jest wręcz ministerialny przykaz, żeby pozwolić matce na przynajmniej dwugodzinny kontakt z małym „skóra do skóry”, a potem zająć się ważeniem itp., oczywiście jeśli nie ma medycznych przeciwwskazań. Tak więc Fi. ma to szczęście, że może przytulać się to do A., to do mnie niemal nieprzerwanie przez ponad sześć godzin.

Po Fi. rodzi się łożysko. Wygląda trochę jak mięsień, trochę jak wątroba. A potem przez godzinę zszywają A. To kolejny ból, mimo znieczulenia, ale ona wygląda teraz tak pięknie, jak nigdy. Nie, nie przesadzam, choć na pewno mój zachwyt kontrastuje z tym, co widziałem przed chwilą: twarz A. napiętą do granic w grymasie bólu i natężenia woli, jakby czerwona twarz siłacza podczas niebywałych wyczynów, które szokują publiczność. A teraz ta sama twarz A. – jakby anioła. Właśnie tak, anioła. Zwilżam ją mokrym rękawem szlafroka. Delikatnie przecieram skronie, czoło, oczy, usta, szyję. I jest jakby malowana, gładka, doskonała, urzekająca, śliczna. Myślę, że to dziwny moment na takie wyznania, ale mówię jej na ucho…

O 15:00 standardowe czynności: pomiar tętna dziecka, cyrkulacji krwi, zakraplanie oczek, witamina K. No i A. już całkiem spokojna i… wycieńczona. Nie może zasnąć, więc mówi. Przyznaje, że stało się właściwie wszystko to, czego się obawiała: długie czekanie w szpitalu, podwójna sala (choć w trakcie porodu byliśmy w niej tylko my plus personel) i to fatalne pęknięcie. Mija ponad dwie godziny od narodzin, a to pora na ważenie i pomiary. Zapamiętaliśmy tylko wagę: trzy dwieście. Biorę F. na ręce. Kołyszę, szumię i nucę, a on jest mój. Nie wiem, na czym polega moja niechęć do rozczulania się zapachem niemowlęcia. Może na tym, że nie lubię zauważać, kiedy jestem bardziej naturalny, niż kulturalny, tzn. bardziej kierują mną instynkty, niż wiedza i obyczaj. Ale teraz natura i kultura spotkały się, na szczęście, bo przytulam synka i czuję mieszankę zapachów: gazika jałowego, kredek i balonika - jest to w sumie zapach bezpieczny i wesoły.

O 17:00 wyprowadzamy się z bloku porodowego. Fi. ssie, a kiedy ssie, to wywołuje u mamy laktację, to znaczy produkcję pokarmu. Piersi są niesamowite - nie ma w nich nic i nic, a potem jest i jest. I to mleko ssie Fi. Powolutku coraz więcej. Jak to dobrze, że już koniec i że wszystko dobrze. Ja się wymykam i długo dzwonię do ludzi: szwagier, mama, druga mama, siostra... Wracam do A., przygotowuję jej rzeczy do kąpieli i jedzenia. I znów mogę wziąć Fi. na ręce, aż na dwie godziny. Kładę sobie na ramieniu tetrową pieluchę i naraz czuję się jak sługa, bo przypomniał mi się Jezus, który się przepasał prześcieradłem i umywał uczniom nogi. Potem kładę rękę na plecach Fi. i naraz myślę: od dziś zawsze będziesz miał we mnie plecy, synu. Jest taki spokojny. Zasnął u mnie po raz drugi. Od narodzin prawie nie płakał. I z przyjemnością patrzę na jego twarzyczkę, która wcale a wcale nie jest pomarszczona, jak to bywa u noworodków, ale gładziutka i poważna.

Pomagam jeszcze A. w kąpieli. I patrzę czujnie, czy ona nie zasłabnie. Ale woda jest chłodna, orzeźwia. Naprawdę po tym porodzie A. jest piękna (jak i przed). Ogromnie uwielbiam jej nogi i…! Na koniec biegnę jeszcze do sklepu po wodę i czekoladę i… to koniec. Muszę zostawić A. samą, bo już 20:20 - koniec „wizyt”. A właściwie nie samą, pardon!!! Zostawić ją z synkiem, co w sumie jest dla mnie jeszcze gorsze. Kiedy kładę się spać, panuje zupełna cisza, ale ja w głowie ciągle jeszcze słyszę przejmujące krzyki A.

A kolejnego dnia jest olbrzymia wiosna. Jadę na rowerze do A. Wiozę wodę, jabłka, kilka pielęgnacyjnych drobiazgów. I narkotyzuję się zapachem kwiatów i świeżych liści, które nabrzmiewają w słońcu, a wewnątrz gałązek stoją mali włosowaci poganiacze cząsteczek wody, jak w tym serialu dla dzieci „Było sobie życie”. I biją włosowymi bacikami: - Szybciej, szybciej! – Dlatego z dnia na dzień, w oczach wybuchają naręcza listków, wiatr nimi kołysze i pędzi ich nagrzaną słońcem woń w moje nozdrza, a ja pedałuję i nie wiem już, z czego bardziej się cieszę; z Fi., czy z wiosny. Wszystko przecież razem rodzi się do życia. I mój syn, jak te łodygi, ma w sobie tyle wewnętrznej siły, że nie może zgasnąć jego życie, przeciwnie! Musi się rozpalić, rozprzestrzenić, zająć dom, wszystkie kąty, wypełnić pokoje i podwórza swoim oddechem, ruchem, głosem. I jest błogosławiony przez Boga i jest Jego cudem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz