czwartek, 9 stycznia 2014

Z drżeniem zerkam

Ja i ty – każdy ma swoją opowieść, ciągnącą się jakby bez końca, ale czy nudną? O, co to, to nie! Każdy ma swój sposób na to, jak tę opowieść urozmaicić, żeby się ciekawie żyło.

Patrzę na dziewczynę w kawiarni, czekając na wywiad, ładną dziewczynę – ona może też na kogoś czeka, bo czasem ogląda się – to na wejście, to przez okno. Jeśli chcecie wiedzieć, jak wygląda, to przypomina Demi Moore z „Uwierz w ducha”, no po prostu intrygująca. Moje emocje są trudne do opisania, bo z jednej strony, jak to mężczyzna, patrzę i w tej samej sekundzie oceniam: nie podoba się,
taka sobie-niezbyt, mogła by się podobać, podoba się, jest świetna! Robię to mniej lub bardziej świadomie, zwłaszcza gdy widzę kogoś po raz pierwszy. Z drugiej strony nie tylko mam dziewczynę, ale nawet żonę, więc już żadna inna kobieta, prócz niej nie jest mi potrzebna na przyjaciółkę, towarzyszkę, kochankę. Jak patrzę i mi się podoba jakaś inna, a zwłaszcza gdy jest świetna, to staram się już więcej nie zerkać. Taka zasada – z myślą o szydercach dodam, że przez tę zasadę wcale nie robi się nudno. Bo właśnie do tego zmierzam.

Zerknąłem na tę dziewczynę w kawiarni i pomyślałem: – kiedyś to bym zaraz przeżywał kryzys i nerwy i zmieszanie – czy się przysiąść bezczelnie, czy nie? Czy zagadnąć, czy nie ryzykować? No pewnie, że tak, ryzykować! Ale znowuż… czy rzeczywiście aż tak mi się podoba, żeby zrobić z siebie głupka, który sobie wyobraża nie wiadomo co? – To kiedyś, a dziś… Eee, na szczęście dziś to już mogę mieć spokój i nie muszę się denerwować, przejmować takimi sprawami jak zdobywanie kobiety. Hyyy! Jak to nie muszę?! Muszę! – Otrzeźwiłem sam siebie. Po trzykroć muszę, więc gdzie tu nuda?

Nie ma nudy, bo chociaż przestałem się emocjonować okazją do poznania w kawiarni (nie)przypadkowej dziewczyny, to przecież trwa niekończąca się przygoda, wyzwanie, to znaczy dbanie o miłość. Nalepa śpiewał: „miłość to… to kruchy kwiat, kwitnie tylko wtedy, wtedy kiedy jesteś ze mną tu”. I oczywiście, jak mówił Gungor, nie ma powodu do zmartwień w stylu: – ile to „dbanie” będzie mnie kosztować, o jeny! – Bo bez względu na to, czy jesteśmy na początku, w środku, czy na końcu wspólnej drogi, nie muszę co i rusz obrzucać swojej ukochanej prezentami, które by mnie zrujnowały, wyzuły z sił i złotówek. Jej wystarczy stale powtarzać i dawać drobne, miłe słowa, gesty, uprzejmości, upominki.

I kiedy rozwijałem tę myśl, to nagle przypomniał mi się ten werset, do którego podchodzę z drżeniem, a jakże! Na jego myśl drżą wszyscy, którzy wierzą, że co Bóg daje, to i zabiera, jak będziesz niegrzeczny:

A przeto, umiłowani moi, skoro zawsze byliście posłuszni, zabiegajcie o [sprawujcie – BG, BW] własne zbawienie z bojaźnią i drżeniem nie tylko w mojej obecności, lecz jeszcze bardziej teraz, gdy mnie nie ma. Albowiem to Bóg jest w was sprawcą i chcenia, i działania zgodnie z [Jego] wolą. (Filip. 2:12-13, BT)

Myślę, że tu nie chodzi o drżenie-przerażenie przed okrutnym papą, prędzej o drżenie w brzuchu, jakie jest, kiedy się bywa zakochanym. Owszem, rodzaj lęku, ale takiego… „słodkiego lęku”. A jeśli nie wierzycie, że to wcale nie mój wymysł, to posłuchajcie sobie Ordonki „Na pierwszy znak”. Se posłuchajcie, na jutubie se... A ja tymczasem z drżeniem odkładam komputer i wracam do żony, na którą zerkam, jak siedzi po drugiej stronie, jakby na kogoś czekała…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz