niedziela, 26 stycznia 2014

Zabawka

Czyli o tym, jak tatuś się bawi, a synek patrzy. A przecież wszyscy wiemy, że miało być inaczej. Ale co poradzić!

— Filuniu, a wiesz, że teraz jest już weekend? I nie będę musiał iść do pracy, tylko będziemy się bawić przez cały dzień! – Wesoło zagadnąłem syna po powrocie do domu w piątkowe popołudnie. On na pewno rozumie, co to jest „praca” i „weekend”. A jak nie rozumie, to my – dorośli – udawajmy, że o tym nie wiemy. Wtedy mały nie będzie miał wyjścia i szybko nauczy się wszystkich naszych trudnych słów.

A miałem powód, żeby zagadnąć wesoło, bo wróciłem wyjątkowo wcześnie,
od razu po szesnastej! Nie musiałem już tego dnia robić żadnych wywiadów, żadnych nagrań w studio, nic załatwiać… A do tego wróciłem samochodem, a więc ekspresowo, o ile ekspresowym można nazwać również korek na Marynarskiej. Było fajnie; szybko i ciepło (po dziesięciu minutach od odpalenia silnika). Wciągu dnia wytłumaczyłem się chyba trzem osobom, że się przesiadłem do samochodu nie dlatego, że zimno. Przecież mi niestraszne są srogie mrozy, jestem twardy i w ogóle… Wziąłem samochód tylko po to, żeby wstąpić do siostry i zabrać od niej na przechowanie wielkie pudło – prezent dla siostrzeńca, który urodziny ma dopiero za dwa tygodnie. A to nie byle jaki prezent – coś z rodzaju tych rzeczy, które ojciec kupuje synowi, a potem sam ma zabawę i dziecko musi odpędzać tatę, żeby skorzystać z nowej zabawki.

Tak na marginesie, to nie jest wcale takie głupie, jak się wydaje, bo wyobraźmy sobie, że dziecko dostaje tylko takie zabawki, na które tata nie chce nawet spojrzeć. Który ojciec byłby wtedy gotów spędzić z dzieckiem choćby godzinę przy wspólnej zabawie? „Choćby godzinę” napisałem? Oho, godzina zabawy dla ojca to już dużo. Choćby minutę! A przy tym dobrze by było, gdyby taka zabawka pozwalała na jednoczesne użycie jej przez dwie osoby. Nie tak jest z prezentem, który dostanie mój siostrzeniec, a przynajmniej ja nie wyobrażam sobie, by dwie osoby mogły w tej samej chwili bawić się elektroniczną perkusją. Kiedy usłyszałem, jak okazyjnie została kupiona i rozstawiłem to ustrojstwo w kącie własnego pokoju (tak dla przetestowania), zobaczyłem, że wcale niedużo miejsca to zajmuje, kiedy uderzyłem pałkami pierwsze takty i przejścia, to jęknąłem w myślach „Mom, please!” – to fraza znana dobrze fanom Kwejka – skarbnicy memów i innych śmiesznych obrazków. A znaczy mniej więcej tyle: muszę to mieć!

Krótko mówiąc, wsiąkłem. Śniadanie? Jakie śniadanie?! Trzeba rozłożyć perkusję! Najukochańsza żona zrobiła mi jajecznicę, która chodziła za mną od dwóch poranków, a nie miałem czasu, bo zwykle do pracy szykuję się biegiem. A teraz? A. zawołała mnie do stołu, kiedy dokręcałem ostatnią śrubkę. Wsunąłem dymiące danie szybko, prósząc sól, lejąc w gardło maślankę i doceniając głośno A. za to, że nie zmieszała białka z żółtkiem – tak, jak lubię – i że dobrą herbatkę do tego postawiła i pomidorka i papryczkę i cykorię naszykowała. Po czym, zupełnie jak mały chłopiec, któremu przerwano najlepszą zabawę, zostawiłem po sobie brudny talerz i chyłkiem wymknąłem się, by zasiąść na perkusyjnym stołeczku.

Dla przyzwoitości i na wyraźną prośbę jeszcze coś po sobie pozmywałem, a potem… grałem! Zważcie to sobie, że to nie jest takie zwykłe „grałem”. To jest „graaaałem” wypowiedziane z lubością i uśmiechniętą gębą. Zaś Fi., bawiący się obok na dywaniku, wyraźnie był zafascynowany tym moim pukaniem, stukaniem i waleniem po padach. Próbowałem mu na chwilę założyć słuchawki, żeby wiedział, jak to brzmi, ale nie przykuło to zbytnio jego uwagi. Ech, żeby choć trochę dotrzymać słowa, danego mu w piątek wieczorem, zająłem się tym, co chciał: wspólną zabawą. A do grania jeszcze wróciłem wieczorem, na trzy godzinki zaledwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz