poniedziałek, 10 lutego 2014

Czerwone, zielone, czerwone…

Czytam notatki, myślę o czasie, jaki właśnie upłynął… Ciekawe rzeczy na ogół wydarzają się w sobotę, kiedy (teoretycznie) powinno dziać się mniej, bo naczelnym obowiązkiem jest… brak obowiązków.

Co za paradoks! Dzień, w którym (przynajmniej z założenia) nie kręcimy się po mieście, nie pracujemy, nie załatwiamy spraw, a nawet nie palimy w kuchni, ma być tym najciekawszym dniem? Czyżby to samo dotyczyło siódmego dnia stworzenia? Co robił wtedy Bóg? Bo słyszałem wiele rzeczy o szabacie, o dniu świętym, oddzielonym, że został ustanowiony dla człowieka po to, by odpoczął, poznał Boga. Ale sam Bóg nie potrzebuje ani odpoczywać, ani poznawać siebie.
Nie wierzę, że chciał tylko dać dobry przykład i nic więcej. Coś ciekawego musiało się dziać tego siódmego dnia – pierwszego weekendu w dziejach świata. Coś, co utrwaliło wzorzec każdej soboty, która potem przyszła. Coś, co sprawia, że i moja sobota jest inna. Albo raczej: może być inna, jeśli tak zdecyduję, postaram się.

Ze względu na tę decyzję, bardzo nie chciałem tam jechać. Ale naprawdę głupio i jakoś niedobrze byłoby odmówić. Po dziewiątej rano zostawiłem A. i Fi. u siostry, a sam poleciałem dalej, do mieszkania po babci. Babci już nie ma, ale gdyby była, to przeraziłaby się tym, jak ono teraz wygląda: wyniesione już prawie wszystko, tu i ówdzie skute tynki, wypruta kuchnia, łazienka – remont generalny po prostu. Nabiegałem się po schodach w tę i w tamtą stronę na trzecie piętro, tachając dechy, regały, materace i worki. A kiedy już miałem się zbierać, wziąłem od mamy kilka paczek dla mnie. Z rzeczy, które należały do babci, a trafiły do mnie, najbardziej ucieszyłem się z zegara.

Jak mówi moja siostra, jest kilka rzeczy, które powinny być w każdym pomieszczeniu: chusteczki, zegar i lustro. Ja bym jeszcze dodał butelkę wody. Ale właśnie zegara brakowało mi w mojej sypialni. Najlepszy byłby biały, pasowałby do mebli, ale ten też się nadaje: dębowa, okrągła rama z jasnym, klasycznym cyferblatem. Z tyłu naklejka Ikei. To odbiera mu nieco uroku albo aury historycznego, niezwykłego przedmiotu. A jednak jest to spadek. A spadek zawsze ma dużą wartość, już to dlatego, że kojarzy się z bliską osobą, już to z innej przyczyny – przeszedł eliminacje: wyrzucić? Nie. Oddać? Nie. Sprzedać? Nie, a więc zachować dla siebie! Bo warto – z kalkulacji, z potrzeby chwili albo z sentymentu. Grunt, że się to ma – dzbanek, książkę, zegar… – i używa, by dać tym przedmiotom drugie albo trzecie życie.

Wracaliśmy ze „skarbami” do domu, nawet nie myśląc o nich – ja, A. i Fi., który zasnął w samochodowym foteliku. Zasnął tak twardo u siostry, że dał się przez sen ubrać w zimowy kombinezon. Było jeszcze wczesne popołudnie, ale my czuliśmy się tak, jakby nam przez palce przeciekł cały dzień – dzień, na który czeka się przez całym tygodniem. Na przekór: trzeba carpe diem, więc spacer. Ja zły. A. zła. Razem źli. Niestety nie zawsze minus z minusem daje plus. Chociaż… czasami staram się zrobić coś wbrew powiedzeniu „wyżej d..y nie podskoczysz”. Owszem, podskoczę, żeby spojrzeć z perspektywy, żeby z własnej złości się pośmiać lub choćby uśmiechnąć. I z cichej, niepozornej złości A. – zrobić z wideł igły.

Idziemy przez kampus SGGW – wygwizdów, ale trudno. Mało alternatyw, a dokądś iść trzeba. Próbuję rozchmurzyć siebie i A., i jeszcze Fi. – on też nie w sosie. Nie chce w wózku, marudzi w nosidełku. Czuję się, jakbym robił krok wprzód i dwa kroki w tył. A. chyba też. Idziemy, milcząc. Oszczędni w słowa, tylko wyjaśniamy sobie, o co chodziło, że tak nieprzyjemnie… Żeby nie było jeszcze gorzej. Ale to wciąż nie to, czegoś brakuje. Gdyby tu był M. i zawołał harcerskim zwyczajem: – Jest radość?! – Pewnie po raz pierwszy odburknąłbym: – Nie ma. – Zamiast żołnierskiego „Jest radoooość!!!” Tym okrzykiem ratowaliśmy sobie humor w najbardziej kryzysowych sytuacjach. Myślę: przecież nie jestem żonaty z M., tylko z A. – Tam działa to, a tu coś innego. Ale co?

Wracamy do domu, stajemy przed przejściem dla pieszych, bo błyska czerwone. Całuję A. Nie widzę, ale czuję, że zielone się zapaliło, trwa i gaśnie, potem czerwone i znów zielone. W końcu ruszamy. I sobota jak nowa. Jest radość! Nie pamiętam, kiedy ostatnio przegapiliśmy zielone światło przez pocałunek. Chyba jeszcze przed ślubem – tak, na Placu Bankowym. Wtedy przeleciały ze cztery zielone. A ile czerwonych musi się pojawić, zanim zrozumiem, na co się zdecydowałem? Wszyscy mądrzy mówią: – Na całe życie, słuchaj, może nie bez trudu, ale będzie fajnie! – Dlaczego trudy? Dlaczego fajnie? Może tam, gdzie odkrywam ten „fajny” sens „na całe życie”, już niestraszne trudności? Albo odwrotnie: tam, gdzie odkrywam trudności, pojawia się sens „na całe życie”? Zobaczymy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz