Dopiero kiedy przyszło nam ograniczyć swoje potrzeby, zdałem sobie
sprawę z tego, jak dobrze mi się powodzi.
To może wydać się paradoksalne. Każdy przecież wie, co znaczy „krótka kołdra” i to nie kojarzy się z niczym dobrym. Człowiek tyra i tyra i zawsze coś lub ktoś mu przyjdzie i zabierze. A tu jest inaczej. To nie okoliczności zmusiły mnie do kombinowania, rezygnowania z wydatków i skromnego zarządzania pieniędzmi. Zmusiła mnie do tego… moja własna decyzja o oszczędzaniu. Myślałem już kilka razy, czy tego nie przerwać, ale przecież… czy tego chcieliśmy z A.? Czy warto rezygnować z planu oszczędzania w obliczu straty potencjalnych zysków i kilku formalnych przeszkód?
„Na jedzenie oczywiście będzie.
Zaraz, a jeszcze stałe wydatki, no i te «nieprzewidziane»: na paliwo, na leki, na
jakieś prezenty… Na co nie starczy?” Znamy to. W tym wszystkim jednak, nie wiem
czemu, mam poczucie, że na pewno będzie dobrze. Nie wiem skąd, może to
wyniosłem z domu, gdzie nigdy mi niczego nie brakowało. To nie znaczy, że
budżet rodziców był bez dna. My – dzieci – wiedzieliśmy, że dno zapewne gdzieś
jest, skoro nie wszystko rodzice mogą nam kupić i załatwić, ale samego dna
nigdy nie widzieliśmy, jeśli tak się mogę wyrazić.
A może to się bierze stąd, że
nigdy nie opróżniałem do końca swojej koperty, do której zbierałem prezenty od
różnych cioć i wujków? Nie miałem specjalnych marzeń typu: nowa gra komputerowa,
kaseta Wu-Tang albo czapka Chicago Bulls. A te nieliczne, które miałem, jakoś
mogły poczekać do choinki. Tak to przynajmniej zapamiętałem. No więc nie
odczuwałem dojmującego braku pieniędzy.
A może wreszcie to poczucie
dostatku mam od Boga, który się troszczy o to, żebym nie wyczyścił doszczętnie
kieszeni? To dzięki Niemu przecież mam pracę, której pierwszy dzień przypadł na
mój powrót z podróży poślubnej. W tej sprawie nie kiwnąłem nawet palcem. Poza
tym, że pojechałem na dwie rozmowy, przygotowałem się trochę do nich i
napisałem nową wersję CV plus liścik motywacyjny (w tym jestem dobry). Czy aby
na pewno dzięki Niemu, czy „tylko” tak wierzę? Zawsze przecież znajdzie się
jakieś „naturalne” wytłumaczenie, mógłbym na przykład powiedzieć, że to przez
znajomości. A jednak nie… Zresztą nie tylko tę pracę dostałem dzięki Bogu.
Podobnie wierzę, że będzie
jeszcze lepiej. Bo dostanę podwyżkę albo nową pracę. Nową pracę? No, coś trzeba
będzie robić w dwa tysiące szesnastym, kiedy skończy mi się umowa. Pani Krysia
z księgowości przy każdej okazji z przekonaniem kiwa głową i mówi: – Nie, no
dla naszego pana Janeczka to musi się znaleźć jakieś nowe zajęcie w tym
instytucie, przecież nie zwolnią… – I nie tylko Pani Krysia tak mówi. A ja nie
mam ochoty ani zaprzeczać, ani potwierdzać tych domysłów. Bo choćby mnie nawet
zwolnili, to przecież wiem, że będzie dobrze. Moja wiara jest irracjonalna i
silna.
Zatem z jednej strony patrzę z
nadzieją w przyszłość, że mi się krzywda nie stanie. Z drugiej strony doceniam
to, co mam. Niewiele, ale to wszystko, czego mi dziś potrzeba. Ciekawe, że
powinienem napisać nie „mi”, lecz „nam” – czego NAM potrzeba. Bo przecież nie
jestem sam, ale utrzymuję rodzinę: żonę i dziecko, pardon, dzieci. Strasznie to
dziwnie brzmi, obco: ja kogoś „utrzymuję”? A kim ja jestem? Ja tylko chodzę do
pracy, wracam do domu, wydaję pieniądze. To nie jest żadne utrzymywanie, nie
sądzę tak, nie czuję tego. Właściwie odkąd opuściłem rodzinny dom i przestałem
dostawać jedzenie i pieniądze „na życie” od rodziców, jakoś ciągle nie
straciłem tego poczucia, że ktoś się mną opiekuje. A zmieniło się niby
wszystko. Taka to jest moja wielka odpowiedzialność. Bardziej już niż o
pieniądze, troszczę się o to, czy mądrze wykorzystuję resztę mojego życia, czy
się rozwijam, czy dość czasu poświęcam na modlitwę, czy dość – żonie. Czy to
nie wspaniałe? A przecież pisanie tego tekstu przypadło akurat na dni, kiedy z
nadzieją czekam na następną wypłatę.
W pewnym sensie jest jeszcze
jedna rzecz godna troski: zdrowie. Właśnie przeżyliśmy z A. ciężki początek
tygodnia. Wyglądało to na jakieś wirusową infekcję żołądkową. Mnóstwo mdłości i
nawracające wymioty. Najpierw A., potem ja. Wiecie, co pomogło? To, co zawsze.
Na przekór swojemu nieszczęściu i beznadziei w takich chwilach głośno uwielbiam
Boga – za to, że jest dobry, że się o nas troszczy, że jest wszechmogący i pamięta
o mnie i mojej rodzinie. Za to, że jest naszym lekarzem. Prośba o uzdrowienie
stoi na końcu, kiedy jestem już pełen nadziei, nawet uradowany. Ból brzucha A.
przeszedł natychmiast. Jej siły powróciły zaskakująco szybko, moje – również. A
do lekarzy poszliśmy tylko po zwolnienie z pracy dla mnie i po to, by się
przekonać, że z ciążą wszystko jest w porządku. Jak dobrze nam się powodzi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz