piątek, 7 czerwca 2013

Pozorna nuda

Kiedy przychodzi nam rozpocząć wielką rzecz, musimy być gotowi na to, że przez długi czas to będzie mała rzecz. Może się wtedy wydawać, że to, co się właśnie wydarza, jest nieciekawe i niewarte uwagi…


Nuda, nic się nie dzieje… - Jak w kabarecie Maćka Stuhra. Czy rzeczywiście? A co z tym „cieszeniem się każdym etapem rozwoju twojego dziecka”? Fi. śpi. Za nami jest piątek, który skończył się bardzo dobrze, tak że wystarczy tylko rozkoszować się wolną sobotą, w której… no właśnie, co? Będziemy ze sobą. Po narodzinach Fi. „być ze sobą” nabrało jakiegoś nowego znaczenia. Stało się jeszcze cenniejsze, niż było. Dlaczego? Bo ktoś nalepił papierek z wyższą ceną? No, tak jakby.

Tak więc pozornie dzieje się… nic. Jednak cechą początków jest to, że są bardzo niepozorne, więc łatwo przeoczyć to, co jest-i-już-było ważne. W każdej sekundzie teraźniejszość odpływa do przeszłości. A co ja robię? Uśmiecham się na widok Fi., biorę go na ręce, odkładam, biorę znów, kąpię, przewijam, ubieram, lulam-przytulam, błogosławię, śpiewam i recytuję, no i mówię. Staram się mówić, tzn. jak najlepiej wykorzystać ten czas pozorów. Pozornie on nic nie rozumie. Ale słucha, więc coś rozumie. Czasem myślę, że mówię za mało. Tak, za mało. Jednego dnia nawet (a może niejednego?) pożegnałem się tylko z A., a z Fi. już nie, kiedy wychodziłem rano do pracy. A dlaczego? Przecież wypadałoby pożegnać się z każdym. Ostatnio więc świadomie poprawiłem się: całuję Fi. w główkę i dodaję: - Do zobaczenia!

To nie kwestia zobowiązania się, poczucia powinności, że coś muszę zrobić właściwie. To nie żadna „auto-mama” z tyłu głowy, która powtarza: zawiąż szalik, powiedz „do widzenia”. To raczej kwestia uświadomienia sobie, że na moich rękach rośnie dziecko, które już niedługo będzie mówić „tata”. Wspaniale. Dziś mija miesiąc od jego narodzin, a ja dopiero sobie uświadamiam… No cóż, taki czas. „Trzeba się cieszyć każdym etapem…” Dziś właśnie zapytałem A., co jej się najbardziej podoba w byciu mamą.
– Dziecko! – Śmieje się. – Och, najbardziej chyba wciąż to, że mogę odpocząć od pracy. – Westchnęła. – Ale już mi się śniło, że tam wróciłam. I to nie był zły sen. – Dorzuciła zaraz. – A co tobie się najbardziej podoba w byciu tatą?
– Mi? Chyba też dziecko. – Tak zacząłem, żeby nie wyszło na to, że zadaję mądre pytanie, a sam nie mam dobrej odpowiedzi. – Najbardziej podoba mi się to, że mogę się nim zajmować. Tak, jak chcę i uczyć go tego, czego chcę.
– Na razie to go za wiele nie nauczysz.
– Nauczę. Piosenek.
Ech, tak serio myślę sobie teraz, że już niebawem będę go uczył tego, czego wcale nie chcę – uczył go własnym przykładem moich wad, bo mam przecież wiele braków w stosunku do wzoru – mojego Taty, Boga. Jak to jest w piosence Nalepy, kiedy ojciec śpiewa synowi: „Zostawiam ci też próg, próg na którym siada nocą blues”. Taki spadek, takie dziedzictwo, scheda, tożsamość… – spuścizna człowieka niedoskonałego, który czasem przeoczy szansę, czasem się boi, nawet tego nie zauważając, czasem zbyt długo się gniewa…

Cena bycia razem jest większa, ale i większa chęć, by się spotkać, zbliżyć, zapomnieć o całej reszcie. Teraz to trzeba robić z rozmysłem, do spontaniczności dodać cierpliwość, a do tęsknoty – konsekwencję.
– A co byś chciała najbardziej; kino, tango, czy teatr? – Sonduję żonę.
– Wiesz, chyba teatr. – I postanawiamy pójść do teatru.
Ale kiedy? Kiedy będziemy już mogli zostawić Fi. z babcią? Tfu, nie babcią, tylko An. – mamą A. – jest młodą babcią, jest nią po raz pierwszy, więc dopóki to słowo na „b” nie wyjdzie z ust Fi., nie życzy sobie takiego postarzania. Trochę się z niej śmiejemy. Ale właśnie się zorientowałem, że to moje pytanie brzmi trochę jak w filmie „Tajemniczy ogród”, kiedy guwernantka mówi do małej Mary:
– Którą sukienkę panienka sobie życzy: czarną, czarną, czy czarną?
– Głupia jesteś? Wszystkie są czarne! – Odpowiada naburmuszona i rezolutna dziewczynka.

Podobnie więc strofuję sam siebie: – Głupi jesteś? Nigdzie nie pójdziemy; ani do teatru, ani na tango, ani do kina! – A zaraz już mój ton łagodnieje: – Spokojnie, pójdziemy, już niedługo, naprawdę niedługo. To niedługo będzie nadal upływać w atmosferze pozornego „niczego”, jakiegoś czekania, przeoczania teraźniejszości, zwykłej pracy, po której zwyczajnie wraca się do domu, robi zwyczajne zakupy i obiad i się zwyczajnie je. Tak, że w sumie nie ma o czym opowiadać na blogu. No bo co? Że się uśmiechnął tak, a nie siak i to nie oznacza jeszcze uśmiechu? Albo zrobił kupę bokiem? Albo zaczął wydawać takie śmieszne odgłosy? Albo prawie przestał się bać kąpieli i tak rozpaczliwie rozrzucać rączki jak lotopałanka? To się podobno nazywa „odruchem moro”. Nie wiem, skąd ta nazwa, ale „moro” kojarzy mi się z żołnierzami. Czyli może być. Mój dzielny chłopiec!

Zacząłem też przeglądać ponownie „superksiążkę” autorstwa Tracy Jeż a.k.a. Hedgehog lub po prostu Hogg. I znowu się wkurzyłem, bo we fragmentach o seksie po porodzie i o karmieniu podała przykłady tak debilnych zachowań mężczyzn (a ja od razu wszystko biorę do siebie), że poczułem się urażony i potraktowany z wyższością przemądrzałej szczoty. Mówię o tym A. i ona tylko podnosi brwi. – Przemądrzała? Ja niczego takiego nie odczułam. – W każdym razie przeskoczyłem do rozdziału o spaniu. Już lepiej.

Tak, wiem że są inne książki, ale akurat ta jest pod ręką, a mnie czytanie naprawdę powoli idzie. Z tygodnia na tydzień liczę na to, że tu, na tym blogu streszczę „Moc błogosławieństwa ojca” Henryka Wieji – książkę napisaną trochę chaotycznie, za to z dużym doświadczeniem ojca i lekarza (o ile potrafię to ocenić) i zawierającą wiele celnych, wartościowych i niezupełnie oczywistych spostrzeżeń. Może już w następnym wpisie. Czy to już obietnica? Powiedzmy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz