Jutro są moje urodziny. Mam z nimi niemały problem, bo
niektórzy pytają, co chciałbym dostać. A ja nie wiem. I prawie nigdy nie
wiedziałem.
Nie umiem wymyślać prezentów – ani sobie, ani tym bardziej
dla innych. Pamiętam też, że kiedy byłem mały, co jakiś czas dostawałem jako
prezent pieniądze, na różne okazje. Ponieważ wszystkie moje potrzeby typu „nowe
spodnie” zaspokajali rodzice, nie miałem na co tych pieniędzy wydawać. Leżały.
Zbierałem i nie wiedziałem, na co. Stówka do stówki i… co jakiś czas ubywało,
ale tylko trochę; zawsze miałem w kopercie wielokrotność tego, co było mi
potrzebne na jakiś zakup. Zacząłem nawet to lubić: zbierać po to, żeby był
zapas.
Miałem w życiu okres, kiedy grałem sporo na komputerze. Nie
byłem zapalonym graczem, który musiał mieć najlepszą „grafikę” i biegł do
sklepu, kiedy wychodziła nowa edycja czegoś tam. Poza tym nie zawsze też miałem
okazję do gry, domowy komputer pojawił się dopiero wtedy, gdy poszedłem do liceum. Ale
zamiłowanie do gier komputerowych miałem zawsze, było to jedno z
najsilniejszych uzależnień, z jakimi walczyłem. Co i rusz brałem się za coś
nowego: budowanie szpitala, piłka nożna, strzelanki, strategie, gry logiczne i
wyścigowe, skoki narciarskie i inne zręcznościówki. Zwykle preferowałem jakieś
klasyki, ujmowała mnie prostota i jakiś sentyment do aplikacji o niskich
wymaganiach sprzętowych. I dlatego na przykład namiętnie rżnąłem, jak to z
bratem mówiliśmy, w Warcraft II. Gra toczyła się o to, by zniszczyć obce
plemiona – słynne „destroy your enemy” – poprzez szybkie pozyskiwanie surowców
(zdążyć przed innymi), rozbudowę osady oraz szkolenie i dozbrajanie wojska. Ale
ja, kiedy już wyciąłem w pień wszystko, co chodziło po ziemi, tzn. po planszy
2D, a nie należało do mojego plemienia, lubiłem robić jeszcze jedną rzecz:
podwajałem lub potrajałem liczebność moich chłoporobotników (ang. peasent),
przyspieszałem tempo gry i kazałem im wykopać całe złoto, ściąć wszystkie
drzewa i wydobyć całą ropę z morza. Z upodobaniem patrzyłem wtedy, jak na
liczniku migają cyferki, a zasób baryłek, drzew, sztabek zwiększa się
błyskawicznie… i przerzucałem tylko brygady z jednego miejsca eksploatacji w
drugie, by dokończyły dzieła. Potem wystarczyło skończyć partię i podziwiać
swoją miażdżącą przewagę nad wrogimi plemionami, ukazaną w tabeli (tabele kocham swoją drogą). Patrzyłem i
podejrzewałem, że jest to moja własna, specyficzna dewiacja: to upodobanie do
gromadzenia dóbr. A wszyscy inni, „normalni” gracze po prostu rozwalają, co
mają rozwalić i biorą następną misję. Na szczęście nigdy nie wciągnąłem się
facebookową farmę, ale pamiętam, że co parę dni zaglądałem do „Mafii” – dopóki twórcy
gry nie zepsuli mi zabawy i nie zmienili zasad: nie opłacało się już lub nie dało
gromadzić, trzeba było walczyć, atakować. A to mnie wcale nie rajcowało.
Wolałem liczyć kolejne hotele i miliardy na mafijnym koncie.
Może to też będzie mnie kręcić: gromadzenie dzieci? W końcu
duża rodzina może dużo więcej niż mała rodzina. Tak samo, jak dwunastu
chłoporobotników, sześciu piechurów i sześciu łuczników jest już znaczącą siłą
w porównaniu do dwóch chłopów i jednego żołnierza. To wszystko może się wydawać
śmieszne dziś, kiedy pary kochają niezależność i cieszenie się konsumowaniem
związku na wszelkie możliwe sposoby, mam na myśli wspólne kupowanie różnych
dóbr i usług, którymi można się razem cieszyć (i nie ma w tym nic złego). Ale na
pewno to myślenie o dużej rodzinie nie było śmieszne za króla Ćwieczka.
Wyobraźmy sobie dwie rodziny w modelu dwa plus jeden, które chcą założyć osadę.
Takie przedsięwzięcie nie ma przyszłości w perspektywie kilku pokoleń. Zdaje się,
że dzisiaj człowiek, który wybiega myślą kilka pokoleń wprzód, musi być jakimś
szalonym wizjonerem. Kiedyś to było normą. Abraham mówił Bogu: – Świetnie
Panie, dzięki za te wszystkie megaobietnice, że mnie prowadzisz przez całe
życie i w ogóle… Ale co mi po tym, , jeśli mój majątek odziedziczy Eliezer z
Damaszku – jeden z moich domowników? – A Bóg mu odpowiedział: – A co cię
obchodzi, kto będzie dziedziczył po tobie? Dobrze ci się żyje, wygodnie, na
bogato? No. To nie narzekaj, niewdzięczniku! – Czy tak było? Nie, zamiast tego Bóg zapowiedział i sprawił, że narodził się Izaak.
Ja bym dobrze się czuł w roli Abrahama: gromadziłbym i
gromadził coraz więcej bydła, trzody, dobytku – jak w tej grze „Superfarmer”,
którą wymyślił polski matematyk Karol Borsuk w czasie wojny. Bardzo lubię w to
grać, ostatnio nawet miałem do tego okazję, bo moja bratanica dostała grę na
urodziny. Z niedowierzaniem patrzyła, jak moje stadko królików mnoży się w
postępie geometrycznym, choć z pewnym ryzykiem, bo zawsze może przyjść lis albo
wilk i zjeść wszystkie. Sama wolała rozwijać farmę statecznie (sam ją nauczyłem), wymieniała
króliki – to na owieczkę, to na pieska, świnię. Strategie mogą być różne; ważne
tylko, żeby połknąć bakcyla. Ja połknąłem już dawno i głęboko, nie wiem tylko,
czy już zyskałem tę świadomość, którą miał patriarcha, że to, co najlepiej się gromadzi,
to kapitał miłości i dzieci pod swoim dachem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz