sobota, 2 marca 2013

Mama rodzi, a tata?

Podczas gdy kobieta od wieków ma do roboty w zasadzie jedno i to samo, to jej mężczyzna ma mnóstwo możliwości, co robić w dzień/noc porodu. A jak ja to widzę?

No cóż, mógłbym zacząć tutaj sypać z głowy różnymi teoriami, pomysłami, wyobrażeniami i planami, ale… może najpierw oddam głos własnej podświadomości? Sny bywają najszczersze. A dzisiaj śniło mi się, że… zaczęło się! Wody odeszły jakoś tak niepostrzeżenie, ale jednak to na pewno były „te” wody, zaczęły się skurcze itd. Zacząłem zbierać klamoty, zręcznie upakowane i w większości dobrze przygotowane na „ten” dzień. Nie wiem, co mną kierowało, gdy prowadziłem samochód (któż zrozumie narratora snów), ale trafiliśmy z A. do jakiegoś miejsca, które chyba było szpitalem. Chyba, bo wyglądało trochę jak zamek, trochę jak klasztor. Stanęliśmy w krótkiej kolejce ciężarnych kobiet, czekając, aż otworzą się ciężkie, drewniane wrota. Kobiety w większości miały wielkie brzuchy, jedną ręką wspierały lędźwie, a wierzchem drugiej przecierały czoła :-) Było też kilku mężczyzn. Nie wiem, czy to czekanie u wrót nie reprezentowało w moim śnie tych ponoć niekończących się, papierowych formalności na zwykłej izbie przyjęć.

W każdym razie zawiasy wreszcie zaskrzypiały, a do środka przybytku zaprosiła nas wszystkich zakonna siostra i poleciła, żeby iść za nią. W środku panował spory ruch i sączył się zapach, jakby w jakiejś fabryce czekolady albo piekarni, albo jakby bigos gotowali albo suszyli pierniki. A te smakowitości zmieszane były z kolei z wonią starego drewna i kamienia, typową dla wiekowych budowli.

Zakonnica wprowadziła nas po schodkach na drewnianą antresolę i kazała usiąść na długiej, drewnianej ławie, co też kobiety uczyniły, sadowiąc się niewygodnie z brzuchami. Postawiłem swoją teczkę przy balustradzie, gdzie zauważyłem teczki innych mężczyzn. To była teczka, którą noszę do pracy. Nie wiem, skąd mi się wzięła w ręce! Czyżbym zmieścił tam cały porodowy niezbędnik? Hm. Spojrzałem poza balustradę, w dół i w ciemną przestrzeń wielkiego pomieszczenia. Rozświetlały go tylko malutkie żaróweczki, a najwięcej światła dawały kinkiety zamocowane nad ławą… nie, to były małe świeczki, dziesiątki świeczuszek. – O rany, no to mamy jakieś średniowiecze – pomyślałem.

Kobiety cały czas czekały, aż ktoś je przyjmie, zbada, coś poleci, wskaże własne miejsce. Ale nic takiego się nie działo. Przyszły natomiast położne, każda z małym pudełeczkiem i każde pudełeczko zostało położone na teczce któregoś z ojców. Pokrywki były opatrzone plastikowym okienkiem, tak że w pudełkach mogłem zobaczyć… dzieci! Małe noworodki spały lub przewracały się w małych kartonach, jak po butach. Zapytałem jedną z położnych, co to ma znaczyć! Odpowiedziała, że kiedy doczekamy się pełnego rozwarcia i nadejdzie czas narodzin, to kobiety będą udawać, że prą, a położne – że przyjmują poród. Urodzi się łożysko, macica skurczy, a dziecko już będzie czekać w pudełku. – Żeby było mniej bólu! – Skwitowała z rozbrajającym uśmiechem.

Zrobiłem wielkie oczy, ale uwierzyłem w to wszystko. I wtedy przyszła moja mama i zapytała, czy jedliśmy coś. Powiedziałem do A., że pójdę sobie na chwilę do bufetu, a jej przyniosę coś na wynos. Kiwnęła głową. No więc poszedłem. Tymczasem bufet nie wyglądał zachęcająco, były tam wielkie kolejki, a wnętrze już nie przypominało starego zamku, raczej przychodnię sprzed pięćdziesięciu lat. Albo klatki schodowe w Pałacu Staszica. W każdym razie wycieczka po obiadek przeniosła się na miasto. Gdzieś po drodze spotkałem brata, potem bratową, która też jest w ciąży i też szukała czegoś na obiad, narzekając, że droga taka długa, a brzuch taki ciężki. Ostatecznie wsiedliśmy w samochód i wybraliśmy się do innego szpitala z oddziałem położniczym. Ten dla odmiany wyglądał supernowocześnie. Bryła budynku, w połowie pokryta szkłem, przypominała raczej amerykańską uczelnię niż polski szpital. Nie mogłem znaleźć miejsca parkingowego, więc pchnąłem jedno z ogromnych okien i wjechałem do środka. Wysiedliśmy z samochodu, który jeszcze przez chwilę chwiał się, bo postawiłem go na trzech kołach, na trzech szkolnych ławkach. To było najdziwniejsze parkowanie w moim życiu. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, ale w tym momencie troszczyłem się mniej o stan podwozia, a bardziej o stan żołądka. Tu bufet też był osobliwy, bo połączony z recepcją. Mimo, że wnętrze pachniało dwudziestym pierwszym wiekiem, jadłodajnia przypominała raczej bar spod Stadionu Dziesięciolecia, nie ujmując nic tamtejszym/ówczesnym barom. Tu i tam kręcili się jakieś podejrzane typy, bezdomni… Jeden z nich ściągnął ze ściany folię z cennikiem i zaczął zbierać do niej butelki. Musiałem interweniować, tracąc swoje miejsce w kolejce.

W końcu jednak udało mi się dostać swoje danie, chociaż zaserwowano mi nie to, o co prosiłem. Zadowolony, zabrałem jednorazowy talerz, by zjeść na dziedzińcu, a tu już zrobił się wieczór. Zastanowiłem się: jak ja teraz wyjadę samochodem? Ale pomógł mi brat: wziął w ręce pojazd ważący tonę i przeniósł na parking. Próbowałem pomóc, ale był zbyt szybki…

To wszystko zajmowało mnie bez reszty i dopiero teraz pomyślałem znów o A., że ona tam siedzi albo i nie siedzi, rodzi albo już urodziła… A ja nic nie wiem! W te pędy zapuściłem silnik i pognałem do starego zamczyska. Tam okazało się, że wszystko poszło zgodnie z dziwacznym planem położnej. A nasz synek już spokojnie śpi u boku mamy.

Obudziłem się i pomyślałem: - Ale przecież to nieprawda! Przecież wcale nie unikam myśli, że będę towarzyszył A. przy porodzie. Przeciwnie, właśnie bardzo chętnie tam będę. Już sobie nawet zacząłem to wyobrażać, bo rozmawialiśmy na ten temat. Generalnie A. jest, jak to się mówi, obrzydliwa, i sądzi, że moja wnikliwa obserwacja tego, co się dzieje w dwóch ostatnich etapach porodu, niepomiernie by ją krępowała. Pokazała mi nawet tekst, który ją zaciekawił, o proszę: przeczytaj. Wypowiada się jakiś Michael Odent, czołowy brytyjski ginekolog-położnik, który odebrał ponad 15 tys. porodów i… skłania do myślenia, że bezpośrednia obecność taty przy porodzie to nienajlepsze rozwiązanie.

Jakkolwiek, A. jednak chce, żebym BYŁ przez cały czas. A ja sobie układam w głowie, co będę robił. Rola męża – z tego, co wiem – jest zasadniczo inna przez pierwszą, najdłuższą część porodu, kiedy trzeba ogarnąć rzeczy, dokumenty, pojechać, policzyć skurcze, czas, odpowiedzieć na szereg pytań lekarzy i generalnie towarzyszyć, wspierać, pomagać, zaopatrywać, nieść ulgę, zachęcać – czekając, spacerując, masując, mówiąc… A w drugiej, trzeciej części, gdy rodzi się dziecko, łożysko – właściwie niewiele już można zrobić, a najlepiej tyle, żeby pozostać spokojnym. Gadać coś do rodzącej, dotykać ją – może, ale niekoniecznie. Rozmawiać z położną – można, ale czasem: po co?

Wobec tego ja, z uznaniem całej nieprzewidywalności tych chwil, wymyśliłem najlepszy sposób na uspokojenie siebie samego, a jednocześnie to „bycie”. Sposób sprawdzony niczym wybijanie rytmu reggae na szkolnej ławce tuż przed otrzymaniem pytań na klasówce. Po prostu będę sobie siedział i sporządzał strasznie osobiste notatki, które potem opublikuję. Fantastycznie? Żarcik. A na serio: konsekwentnie będę tworzył mit, że w czasie porodu wena jest najlepsza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz