Nie zapytam „co mają ze sobą wspólnego te rzeczy”. Wiadomo:
Chińczyk eksportuje jedno i drugie. Ale tutaj związek jest mniej oczywisty. Jak
być zadowolonym z tego, co się ma i z… wyniku gry planszowej?
Najpierw kupiłem komputer, potem samochód. Nigdy w życiu
nie wydałem tylu pieniędzy naraz, aż może się w głowie zakręcić, aż… kurczę,
czy to mi było potrzebne? No, było, przecież od jesieni już myślę, czy to jest
mi potrzebne! Bo czy można pracować, robić audycje na komputerze, który
wszystko przemyśliwuje pięć razy, a uruchamia się kapryśnie jak jaki panicz? I
to mimo rozmaitych zabiegów pielęgnacyjno-oczyszczająco-przyspieszających!
Albo czy można bez końca jeździć samochodem, w którym nie działają zegary, nadkola ma tak przerdzewiałe, że woda wlatuje do bagażnika, z tej rdzy wyrwana jest szpula z tylnym pasem bezpieczeństwa, takoż i siedzenie kierowcy wyrwane z przerdzewiałych śrub, a to przez moje długie nogi, które ledwo mieszczą się pod kierownicą i przy wysiadaniu niezawodnie muszą ciągnąć za fotel? Poza tym właściwie wszystko działa bez zarzutu i nigdy jeszcze nie sprawiło nam żadnej przykrej niespodzianki. Jednakowoż argumentem ostatnim – kto wie, czy nie najważniejszym – jest fakt, że nasz stary samochód jest zaledwie trzydrzwiowy, co nie byłoby dlań żadną ujmą, gdyby nie fakt, że woziliśmy nim dziecko, a pakowanie się na tylną kanapę z małym na rękach nie należy do łatwych czynności.
Albo czy można bez końca jeździć samochodem, w którym nie działają zegary, nadkola ma tak przerdzewiałe, że woda wlatuje do bagażnika, z tej rdzy wyrwana jest szpula z tylnym pasem bezpieczeństwa, takoż i siedzenie kierowcy wyrwane z przerdzewiałych śrub, a to przez moje długie nogi, które ledwo mieszczą się pod kierownicą i przy wysiadaniu niezawodnie muszą ciągnąć za fotel? Poza tym właściwie wszystko działa bez zarzutu i nigdy jeszcze nie sprawiło nam żadnej przykrej niespodzianki. Jednakowoż argumentem ostatnim – kto wie, czy nie najważniejszym – jest fakt, że nasz stary samochód jest zaledwie trzydrzwiowy, co nie byłoby dlań żadną ujmą, gdyby nie fakt, że woziliśmy nim dziecko, a pakowanie się na tylną kanapę z małym na rękach nie należy do łatwych czynności.
Uff, sam siebie już przekonałem, że nie, to nie była jakaś
tam zachcianka, działanie impulsywne. A jeśli już mowa o impulsach, to tak,
impulsów było aż nadto. No i stało się, mam. Teraz czas na radość. Czyżby? A
kto przygotuje to wszystko do użytku, oczyści stary komputer, żeby ktoś go
jeszcze mógł poużywać, sprzeda stary samochód, zarejestruje nowy, zapłaci
podatek, zrobi przegląd… Niektóre rzeczy poszły jak z płatka, niektóre były
żmudne, inne też kosztowały trochę nerwów. W międzyczasie zadawałem sobie
pytanie: czy to jest czas na to, by się denerwować? Do licha, nie! No to już,
będę się cieszył. Rozparłem się w wysokim fotelu mojego nowego vana, ująłem
pewniej kierownicę, wcisnąłem więcej gazu i zamruczałem z zadowoleniem na
wzmagający się, niski warkot diesla. Uśmiechnąłem się.
Ale to była tylko sztuczka. Wiedziałem, że tak naprawdę
spokój i zadowolenie nie biorą się z zewnątrz, one są we mnie. Tak długo, jak długo
szukam Boga. Oczywiście nowe rzeczy przynoszą trochę szczęścia, bo komfort,
oszczędność czasu itd. Ale przynoszą też myśli z rodzaju „a co, jeśli stracę?”,
czyli niepokój. Im bardziej rośnie bogactwo, tym więcej trosk klei się do
człowieka. Każdy nowy zakup to szkoła nieprzywiązywania się, to wyzwanie, by
pozostać gotowym na zmiany, żeby się nie zajmować tym, co mam i nie ograniczać
horyzontu do tych paru spraw, które ciągnę tydzień w tydzień. Trudno to
wytłumaczyć, ale przecież słusznie powiedział Jezus, że bogatym trudno będzie
wejść do królestwa niebieskiego. A to królestwo to sprawiedliwość, pokój i
radość (w Duchu Świętym). Właśnie to, czego mi brakowało, kiedy się złościłem,
że sprawy nie idą tak, jak to sobie wyobrażałem.
I tak zacząłem drążyć i zauważyłem, że ja w ogóle za dużo się
przejmuję. Nie umiem być zadowolony z dnia, kiedy sprawy źle się układają. A
kiedy idą dobrze, to przecież normalne, bo „tak miało być”. Problem w tym, że
zawsze coś idzie dobrze, a coś idzie źle. Odkąd pamiętam, strasznie się
denerwowałem, grając w „Chińczyka”. Gra sama w sobie właściwie nie cieszyła
mnie, interesowało mnie tylko zwycięstwo oraz małe sukcesy: dokopać
przeciwnikowi i wejść do domku. Kiedy zbiłem cudzego pionka, przyjmowałem to z
uśmiechem jako rzecz, która powinna się wydarzyć. A kiedy to ja obrywałem i
moje pionki trafiały na start, wkurzałem się i rozmyślałem nad nieskończonością
pecha, jaki mi się przytrafił.
Nadal uważam, że nie ma w tym nic złego, by zawsze liczyć
na zwycięstwo i nie zadowalać się drugim miejscem. Tylko w życiu jest trochę
inaczej niż w „Chińczyku”. Rzadko jestem najlepszy z najlepszych, a czy to jest
powód do tego, by myśleć, że zmarnowałem dzień, miesiąc? A co dopiero, kiedy
przyjdzie mi w późnej starości rozliczać całe życie! Czy wtedy i na co dzień będę
się cieszył z tego, że nieźle sobie poustawiałem te pionki, nawet jeśli od
czasu do czasu ktoś mi zbije jednego, dwa, nawet trzy? Nie, nie mam, broń Boże,
na myśli tego, że pionki to ludzie, tym bardziej najbliżsi. Na czarny humor wam
się zebrało? Pionki, to znaczy raczej klepki w głowie trzeba ustawić, jak
trzeba. Kochać z całych sił Boga, a potem siebie, a innych tak jak siebie,
pracować tak jak dla Pana itd.
A, jeszcze jedno mnie ostatnio zirytowało. Zauważyłem to i
w jednej chwili znienawidziłem: dlaczego tak w kółko analizuję, czy to i tamto
jest zgodne z tym, co powinienem, co być powinno, bla, bla… Zamiast żyć porywem
serca, sam się pcham w realizację nieosiągalnego (lecz jakże słusznego!) planu,
który sam sobie wyznaczyłem, że „powinienem” to, to i to. A jeszcze tak, tak i
tak. Brakuje tylko, żeby mi ktoś zbił kilka pionków, nieszczęście gotowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz