Że nie ma cenniejszej rzeczy,
na którą można przeznaczyć czas, niż wychowanie dziecka – o tym trzeba się
przekonać – stopniowo, może nawet z dużą nutą sceptycyzmu, ze sprzecznymi
emocjami…
Niedawno w pracy rozmawiałem z
kolegą, akurat o dzieciach (no proszę, jaka nowość) – on ma dwóch synów, ja
jednego, trochę młodszego niż te jego chłopaki. On pełen nadziei, że ino
chwila, czyli rok, może dwa, a będzie miał spokój z pieluchami. On, a może
bardziej żona? Oboje. A w sumie razem z gospodarką pieluchową odchodzi do
przeszłości kilka innych absorbujących czynności opiekuńczych: na przykład czteroletnie
dziecko potrafi się zająć same sobą albo, co lepsze, pobawić z młodszym
rodzeństwem.
Potrafi też spędzić parę godzin w przedszkolu lub podobnym przybytku. Ja na to mówię: – Niby tak, ale wiesz, im dziecko starsze, tym problemy poważniejsze, no i kasy trzeba wykładać coraz więcej. – Taki jestem mądry, a opieram się tylko na opiniach starszych ode mnie ojców.
Potrafi też spędzić parę godzin w przedszkolu lub podobnym przybytku. Ja na to mówię: – Niby tak, ale wiesz, im dziecko starsze, tym problemy poważniejsze, no i kasy trzeba wykładać coraz więcej. – Taki jestem mądry, a opieram się tylko na opiniach starszych ode mnie ojców.
Kolega kiwa głową: – No tak, tak… Ale teraz to właśnie
te pieluchy mnie męczą. I że z oka spuścić nie można takich dwóch małych.
— I co, pewnie jak wracasz do
domu, to czujesz się, jakbyś wchodził do drugiej pracy? – Podpytuję z
porozumiewawczym uśmiechem.
— Oj, żebyś wiedział! –
Odparł. A mi przeszło przez myśl, żeby zapytać prowokacyjnie, kto w tej drugiej
pracy jest szefem. Ale się powstrzymałem i powiedziałem coś innego,
zalatującego filozoficzną zadumką:
— No, ale w zasadzie to jest
najlepsza rzecz, jaką można tu zrobić, na tej ziemi – wychować dzieci.
Zgodził się ze mną, a co, miał
się nie zgodzić? Tylko że potem przyszła godzina szesnasta, zamknąłem swój
pokój i pojechałem do domu. I czekały mnie zwykłe rzeczy: przywitałem się, coś
zjadłem, coś posprzątałem, pobawiłem się z Fi., a kątem oka co i rusz zerkałem
na swój nowy komputer, który stał i czekał, żeby się z nim zaprzyjaźnić,
nacieszyć itd. A wierzcie mi, że cieszyłem się jak dziecko. I wcale mi się nie
wydawało, że to, co robię – jestem ze swoim synem – to najcenniejsza rzecz. Oczywiście
dla poprawności poglądów właśnie to bym zadeklarował, gdyby tylko ktoś podsunął
mi odpowiednią ankietę. Ale to na pewno nie pasowałoby do moich emocji. Jeśli
nie byłem zniecierpliwiony, to na pewno odczuwałem coś, jakbym nie
wykorzystywał najlepiej swojego czasu – tego dziwnego zasobu, którego nie można
ani zwiększać, ani przesuwać, ani magazynować.
Po kilku dniach, kiedy ta myśl
nie daje mi spokoju, już zaczynam trochę rozumieć, że ja właściwie żyję
nadzieją. Że za jakiś czas spojrzę na Fi. i powiem sobie: – Było warto. Warto
było spędzać z nim tyle czasu, a nawet więcej, gdybym tylko miał pojęcie… – I
chyba tego pojęcia na co dzień, skromnie bo skromnie, ale mi przybywa. I widzę
to, kiedy Fi. wdrapuje się na moje nogi i kiedy obraca strony książek, i kiedy rozwala
wieżę z klocków, i kiedy próbuje szarpnąć struny ukulele, i kiedy nawala pałą w
bębenek, i kiedy rozrywa chusteczki na małe kawałki, i kiedy zapamiętale wymachuje
durszlakiem, i kiedy chichocze kiedy przewracam go głową, i kiedy wpatruje się
we mnie jak udaję wilka i kurę, i silnik, i mewę, i bąbelki, i kiedy wspina się
na obrotowy fotel (fascynacja!) i asekuruję każdy krok, który mógłby okazać się
fałszywy… itd. W tym wszystkim towarzyszę mu, uczę, ostrzegam, pozwalam i
zabraniam, przytulam, całuję, podrzucam, łaskoczę, przewijam… z tą myślą, że
już za tydzień, za miesiąc on będzie innym człowiekiem, lepszym. To mnie
motywuje – zarówno w tych pięknych chwilach, jak i w tych, które po prostu
muszą być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz