poniedziałek, 3 lutego 2014

Chwile, które muszą być

Że nie ma cenniejszej rzeczy, na którą można przeznaczyć czas, niż wychowanie dziecka – o tym trzeba się przekonać – stopniowo, może nawet z dużą nutą sceptycyzmu, ze sprzecznymi emocjami…

Niedawno w pracy rozmawiałem z kolegą, akurat o dzieciach (no proszę, jaka nowość) – on ma dwóch synów, ja jednego, trochę młodszego niż te jego chłopaki. On pełen nadziei, że ino chwila, czyli rok, może dwa, a będzie miał spokój z pieluchami. On, a może bardziej żona? Oboje. A w sumie razem z gospodarką pieluchową odchodzi do przeszłości kilka innych absorbujących czynności opiekuńczych: na przykład czteroletnie dziecko potrafi się zająć same sobą albo, co lepsze, pobawić z młodszym rodzeństwem.
Potrafi też spędzić parę godzin w przedszkolu lub podobnym przybytku. Ja na to mówię: – Niby tak, ale wiesz, im dziecko starsze, tym problemy poważniejsze, no i kasy trzeba wykładać coraz więcej. – Taki jestem mądry, a opieram się tylko na opiniach starszych ode mnie ojców.
Kolega  kiwa głową: – No tak, tak… Ale teraz to właśnie te pieluchy mnie męczą. I że z oka spuścić nie można takich dwóch małych.
— I co, pewnie jak wracasz do domu, to czujesz się, jakbyś wchodził do drugiej pracy? – Podpytuję z porozumiewawczym uśmiechem.
— Oj, żebyś wiedział! ­­– Odparł. A mi przeszło przez myśl, żeby zapytać prowokacyjnie, kto w tej drugiej pracy jest szefem. Ale się powstrzymałem i powiedziałem coś innego, zalatującego filozoficzną zadumką:
— No, ale w zasadzie to jest najlepsza rzecz, jaką można tu zrobić, na tej ziemi – wychować dzieci.

Zgodził się ze mną, a co, miał się nie zgodzić? Tylko że potem przyszła godzina szesnasta, zamknąłem swój pokój i pojechałem do domu. I czekały mnie zwykłe rzeczy: przywitałem się, coś zjadłem, coś posprzątałem, pobawiłem się z Fi., a kątem oka co i rusz zerkałem na swój nowy komputer, który stał i czekał, żeby się z nim zaprzyjaźnić, nacieszyć itd. A wierzcie mi, że cieszyłem się jak dziecko. I wcale mi się nie wydawało, że to, co robię – jestem ze swoim synem – to najcenniejsza rzecz. Oczywiście dla poprawności poglądów właśnie to bym zadeklarował, gdyby tylko ktoś podsunął mi odpowiednią ankietę. Ale to na pewno nie pasowałoby do moich emocji. Jeśli nie byłem zniecierpliwiony, to na pewno odczuwałem coś, jakbym nie wykorzystywał najlepiej swojego czasu – tego dziwnego zasobu, którego nie można ani zwiększać, ani przesuwać, ani magazynować.

Po kilku dniach, kiedy ta myśl nie daje mi spokoju, już zaczynam trochę rozumieć, że ja właściwie żyję nadzieją. Że za jakiś czas spojrzę na Fi. i powiem sobie: – Było warto. Warto było spędzać z nim tyle czasu, a nawet więcej, gdybym tylko miał pojęcie… – I chyba tego pojęcia na co dzień, skromnie bo skromnie, ale mi przybywa. I widzę to, kiedy Fi. wdrapuje się na moje nogi i kiedy obraca strony książek, i kiedy rozwala wieżę z klocków, i kiedy próbuje szarpnąć struny ukulele, i kiedy nawala pałą w bębenek, i kiedy rozrywa chusteczki na małe kawałki, i kiedy zapamiętale wymachuje durszlakiem, i kiedy chichocze kiedy przewracam go głową, i kiedy wpatruje się we mnie jak udaję wilka i kurę, i silnik, i mewę, i bąbelki, i kiedy wspina się na obrotowy fotel (fascynacja!) i asekuruję każdy krok, który mógłby okazać się fałszywy… itd. W tym wszystkim towarzyszę mu, uczę, ostrzegam, pozwalam i zabraniam, przytulam, całuję, podrzucam, łaskoczę, przewijam… z tą myślą, że już za tydzień, za miesiąc on będzie innym człowiekiem, lepszym. To mnie motywuje – zarówno w tych pięknych chwilach, jak i w tych, które po prostu muszą być.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz