Nie wstyd jest nie wiedzieć czegoś. Ale wstyd jest wtedy,
gdy się nie chce nawet sprawdzić, jakie są rozmiary tej niewiedzy. Myślę tak chyba
po to, by się lepiej poczuć, bo ja przecież tyle rzeczy sprawdzam.
Sprawdzam i sprawdzam… Oczywiście w pewnych tematach
jestem i pozostanę (umiarkowanym) ignorantem, ale o tym sza! Natomiast
większość rzeczy budzi moją ciekawość. Na przykład słuchając muzyki, sprawdzam:
o ile starszy był Johnny Cage od Boba Dylana, w jakich duetach występował
McCartney, czy istniał ktoś taki jak Edward Sharpe, jak umarł Jaco Pastorious,
dlaczego Paolo Conte nie został prawnikiem, kto sprzedał więcej płyt – Helena
Vondráčková czy Karel Gott… itd.
A ciekawe co z Jimem Morrisonem? O! Ten to był świrem,
ćpunem i alkoholikiem, a więc biednym, choć charyzmatycznym buntownikiem, nawet
wobec własnej tożsamości i korzeni – ogólnie nie do pozazdroszczenia. Ale miał
miłość swojego życia, Pamelę Courson – to już coś. No dobra, może to nie był związek
pod tytułem „i żyli długo i szczęśliwie” albo chociaż „…szczęśliwie”, ale chce
się wierzyć, że kochali się tak mocno, że nie potrafili bez siebie żyć i to
trwało mimo kryzysów. Jakim ojcem był Michael Jackson, ile żon miał Prince,
dlaczego Tadeusz Nalepa rozwiódł się z Mirą Kubasińską, jak zapamiętały Ryśka
Riedla jego dzieci? I tak dalej… Dlaczego mnie to interesuje? W pierwszej
chwili nie wiem, co odpowiedzieć.
A w drugiej chwili czuję, że to ma jakiś sens. Lubię
słuchać muzyki ważnej (niekoniecznie poważnej), a do tego lubię wiedzieć, kto to
śpiewa i dlaczego tak gra i skąd te słowa w jego ustach. Chcę wiedzieć, czy
mogę go polubić jako człowieka, czy mogę mu zaufać. Chcę wziąć poprawkę na jego
przekaz, którym napełniam swoje uszy. Jeśli zaś mowa o muzyce poważnej, to już nie
bardzo mnie obchodzi, kim są wykonawcy, z rzadka tylko mam ochotę poczytać o
kompozytorze. Chyba dlatego, że tam nie ma słów. A nawet, jeśli są, to
niewyraźne, poddane rygorom właściwej artykulacji dźwięków, frazowania,
brzmienia, a nie muszą wywierać wpływu na słuchacza, przeważnie. Podobnie jak u
metalowców. Konia z rzędem temu, kto potrafiłby na lekcji angielskiego zaliczyć
dyktando ze screamo. To chyba trudniejsze niż gangsta rap.
Muzyk może być dla mnie nawet recydywistą, oby tylko był
autentyczny i szczery. Po pierwszych taktach chcę wiedzieć, czy śpiewa, żeby
zarobić kupę kasy, czy żeby rozbawić, połechtać, a może sczochrać słuchaczy,
może czegoś ich nauczyć albo nawet zbawić pół świata. Może po to, by nazwać
prawdę. Albo uwielbić Boga, podziękować Mu. Może chce wyrazić uczucia. A im
bardziej intrygujący, mądry ten przekaz, tym większa chęć, żeby dowiedzieć się,
co to za życie toczy się za kurtyną, czyje to życie sączy się w moje uszy.
A nie tylko w moje, bo Fi. też słucha – tego, co włączę,
rzecz jasna. I czy to jest w domu, w samochodzie, czy w hipermarkecie, kiedy
tylko słyszy muzykę, zaczyna kiwać głową, a od głowy całe ciało się porusza, bo
u dziecka głowa jeszcze wielka, przeważa. A ja jeszcze go prowokuję do tego.
Kiedy trzymam na rękach, to podrzucam go po trochu do rytmu. Kiedy się bawimy,
wybijam na bębenku do muzyki, mało tego, sam się kiwam! Wygrywam coś na
ukulele, coś na pianinie, a on zaraz do klawiszy i do strun pierwszy szarpać i
walić. Do czego służą pałki i cymbałki – też już wie od dawna. I tyle, ile
mogę, to mu robię zajęcia z rytmiki, może kiedyś będzie grał na perkusji –
lepiej niż tata – kto wie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz